Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrócił mu przytomność. Cicho i zręcznie począł się cofać od łóżka, ku drzwiom otwartym, prowadzącym do lochów, przez które prąd zatęchłego powietrza dostawał się do izby i chwiał nieustannie skwierczącym niemiłosiernie kagankiem. W tym blasku wszystko w izbie zdawało się drgać, żyć, ruszać się; po twarzy śpiącego Manderstörny przemykały się cienie i blaski, oczy zdawały się otwierać i zamykać znowu, wąsy i broda podnosić się i opadać. Z kątów wielkie, ruchome ciemności, niby mary jakieś mętno unosiły się, ogarniały sobą pół izby, dygotały na sklepieniu, na ścianach nagich i czarnych, i znikały znowu.
Wszystko to na Maćku zrobiło wielkie, zabobonne wrażenie. Gdy tu wszedł, zajęty jednem tylko, by zbliżyć się do śpiącego Manderstörny i zabrać mu z pod poduszki klucze, nie patrzał na nic i nic nie widział; ale teraz, dokonawszy swego stał, oglądał się dokoła trwożliwie i czuł, jak mu strach podnosi włosy na głowie. Zdawało mu się, że z ciemnych kątów izby wychylają się ku niemu jakieś olbrzymie, niebywałe potwory, wyciągają długie ręce, chwytają go za włosy. Przeżegnał się raz i drugi:
Mie Ojca i Syna — szeptał — tfu! czy mię co urzekło?
Powoli jednak odzyskiwał przytomność i cofał się wolno i jak najciszej ku drzwiom. Po drodze