Szwedzi w Warszawie/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Żórawski jednak przed wyruszeniem, wziął zwłoki biednego Frytjofa i wciągnął do piwnicy, poczem drzwi żelazne zamknął starannie na klucz, który tkwił w zamku i klucz ten zabrał ze sobą.
— Będą myśleli te inne Szwedy, jak tu przyjdą, że Frytjof zostawiwszy mi żywność, poszedł sobie gdzie i tym sposobem kilka godzin będziemy mieli czasu. A co, panie rajco mieszczański, czy głowa szlachecka, nie lepsza od waścinej?
Pan Rafałowicz nic na to nie odrzekł, jeno ramionami ruszył, choć w głębi duszy musiał przyznać, że imć pan Żórawski mądrze to wykalkulował. Nakoniec ruszono naprzód z panem Żórawskim na czele, który drogę pokazywał. Szli lochem wązkim, po dnie którego woda nieczysta i cuchnąca płynęła, tak że Maciek co chwila nos zatykał i wołał:
— O, rety! rety... nos mi odpadnie!
Ale, że wszystko na świecie ma swój koniec, więc i ta peregrynacya po niepachnącym lochu skończyła się. Pan Żórawski skręcił po paru schodkach do jakiejś niewielkiej piwniczki, tu odnalazł małe drzwi żelazne, na zasuwę jeno zamknięte, otworzył je ze strasznym zgrzytem, bo były zardzewiałe i zatrzymując się, rzekł:
— Ten loch i te drzwi budował jeszcze król Zygmunt August i tędy, kiedy chorzał na podagrę i chiragrę, wprowadzano doń skrycie babę czarownicę, wielkiego ożoga, która uroki zeń odczyniała. Tędy też chadzał do króla mistrz Twardowski, co wywołał ducha królowej Barbary. Potem zapomniano o tym lochu i kanał weń wpuszczono, a o tych drzwiach, to jeno ja jeden wiem, bo mi je pokazał mój ojciec nieboszczyk, który też, jako wiadomo wszystkim, był burgrabią tego zamku, tak jako ja. No, chodźcież dalej.
Chyłkiem musiano się przeciskać przez nizkie i wązkie drzwiczki, co zwłaszcza dla korpulencyi pana Rafałowicza było dość trudnem i spocił się jak mysz, przy tej operacyi. Zaraz za drzwiami były schody, któremi idąc, dostali się wreszcie do izby niewielkiej, naokoło mającej okienka, przez które zaglądało światło księżyca i noc było widać i gwiazdy na niebie, a na ziemi w oddali, poza drzewami wirydarza królewskiego, srebrną wstęgę Wisły. Z drugiej strony okna wychodziły na jeden z dziedzińców zamkowych, na którym włóczyło się mnóstwo żołnierstwa szwedzkiego i armaty stały.
Widok świata Bożego, którego od tak dawna nie oglądali czterej peregrynanci i pan Żórawski, ucieszył wszystkich niezmiernie. Każdy cisnął się do okien, żeby się napatrzyć na szerokie pozawiślańskie rozłogi, na Pragę, poza którą błyszczało mnóstwo ogni, jasną łunę dokoła rzucając.
— Co to może być? — spytał Kacper.
— Hm! — odrzekł pan Rafałowicz, przypatrując się pilnie — ani chybi, to jakiś obóz wojskowy.
— Pewno, że to obóz! — zauważył Kacper.
— A może to król Jan Kazimierz, przyciągnął już pod Warszawę! — mówił pan Rafałowicz — i pewnikiem to tak jest, bo przecie nie słyszeliśmy, żeby jakie wojska przyszły pod Pragę. No, chłopcy, trzeba nam się śpieszyć, bo może już jutro król szturm przypuści do murów miasta. Pan Żórawski powinien nas zaraz stąd wyprowadzić.
— A wyprowadzę, jeno się te hycle Szwedy pośpią, choć jeżeli to tam jest obóz króla Jana Kazimierza, to im nie do snu teraz. A ja, lubo w karceresie byłem wierny sługa króla Karola Gustawa, to teraz kiedy jestem wolny i kiedy mi się jeno żywnie spodoba stąd wyjść mogę, pluję na zamorskich królów!
— Przecie waszmość rzekłeś mądre słowo — odezwał się na to pan Rafałowicz — i ja rozumiem, że trzeba nam stąd jak najprędzej uciekać.
Stał i rozglądał się po izdebce, która była wązką, nizką i pustą, jeno w kącie sterczała prosta ława, na której zaraz, zmęczony mocno, usiadł. Zapanowało milczenie, bo wszyscy powtykali głowy w okna, przypatrując się owym ogniom za Pragą gorejącym, gdy nagle rozległo się szlochanie i głośne pociąganie nosem Maćka.
— A ty czego beczysz? — spytał pan Rafałowicz.
— A bo... a bo — szlochał Maciek — jegomość chce uciekać i zapomina o mojej matusi. A ja, niech co chce będzie, niech mię Szwedy uśmiercą, a bez matusi stąd nie wyjdę, nie wyjdę i koniec! O, laboga, laboga!
— Dobry z ciebie syn, Maćku — odrzekł pan Rafałowicz — i Bóg ci to wynagrodzi. Jużcić, do, dobrzeby było, żebyśmy twoją matkę oswobodzili, ale nie wiem, ażali czasu nam na to starczy. My jeszcze tej nocy musimy popłynąć na Pragę, żeby królowi jegomości donieść o owych lochach, któreśmy z takim trudom przebyli, a przecie to są ważniejsze sprawy, jak oswobodzenie twej matki, która i tak wolną będzie, jak nasi Szweda wypędzą. Teraz noce są krótkie...
— O, laboga, laboga — jęczał Maciek — co też to jegomość gada. Wolną będzie, kiedy ją jutro na męki brać mają. Co będzie, to będzie, ja się stąd bez matusi nie ruszę!
— Proszę jegomości — wtrącił się Kazik — czy to my wszyscy potrzebni na Pradze? wszak ci dość będzie, jak jeden tam popłynie i królowi o wszystkiem powie.
— Hm... jużcić twoja prawda, i nawet łacniej będzie jednemu przemknąć się przez Wisłę, ile że Szwedzi pewnikiem strzegą przewozów...
— To fracha! pływam jak ryba i przepłynę bez łodzi! — zawołał Kazik — więc ja się puszczę, a jegomość z Kacprem, Maćkiem i panem Żórawskim przez ten czas uwolnią starą Maciejową.
— O, rety, rety! — wołał Maciek — jegomość gada, że naszych temi lochami przeprowadzi. Figę malowaną! a niezawaliły się to lochy, kiedy Szwedy do nas strzelały? Jakże jegomość tamtędy naszych przeprowadzi?
— To prawda i ja już o tem myślałem, ale zawżdy naszych będzie można lochami doprowadzić do furty bocznej i wylazłszy tamtędy, będą już w mieście. Ale co to o tem gadać! co ja myślę, to myślę. Teraz jeno rzeknę, że Kazik musi popłynąć na Pragę, a my...
W tejże chwili na wieży zamkowej zegar począł bić godzinę. Chrapał, jęczał biedaczysko, ale wśród ciszy, która od niejakiego czasu zapanowała na dziedzińcu zamkowym, każde jego uderzenie brzmiało rozgłośnie. Wszyscy poczęli liczyć i naliczyli dwanaście.
— Północ! — szepnął Kacper.
Pan Żórawski, który przez cały czas powyższej rozmowy stał przy oknie od strony dziedzińca i zgoła się do niej nie mieszał, nagle teraz się odwrócił i rzekł:
— No... Szwedy się pospały, jeno straże chadzają. Możemy iść do pana Manderstörny.
— Więc idź, Maćku — rzekł pan Rafałowicz — a my tu poczekamy na was.
— Chwała panu Jezusowi niech będzie! — zawołał Maciek i pośpiesznie począł na siebie nadziewać białą opończę. Chociaż Maciek był chłopak wysoki, jednakże opończa, skrajana widocznie na ogromnego rajtara, bo gwardya króla Jana Kazimierza z samych olbrzymów się składała, zakryła go całkiem i z tyłu niby ogon się wlokła. Skoro jeszcze Maciek nadział kaptur na głowę, to wyglądał przy blasku miesiąca jak prawdziwe widmo.
Pan Żórawski chodził koło niego i opatrywał go na wszystkie strony, wreszcie rzekł:
— Dobrze jest, ani słowa. Dopiero to strachu narobisz tym hyclom Szwedom. Oni tu ciągle jeno gadają o białej marze, co chodzi po zamku. Chodzić ona, chodzi, bo to ją i mój ojciec nieboszczyk i król Zygmunt widział raz, ale to ma być niewiasta, a ty jesteś chłop i nie żadna mara. Ale czekaj no, ja cię jeszcze lepiej ubiorę. Dobrze, żem sobie przypomniał.
To rzekłszy, żwawo schylił się pod ławę, na której ciągle, odpoczywając, siedział pan Rafałowicz i wydobył stamtąd garść węgli. Te potłukł na ławie na miał i tym miałem tak uczernił fizys Maćka, że wyglądał jak dyabeł, a łyskając białkami oczów i czerwone usta wykrzywiając, miał minę tak straszną i zabawną zarazem, że się Kacper i Kazik pokładali ze śmiechu.
— Wezmę ja ten rożenek, com nim dzisiaj dwóch Szwedów naszpikował — gadał Maciek — i jak się on generał zamorski jeno ruszy, zaraz i jego zadźgam.
— Maćku — odrzekł na to poważnie pan Rafałowicz — dobrze czynisz, mociumpanie, że bierzesz ze sobą broń, bo nie wiadomo co tam za termin przypaść na ciebie może, ale ja ci powiadam, nie używaj tej broni chyba w ostateczności. Nie po to idziesz, żebyś Szwedów rzezał, jeno żebyś matkę oswobodził, a lepiej będzie dla niej, dla ciebie i dla nas, jeżeli tego dokonasz cicho i spokojnie. Czy mię rozumiesz, Maćku?
— O, laboga, co nie mam rozumieć? kiej jegomość nie chce bym dźgał Szwedów, to ich dźgać nie będę.
Mówił tak, ale widocznie o tem nie myślał, jeno zwracał się ciągle do Kacpra i Kazika i oczami strasznie przewracał, język pokazywał i ponuro ryki ze siebie wydawał. Ale to zgniewało pana Rafałowicza, bo wstał z ławy, podszedł do Maćka, trącił go przez łapę i rzekł surowo:
— Nie wykrzywiałbyś gęby, gamoniu jakiś, a jeno słuchał, co ja ci mówię. Zabraniam ci zabijać śpiących, rozumiesz?
Maciek przestraszony trochę surowym głosem pana Rafałowicza, przestał błazeńskich min czynić i rzekł:
— Słucham jegomości. O, laboga, laboga, skoro jegomość zakazują, to dobrze. Albo ja to rzeźnik, czy Tatarzyn, żebym śpiących rzezał? Nie zadźgam tego generała co ma klucze, jeno mu je zabiorę i tyle...
— Pamiętaj, żebyś tak uczynił, bo inaczej ty i twoja matka zginie.
— O, rety! rety, moja matuś! — ryknie Maciek tak głośno, że aż stojący przy oknie pan Żórawski, ciągle zapatrzony na dziedziniec, drgnął cały i skoczył i zawołał:
— Czego to bydle tak się drze?
— Cichaj, cebulo! — syknął Kazik i potężnym kułakiem uderzył Maćka w bok.
— Nie bij! com ci winien?
— Zaprawdę, zaprawdę — zawołał pan Rafałowicz — trzeba być ostatnim baranem, żeby tak wrzeszczyć. Czyż nie widzisz, że możesz pobudzić Szwedów i nas wszystkich zgubić?
— A prawda! — zawołał ogłupiały Maciek — już nie będę, mój jegomościuniu, już nie będę.
— Z tego osła to nigdy nic nie będzie! — rzekł Kacper — jeszcze nas wszystkich na zatracenie zawiedzie.
— Słuchajno — odezwał się groźnie pan Żórawski — jak mi jeno piśniesz, to cię wsadzę do takiego lochu, z którego już nigdy świata Bożego nie ujrzysz. A teraz zbliż się i chodź za mną. Wasanowie tu czekajcie, rychło wrócimy, jeno zachowujcie się cicho, światła nie palcie i z okien nie wyglądajcie, bo by was mogła straż dojrzeć, a wtedy wszystko przepadło. No, chodźmy!
Ruszył przodem na schody, a za nim Maciek plącząc się w długiej opończy, nieco skonfundowany, ale jednak nie na tyle, żeby aż zapomniał o swych figlach. Już stojąc na schodach, odwrócił się nagle i tak strasznie łysnął białkami i wykrzywił się na Kazika i Kacpra, że ci nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Jeden tylko pan Rafałowicz kwaśno to przyjął i rzekł:
— Błazen to oczywisty i lękam się, czy jakiego głupstwa nie zrobi.
To rzekłszy, gdy kroki pana Żurawskiego i Maćka cichnąc powoli, zupełnie ucichły, owinął się w opończę i legł na ławie dla spoczynku, po tylu przejściach i tarapatach. Za jego przykładem poszli obaj chłopcy, pokładli się z tobołkami pod głową na podłodze i wkrótce słychać było ich oddech równy i głęboki. Obaj zasnęli.