Syn Koszykarza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klementyna Hoffmanowa
Tytuł Syn Koszykarza
Pochodzenie Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca „Czytelnia Polska“
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Syn Koszykarza.


Coraz bardziej i w naturze i w pamięci nikły wszelkie ślady zimy, a wiosna w coraz większe stroiła się wdzięki; codzień łąki i pola grubszym okrywały się kobiercem, codzień liść gęstszy odziewał drzewa, codzień przybywał kwiat nowy.
Kilka miesięcy przepędziwszy ciągle w mieście, i to większą część czasu, w ciasnym pokoiku nad książkami, podzielałem wesołość przyrodzenia; a jak na błękitnym i jasnym widnokręgu, tak i w sercu mojem żadnej nie było chmury. — Już nie jednę odbyłem przechadzkę z szanownym Plebanem, już niemało nagadałem mu o sobie, nie mniej usłyszałem o parafianach jego, nie jednego w raz z nim odwiedziłem, kiedy dnia jednego po obiedzie oświadczył, że mnie zaprowadzi do bardzo zajmującej i ukochanej od niego rodziny, jeśli rodziną zwać można, Matkę i jedynaka syna. »Domek ich, jest odległy od innych domostw, rzekł: ułożenie odmienne od innych mieszkańców, a prawie ze wszystkich parafian, oni najbliżej serca mojego.« — »Czyżbym ich znać nie miał?« zapytałem się. — »O! znałeś zapewne, odpowiedział ale nie wiem czy dobrze pamiętasz? Ojciec był koszykarzem; na kilka mil w około słynęły koszyki jego, rozwożono je nawet daleko; żył i umarł w domku, gdzie dziś wdowa jego i syn goszczą. Był to człowiek bez nauki, ale rozsądny, nawet dowcipny; a jak cnotliwy!... Utrzymywał się jak tylko można najskromniej ubiór jego choć czysty, był niemal ubogi; od towarzystw i wydatków stronił; dnie całe, czasem i noce ciągłej poświęcał pracy, a tyle miał na swoje koszyki odbytu, że nigdy nastarczyć ich nie zdążył. Słyszałem nieraz innych parafian mówiących (bo tak jesteśmy skłonni do radzenia o sąsiadach): to nie pojęta rzecz, co ten Ernest z pieniędzmi robi? nic pije, nie bałamuci się, nie gra, na żonę i syna nie traci, owszem krótko ich trzyma, oszczędnie żyje, pracuje jak wół, a przecież majątku uzbierać nie może; wszak nie darmo robi? każdy mu za robotę płaci i suto bo piękna. To w tem coś dziwnego święcić się musi? jakieś licho ukryte? I każdy trząsał głową, ruszał ramionami, nie śmiał mówić nic wyraźnego, bo nic nie wiedział! ale rad był, żeby kto nareszcie uczynił jaki wniosek, wyrzekł jakie słówko, na którychby troskliwość sąsiedzka już śmiało budować mogła. Mnie samemu (Boże odpuść) czasem niedobre myśli przychodziły do głowy; ale po dwutygodniowej chorobie umarł Ernest, i ten, który na pogardę zasługiwać się zdawał, okazał się godnym uwielbienia; śmierć wyjawiła tkliwą tajemnicę cnotliwego życia... Nie sama miłość pracy pobudzała go do niej we dnie i w nocy nie przeze skąpstwo żył on tak oszczędnie, nie na wydatki naganne i skryte rozchodziły się zarobione pieniądze: miał on prawdziwie piękne i szlachetne do takiego postępowania powody; żonie i synowi, których jako wyższe i lepsze od siebie istoty uważał, których kochał nadewszystko, lubo dosyć surowym dla nich się wydawał, chciał w przypadku śmierć swojej (jakby ją przewidując) byt niepodległy i miły, życie bez zchodów, mozołu, chleb pewny i łatwy zabezpieczyć. Ta była niezmęczonej jego pracy, niezmiennej oszczędności jedyna przyczyna. O! jakże to odkrycie usprawiedliwiło, podniosło w oczach naszych zmarłego Ernesta! Wspomnienie owych długich dni lata, dłuższych jeszcze nocy zimowych, pamięć cierpliwego znoszenia tylu żarcików, twarze nasze rumieńcem wstydu okryły, serca napełniły żalem... Choć już pięć lat od tej chwili minęło, jaszcze bez rozczulenia wspomnieć go nie mogę... ta niepoznana a tak stała cnota, ta niezmęczona nie dla siebie praca, to życie całe zupełnie drugim poświęcone, i to bez żadnej chluby, pochwały, ma w sobie wielkość, która mnie przejmuje... — »Prawda, zawołałem tu, niemniej rozczulony: jakiż to był człowiek, ten Ernest, a ileż jest bez wątpienia na ziemi, podobnych jemu nieznanych bohaterów cnoty, których ani życie, ani imię nie jest światu wiadome, którzy innych widzów prócz sumienia i Boga nie mają. Ale tenże syn, ta żona, godniż byli tego poświęcenia?« »Zupełnie odpowiedział starzec; odkrycie jego (bo żadne z nich o niem nie wiedziało) podwoiło żal ich nad stratą takiego męża i Ojca, i dotąd zatrzeć go zupełnie nie dozwala; jego imię często jest w ich ustach, jego pamięć zawsze w sercach. — Ją wszyscy zowią dobrą Moniką: piękniejszej duszy niewieście ciało okrywać nie może. Zacny jej Ojciec był urzędnikiem w pobliskiem miasteczku, i miał się dosyć dobrze, ale krajowemi okolicznościami zubożał zupełnie, i w zupełnem umarł ubóstwie. Ona, jedynaczka jego, w której umysł otwarty i serce tkliwe, głębokie myśli i delikatne uczucia od dzieciństwa wrażał, przymuszoną była po jego śmierci, wejść w służbę do jednego z tutejszych rzemieślników; wtedy stosując się zupełnie do obecnego stanu, bez wstrętu, nawet z wdzięcznością, przyjęła rękę prostego lecz cnotliwego Ernesta: nie widziałem szczęśliwszego stadła, i ręczę, że nie postało nigdy w myśli Moniki, aby świetniejszy los należał jej się od Nieba. Przyjemna, tkliwa, pracowita, skromna, wszystkie mająca przymioty, innego w sobie prócz pobożności nie widzi, i ten nie przypisuje swej duszy, ale naukom Ojca i przykładom męża. Lecz jeśli ona godna uwielbienia, równa część należy się jej synowi. Nie ma jeszcze lat ośmnastu, a w mem długiem życiu nie widziałem podobnego jemu. Od pierwszego dzieciństwa niepospolite skłonności objawił; kierował je ku dobremu surowy Ojciec i rozsądna Matka; dziecię rosło w karności i posłuszeństwie, zawczasu wprawianem było do nauki i pracy. Pamiętać go musisz w szkółce tutejszej, jak lubo najmłodszy, najstarszych przeganiał. Dwunastu lat nie doszedł, gdy więcej od dwudziestoletnich umiał. Właśnie w tym czasie umarł cnotliwy jego Ojciec, a Matki jedyną pociechą po tak wielkiej stracie, była myśl, że Bóg niepospolitem dziecięciem pobłogosławił domek jej samotny. Stosownie do życzenia męża, na śmiertelnej pościeli wyjawionego, umyśliła tę drogą latorośl wyłącznie dla chwały Boga hodować, i te usta, już wymowne, poświecić opowiadaniu nauki wiary i zbawienia. Podobne rodziców zamiary, często zbyt śmiałe, tu zupełnie usprawiedliwionemi były rzadkiem usposobieniem dziecięcia, jego gorliwością w nauce, a nadewszystko czystą, łagodną pobożnością. Już on nieraz dawniej jeszcze odpowiadając na moje badania, tkliwością wyrazów, serce ostudzone wiekiem poruszył, a trafnością postrzeżeń doświadczony umysł zdziwił... Ale idźmy do nich, wiem, że miło ci będzie odnowić z niemi znajomość...« — Poszliśmy; a minąwszy piękną osadę, przeszedłszy kawał pola, stanęliśmy na wzgórzu. Sędziwy pleban zmęczył się nieco; na wzgórzu leżało kilka kamieni, usiadł na jednym, a wskazując na lewo powiedział: »O! jak mi błogo i miło patrzeć na tę okolicę... tu zdaje mi się, że wolniej oddycham. Poznajesz ten luby domek w dolinie?...« »Poznaję, zawołałem, to domek Ernesta, taki sam jak i dawniej, równie skromny i chędogi; tak ogrodzony dziedzińczyk, tak zawsze dwie w okólniku krowy; drzewa tylko w sadzie i wierzby na podwórzu znacznie podrosły: zgęstniało także i to zarośle z rokiciny, które w tej nizinie za domkiem na tem bagnisku rośnie!« »Już od lat pięciu, powiedział starzec, niczyja ręka go nie przerzadza: młody Edward tylko dla zabawy czasem koszyk uplecie, i już raz śmiałem się z niego, że zręczności nie odziedziczył po Ojcu. Patrz, jaki suty dym z komina się wznosi, troskliwa Matka zapewnie lekarstwo jakie synowi przyrządza; ale siądź koło mnie a dokończę ci mojej o nich powieści«... Usiadłem a szanowny mój dobroczyńca tak mówił dalej: »Edward więc uczył się w naszej szkole, i nie tylko współuczniów ale i mistrzów zaczął prześcigać. Wystarałem mu się o grecką i hebrajską biblię, a tyle pracował, że stosując je do łacińskiej, którą miał w ręku, oba te języki rozumieć zaczął. Pięknym był widok dziecięcia, dumającego głęboko nad prawdą i pięknością chrześciańskiej wiary i stosującego już jej przepisy do obrębu powinności swoich. Serce Matki rosło patrząc na takiego syna; a jeśli dumną była z cnót i nauki jego, ta duma coś bogobojnego miała w sobie, bo nie znam Matki, któraby więcej pamiętną na te słowa była: Oto dziatki są dziedzictwem Pana. Co święto bywała z nim w kościele, a ubiór jego staranny, dowodził, że go nie przeznacza do żadnego rzemiosła. — Jak dawniej prostota i oszczędność Ojca, tak wtedy wyższe Matki widoki nie uszły języka niektórych sąsiadów, za złe mieli dobrej Monisi, że się pyszni synem, że nie każe mu przerywać zarośla z rokiciny, że go na przemądrego panicza kieruje; ale już teraz przekonali się wszyscy, iż nie tylko Matka ale i parafia gdzie się rodził, chlubić się nim powinna. — Gdy trzynaście lat skończył, sam uznałem, że do wyższych szkół oddać go należało. Pojechała z nim Matka do miasta, najęła porządną izdebkę; cnotliwa Ojca praca, jej rząd i staranność, pozwoliły dosyć znaczne koszta opędzić. Dziecię o niczem innem nie myślało, tylko o nauce: Matka wzięła na siebie wszystkie kłopoty i zachody: a skromna izdebka światłem była dla niej i niebem, bo mieszkał przy niej syn ukochany, bo za jej staraniem nie marniał zbiór Ojca potem jego oblany, i Bogu rosła chwała. Wszystkie przymioty umysłu i duszy młodego Edwarda, więcej nabywały dzielności; celujący we wszystkich klasach, tak co do nauki jak do obyczajów, zawsze na wszystkich egzaminach pierwsze otrzymując nagrody, po trzech latach ciągłej pracy, przyjętym został do akademii. Tam, już uczęszcza rok drugi, we wszystkich naukach i w teologii się ćwiczy; szacunek nauczycieli, uwielbienie i miłość spółuczniów pozyskał. Ale tej zimy zbyt wiele pracował, i mizernieć zaczął; troskliwa Matka wezwała najbieglejszego lekarza; ten przerwać mu kazał na parę miesięcy umysłowe prace, użyć świeżego powietrza i wiosennych leków. Przywiozła go natychmiast do rodzinnego domku, o którym ja przez ten czas miałem pieczę; już tu goszczę od trzech tygodni: dobra Monika mlekiem i ziołami syna karmi, książek mu broni, i już mu jest daleko lepiej... Mam nadzieję w tym miłosiernym Bogu, że ten młodzieniec tylu obdarzony cnotami, żyć będzie długo dla przykładu i dobra współbraci; że ten zdrój czystego i prawdziwego światła nie ustanie tak prędko... Matka sobie podobno uroiła tę obawę, obfite w nią serca matek, i zwyczajnie tak u nich bywa, że im lepsze dziecię, tem łatwiej o nie się troszczą... Lecz ile dojrzeć mogę, otóż i on; patrzaj, wyszedł z domku i siada na ławce; zdaje mi się, że książkę ma w ręku; dobra Monika musi być bardzo zajęta, kiedy tego nie upatrzyła. Idźmy przerwać mu czytanie...«.
Zeszliśmy z wzgórka, z takim pospiechem, jakiego tylko krok siedmdziesiątletniego starca dozwolić potrafił i wnet stanęliśmy koło ogrodzenia domku. Edward tak głęboko się zaczytał, że nas ani spostrzegł, ani nawet usłyszał; rad byłem temu, bom mógł się jemu dobrze przypatrzeć. Nie wiem czybym go był poznał, tyle znaczenia przez te siedm lat piękne jego rysy nabrały, tyle myśli na bladem wyryło się czole; stałem w zadumieniu, chociaż jeszcze nie widziałem jego oczów, które wlepione miał w książkę; gdy zaś na głos plebana obejrzał się i powstał, gdy te oczy wyrazu pełne błysnęły radością, gdy mnie poznawszy, wdał się w rozmowę o naukach, o przeznaczeniu człowieka, gdy przy najskromniejszem ułożeniu, przy pełnej prostoty postawie, tak z ust jak z oczu skry światła się sypały, wtenczas dopiero zupełnem było zdumienie moje, wtenczas przyznałem słuszność matczynej obawy... Krótką była ta rozmowa, przynajmniej mnie zdała się taką, lubom może nigdy nie objął tyle nowych co w tej chwili myśli; przerwała ją Monika. Nie wiedząc wcale, że ma gości, szukała syna z czarą trunku zbawiennego, który sama z ziół i z mleka sporządziła. Gdy nas, a raczej sędziwego przyjaciela spostrzegła, pierwszem jej słowem było skwapliwe zapytanie: »Jakże wygląda?« Ileż ją uradowała potwierdzająca starca odpowiedź, ile ucieszyło zapewnienie, że już wnet zupełnie zdrów będzie. »Doprawdy! powtarzała, z uśmiechem nadziei; bo ja co zawsze na niego patrzę, zawsze mizernym go widzę.« — Wtedy dopiero przywitała się z nami, i mnie poznała; wtedy powtórnie zajmująca wszczęła się rozmowa, nastąpiło gościnne, wesołe częstowanie. Bawiliśmy z niemi dwie godziny, tak miłych nie pamiętam. Zdziwiły mnie znowu nieraz światłe pomysły Edwarda, rozrzewniły pieczołowite koło niego Matki starania, jej miłość i tak słuszna duma, którą w każdem widać było słowie; ujęła mnie wdzięczność, uległość jego, to zupełne ich uczuć zjednoczenie, zdań zgodność, szczęście czyste i tkliwe o cnotliwym Ojcu wspomnienie. Kiedy Monika osądziła wieczorne powietrze zbyt chłodnem dla syna, weszliśmy do domku; Edward zaprowadził mnie do przybocznej izby, tam pokazał mi stołeczek i okno, gdzie Ojciec kilkanaście lat pracował. Mocne wzruszenie te przerywane słowa wyrzec mu tylko dozwoliło: »I to było dla mnie.. a ja, cóż podobnego uczynić potrafię?..« Odeszliśmy; w drodze szanowny pleban zwierzył mi słodką i prawie pewną serca nadzieję, (o ile nadzieja ziemska pewną być może) iż Edward, skoro przyjmie kapłańskie święcenie, będzie po nim tej owczarni pasterzem; cieszył się cnotliwy starzec, że godniejszego od siebie następcę zostawi, i dawnom już tak żywej radości w oczach jego nie widział.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .