Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tedy pan Żórawski zrobił straszną minę, zgrzytnął zębami, kułak podniósł i taki ruch nim wykonał, jakby kogo przebijał i syknął:
— Tak mu zrobisz!
Poczem rzekł:
— Zrozumiałeś mię?
— Zrozumiałem, co nie miałem zrozumieć!
— No, więc idź z Bogiem, a spraw się dobrze. Ja tu na ciebie czekać będę.
To rzekłszy, usiadł sobie na schodach i wsparłszy głowę na dłoniach, a łokcie na kolanach, pogrążył się w tak głęboką zadumę, jak gdyby znajdował się we własnej izbie, a nie w ponurych podziemiach warszawskiego zamku.
Tymczasem Maciek ruszył na owe schody, a serce mu bić poczęło jak młotem, bo choć on tam nie bardzo był mądry, wszelako rozumiał to doskonale, że impreza, jaką przedsięwziął dokonać, jest bardzo niebezpieczną i łacno ją można życiem przypłacić. Szedł więc wolno, drapiąc się na owe oślizgłe od wilgoci schody, i rzecz dziwna, czuł się tak zmęczonym, żo co chwila musiał przystawać, by tchu nieco złapać. Z tem wszystkiem za nic w świecie nie byłby się teraz cofnął; raz że miał już taki charakter, że jak sobie raz co postanowił, to musiał wykonać, a potem, że tu szło o jego matkę, którą bardzo kochał. Szedł więc ciągle, zatrzymywał się, nadsłuchiwał, ale szedł