Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
TRIUMF.

Później nigdy nie mógł sobie zdać dokładnie sprawy z przypadku, jakiemu zawdzięczał swe życie. Zdawało mu się, że jedna noga dotknęła czegoś twardego, coś mu posłużyło za punkt oparcia i to coś pozwoliło zrobić jeden krok, potem dwa i trzy kroki, wysunąć się trochę ze swego grobu i wyjść żywemu. Co się stało? Czy napotkał deskę oderwaną ze statku, którego widział maszt? Nie wiedział. Ale nie zapomniał nigdy ohydnego strachu tej minuty zapadania się, po której nastąpił taki upadek woli i energji, że długo jeszcze leżał na jakiejś zbutwiałej desce, z podciętemi nogami, trzęsąc się z gorączki i trwogi.
Wstał i udał się w dalszą drogę machinalnie, pod nieprzepartym wpływem niejasnych uczuć, nakazujących mu iść naprzód, dokonać odkrycia. Ale już nie miał pierwszego rozpędu. Oczy jego uparcie badały ziemię. Bez żadnej widocznej przyczyny uważał za niebezpieczne pewne miejsca i unikał ich kołując, lub odskakiwał wstecz jakby na widok przepaści. Szymon Dubosc bał się.
A przytem odczytał na jakimś szczątku deski nazwę Hawru, t. j. portu, leżącego poza nim i zapytał siebie trwożnie, czy nowy ląd nie zmienił kierunku i czy nie prowadzi go do najszerszej części La Manche.
Przekonanie, iż nie wie, gdzie się znajduje i dokąd idzie, podwajało jego zmęczenie. Czuł się zgnębiony, zdemoralizowany, straszliwie samotny. Nie spodziewał się żadnej pomocy ani ze strony morza, kędy nie odważał się wypłynąć żaden statek, ani drogą powietrzną, gdyż gęsta mgła stała na przeszkodzie aeroplanom. Więc co się z nim stanie?
A jednak szedł, godziny mijały, a połać lądu rozwijała przed oczami jego tenże sam widok jednostajny, te same wydmy melancholijne, tenże sam krajobraz ponury, którego nigdy nie oświetliło słońce.
Dojdę, powtarzał sobie uparcie. Chcę dojść! Chcę!
Godzina czwarta. Spoglądał często na zegarek, jakby oczekując, że w pewnej chwili oznaczonej, nieznanej mu jeszcze, nadejdzie pomoc cudowna. Przemęczony trudami nad siły, garbił się pomału jakby pod ciężarem zmęczenia, dręczącego ciało i wgryzającego się w mózg. Bał się. Przerażała go pułapka piasku. Lękał się zbliżającej się nocy i burzy, a głodu najbardziej, gdyż zapasy jego pozostały w leju piasku ruchomego.
Cierpiał bardzo. Dwadzieścia już razy decydował się położyć i zaniechać walki. Podtrzymała go jedynie myśl o Izabelli, więc szedł... szedł...
Nagle oczy jego dojrzały coś tak niesłychanie nieoczekiwanego, że osłupiał. Czyż było to możliwe? Wahał się, nie mogąc uwierzyć świadectwu zmysłów, rzeczywistość bowiem wydawała się mu zgoła nieprawdopobną. Czyżby to było złudzeniem?
Nachylił się. Tak, to było istotnie! Ślady kroków! Ślady kroków, znaczących ziemię! Ślady dwóch stóp bosych, ślady bardzo wyraźne i jak się zdawało, świeżo odciśnięte...
Zdumienie jego ustąpiło miejsca wielkiej radości, wywołanej przez uświadomienie sobie prawdy jasnej i niezbitej: nowa ziemia łączyła się istotnie, jak to Szymon przypuszczał, z jakimś punktem północnego wybrzeża Francji i z punktu tego, zapewne już niezbyt oddalonego, gdyż ślady były świeże, wyszedł jeden z jego bliźnich.
Szczęśliwy z bliskości życia ludzkiego, przypomniał sobie epizod Robinsona Kruzoe, kiedy biedny samotnik widzi odcisk bosej stopy na piasku swej wyspy bezludnej.
— To odcisk Piętaszka! rzekł, śmiejąc się. I na mojej ziemi jest także jakiś Piętaszek. Szukajmy go!
Ślad nóg skręcał na prawo i zbliżał się do morza. Szymon dziwił się, że nie spotkał nikogo, nie zauważył ładnej sylwetki, kiedy stwierdził, że nieznajomy po deptaniu wokoło jakichś bezkształtnych szczątków, zawrócił czyli, że szedł w tym samym co Szymon, kierunku.
Po upływie dwudziestu minut ślad przecięty szeroką brózdą poprzeczną, gubił się. Odnalazłszy go Szymon, postępując za nim, spostrzegł łańcuch wydm dość wysokich, urywających się gwałtownem zboczem skalistem.
Obchodząc skałę Szymon cofnął się przerażony. Na ziemi, z rozkrzyżowanemi ramionami leżał trup człowieka, odzianego w strój dziwaczny, składający się z krótkiej kurtki skórzanej i spodni, skórzanych także, których dolna część była rozcięta na modłę meksykańską. Pośrodku pleców, między łopatkami widniała rękojeść sztyletu, wbitego całem ostrzem.
Ale co najbardziej zdziwiło Szymona kiedy odwrócił trupa, to jego twarz koloru cegły, o wystających kościach policzkowych i długich czarnych włosach... Krew płynęła z ust, zniekształconych okropnem wykrzywieniem. Oczy były szeroko otwarte, białe jakby bez źrenic. Palce zaciśnięte kurczowo wchodziły w ziemię, jak szpony drapieżnego zwierza. Ciało było jeszcze ciepłe.
— Niema jeszcze godziny od czasu, jak go zabito, pomyślał Szymon. Ale jakim sposobem indywiduum to znalazło się w naszych stronach? Bo nie ulega wątpliwości, że jest to Czerwonoskóry, Indjanin. Co mógł on robić w tej pustyni.
W kieszeniach jego nie znalazł żadnych papierów, któreby mogły wyjaśnić tę sprawę. Ale obok zabitego, na przestrzeni, gdzie odbyła się walka, dostrzegł Szymon ślady innych kroków, ślady nóg, w obuwiu z podeszwami gumowemi w kratkę, ślady człowieka, który przyszedł i odszedł. O kilka metrów dalej znalazł Szymon złotą monetę wartości dwudziestu franków, z portretem Napoleona I. i z datą 1807 roku.


∗   ∗

Szedł teraz za tym nowym śladem, prowadzącym go na brzeg morza. Tam musiała przybić łódka. Stąd już łatwo było zrekonstruować dramat. Dwóch ludzi, którzy wylądowali na nowem wybrzeżu, udało się na poszukiwanie szczątków i badanie lądu, każdy w swoją stronę. Jeden z nich, Indjanin, znalazł w jakiemś szczątku pewną ilość sztuk złota, prawdopobnie zamkniętych w jakiejś szkatule. Wówczas drugi, chcąc przywłaszczyć sobie skarb, zamordował swego towarzysza i odpłynął.
I tak, na tej ziemi dziewiczej, Szymon natknął się — jako na pierwszą oznakę życia — na zbrodnię, zasadzkę, na chciwość, wkładającą morderczą broń do ręki, na zwierzę ludzkie. Człowiek znajduje złoto. Bliźni go zabija.
Nie zatrzymując się dłużej, Szymon prędko szedł naprzód, będąc pewny teraz, że ci dwaj ludzie, odważni i śmieli, byli poprzednikami, za którymi pójdą inni. Spieszno mu było ich zobaczyć, rozpytać się o miejsce, skąd wyszli, o przestrzeń, jaką przebyli i tyle rzeczy tajemniczych!
Myśl o możliwości spotkania napełniła go taką radością, że opierał się potrzebie wypoczynku. A jednak cóż za męka taki wysiłek prawie-że nieprzerwany! Od Dieppe, szesnaście godzin marszu... Ośmnaście godzin od chwili, kiedy wielki kataklizm wyrzucił go z domu! W czasach zwykłych czyn taki nie byłby w dysproporcji do jego możliwości. Ale w jakich opłakanych okolicznościach odbył on marsz obecny!
Szedł. Szedł wciąż. Odpocząć? A jeżeli inni, którzy prawdopodobnie po nim wyszli z Dieppe, dogonią go?
Po godzinnym marszu musiał się zatrzymać! Morze zagradzało mu drogę.
Morze! Przed nim morze! Doznał rozczarowania, zmieszanego z gniewem. Czyż to był koniec jego biegu? Czyż wszystkie przewroty przyrody skończyły się poprostu utworzeniem przylądka, przeciętego tu bez powodu?
Lecz spoglądając ze szczytu wzgórza na fale rozbijające się prawie u jego stóp, zauważył w pewnej odległości masę ciemniejszą, pomału wyłaniającą się z mgieł i upewnił się, że poza niziną zalaną wodą, rozciąga się dalej nowa ziemia.
— Idźmy tam, postanowił.
Zdjął ubranie, związał je w jeden toboł, który przywiązał do szyji i rzucił się w wodę. Dla Szymona przepłynięcie takiej odnogi morskiej, gdzie zresztą długo czuł grunt pod nogami, było zabawką. Po wyjściu na ląd, osuszył się na słońcu, ubrał się i poszedł dalej.
Bardzo łagodne zbocze zawiodło go o jakieś pięćset metrów dalej na rodzaj rafy, usianej dużymi pagórkami piasku, lecz piasku dość twardego, tak że nie wahał się z wejściem, aż stanął na szczycie najwyższego wzgórza.
I tam właśnie, w tem miejscu, gdzie potem wzniesiono kolumnę granitową, na której wyryte są złotemi literami dwa nazwiska i jedna data — tam właśnie, dnia czwartego czerwca o godzinie szóstej wieczorem, poprzez dużą arenę, otoczoną wydmami piasczystemi, jak stopniami, w tem miejscu Szymon Dubosc ujrzał idącego na jego spotkanie człowieka.
Wzruszenie jego było tak potężne, że w pierwszej chwili nie mógł się ruszyć. Człowiek szedł naprzód, jak ktoś, kto idzie na przechadzkę i zdaje sobie sprawę ze swej drogi. Podniósłszy głowę, ujrzał Szymona i zrobił ruch zdziwienia, poczem zaczął powiewać czapką. Wówczas Szymon rzucił się spiesz nie ku niemu, rozłożywszy ramiona, przejęty chęcią przytulenia go do swej piersi.
Zdaleka nieznajony wydawał mu się bardzo młody. Ubrany po rybacku, w bluzę i spodnie bronzowe, nogi bose, wzrostu wysokiego i szeroki w barkach.
Szymon zawołał:
— Przybywam z Dieppe... A pan? z jakiego miasta? Czy długo jesteście w drodze? Czy idziecie sami?
Zobaczył jednakże, że marynarz mu nie odpowiada i że jego twarz, koloru bronzu, była szczęśliwa i otwarta.
Zbliżyli się, podali sobie ręce. Szymon powtórzył:
— Wyszedłem z Dieppe o godzinie pierwszej rano. A pan? Z jakiego portu?
Człowiek zaczął się śmiać i odpowiedział coś, czego Szymon nie zrozumiał. Nie zrozumiał, lecz poznał język, zmieszany z narzeczem ludowem i pomyślał, że był to zapewne jakiś rybak angielski, zakontraktowany w Calais lub w Dunkierce.
Powiedział więc bardzo wyraźnie, akcentując zgłoski i wskazując palcem horyzont:
— Calais? Dunkierka?
Człowiek powtórzył obie nazwy ze zdziwieniem — jakby starając się zrozumieć ich znaczenie. W reszcie twarz jego rozjaśniła się i pokręcił głową przecząco. Potem odwracając się i wskazując punkt w kierunku jakim szedł, powiedział:
— Hastings... Hastings...
Szymon zadrzał. Lecz prawda tak była nadzwyczajna, że nie odrazu doszła do jego świadomości, chociaż musnęła go lekko i wywołała wrażenie. Nie mogąc uwierzyć, próbował tłomaczyć sobie odpowiedź marynarza inaczej. Zapewne wskazywał on na miasto Hastings, jak na miejsce pochodzenia lub stałego pobytu. Ale skąd przychodził on teraz.
Podał mu nazwy:
— Boulogne? Vimereux?
— No, no... zaprzeczył człowiek. Hastings... England...
I ramiemiem uparcie wyciągniętem wskazywał kierunek tego samego punktu na horyzoncie, powtarzając to samo:
— England... England...
— Co! Co pan mówi? zawołał Szymon.
I z obcą sobie gwałtownością chwycił człowieka za ramię.
— Co pan mówi? Więc to Anglja? Przybywa pan z Anglji? Przyjacielu! Nie, nie! To nieprawda, powiedźcie, że nie?
Marynarz tupnął nogą.
— England, powtórzył, zaznaczając tym sposobem, że ziemia, po której depce, prowadzi do Anglji.
Szymon był najzupełniej oszołomiony. Wyjął zegarek i palcem poprowadził po godzinach.
— O której godzinie wyszliście, przyjacielu? Ile godzin marszu?
— Three, odpowiedział Anglik, podnosząc trzy palce.
— Trzy godziny... mruknął Szymon, jesteśmy więc oddaleni od wybrzeża angielskiego o trzy godziny...
Teraz już prawda, prawda olbrzymia okazała mu się w całej pełni. A jednocześnie zrozumiał przyczyny swej pomyłki. Ponieważ brzegi Francji od ujścia Sommy podnoszą się linją pionową, było więc rzeczą nieuniknioną, że posuwając się w kierunku równoległym do wybrzeża francuskiego, doszedł do brzegów Anglji, do Folkestone, do Douvres, a nawet jeżeli skręci trochę na lewo, do Hastings. Nie zdawał sobie z tego sprawy dlatego, iż trzykrotnie miał dowody, że Francja jest na prawo, a nie poza nim i szedł z przekonaniem, że Francja znajduje się w pobliżu i że brzeg jej lada chwila wyłoni się z za chmur i mgły.
A teraz okazuje się, że ma przed sobą brzeg angielski! A człowiek spotkany był Anglikiem!
Cud! Cud! Z bijącem głośno sercem trzymał marynarza w objęciach i wpatrywał się w jego przyjazną twarz! Intuicyjnie odczuwał znaczenie wyjątkowe chwili obecnej i przyszłej, znaczenie tego faktu olbrzymiego, jaki dokonał się w przeciągu kilku godzin, a symbolem tej dziejowej chwili było spotkanie jego z człowiekiem z za morza, z Anglikiem.
Marynarz również odczuwał wielkość chwili, która ich połączyła. Jego spokojny uśmiech nabierał odcieni poważnych. Kilkakrotnie w milczeniu pokręcił głową. I obaj, trzymając się za ręce patrzyli sobie długo w oczy z tkliwością, właściwą istotom, które nie rozłączyły się nigdy, walczyły razem i razem otrzymują nagrodę za wspólne czyny i zasługi.
Anglik napisał swe imię na kawałku papieru: William Brown. A Szymon rzekł mu w porywie entuzjazmu, do jakiego jego impulsywna natura była bardzo skłonna:
— Williamie Brown, nie mówimy tym samym językiem, ty mnie nie rozumiesz i ja ciebie rozumiem źle. A jednak jesteśmy teraz złączeni bardziej niż dwaj miłujący się bracia. Uścisk nasz ma znaczenie, którego nie możemy jeszcze należycic ocenić. Ty i ja przedstawiamy dwa największe, dwa najszlachetniejsze narody świata i one teraz łączą się w nas.
Szymon płakał. A marynarz uśmiechał się wciąż, lecz przez łzy. Ucałowali się serdecznie. Wzruszenie, nadmiar zmęczenia, gwałtowność wrażeń przeżytych dnia tego przez Szymona, wywołały u niego rodzaj upojenia, z którego czerpał nowe siły.
— Chodź, rzekł do marynarza... Chodź... pokażesz mi drogę.
Nie chciał jednakże pozwolić, by William Brown podtrzymywał go w miejscach trudnych do przebycia, koniecznie bowiem pragnął własnemi siłami doprowadzić do końca swe trudne lecz chwalebne przedsięwzięcie.
Ostatni etap trwał więcej niż trzy godziny.
Prawie natychmiast spotkali trzech Anglików, którym William Brown coś powiedział, a którzy idąc dalej swoją drogą, wykrzyknęli ze zdumienia. Potem spotkali dwóch innych; ci zatrzymali się, a marynarz musiał im coś tłomaczyć, poczem zawrócili, towarzysząc Szymonowi.
Nagle rozległo się wołanie o pomoc. Szymon pobiegł i znalazł się pierwszy na miejscu, skąd dochodził krzyk. Leżała tam na piasku kobieta, ledwie wynurzająca się z fal morskich.
Była ona skrępowana sznurami, które wżerały się w nogi i przymocowywały ręce wzdłuż ciała, raniąc nagie plecy. Czarne włosy, ucięte dość krótko, przyciśnięte do czoła złotym łańcuszkiem, obramowywały twarz śliczną, o ustach jak kwiat ponsowy, o skórze bronzowej i ciepłej, zrumienionej słońcem, na którą patrząc, Szymon przypominał sobie pewne typy kobiet, spotykanych w Hiszpanji lub Ameryce Południowej. Szybkim ruchem porozcinał jej więzy, a widząc zbliżających się towarzyszy, zdjął z siebie kurtkę skórzaną, i okrył jej piękne obnażone ramiona.
— Dziękuję... och, dziękuję panu, szepnęła kobieta. Pan jest Francuzem, nieprawdaż?
Ale zbierało się coraz więcej ludzi. William opowiadał przygodę Szymona, tak że rozdzielono go od uratowanej, zanim zdołał dowiedzieć się o niej coś więcej. Wszyscy tłoczyli się dokoła niego. Zadawano mu rozmaite pytania. A co chwila nowe grupy przyłączyły się do pochodu.
Wszyscy ci ludzie wydawali się Szymonowi bardzo podnieceni i dziwaczni. Przyczyną tego było, jak się dowiedział, trzęsienie ziemi, które zniszczyło wybrzeże angielskie. Hastings, podobnie jak Dieppe, ośrodek wstrząsów podziemnych, uległ wielkiemu zniszczeniu...
Około ósmej znaleźli się na brzegu głębokiego parowu, szerokości około kilometra. Napełniona wodą aż do połowy popołudnia, wstrzymała ta przeszkoda — na szczęście Szymona — wycieczki tych, którzy uciekali z Hastings i odważali się puścić na ląd nowy.
Nieco później mgła zrzedła i Szymon ujrzał ciągnącą się jakby w nieskończoność linję domów i hotelów, wznoszących się na plaży w Hastings i w Saint-Léonard. W owej chwili towarzyszyło mu około trzystu ludzi, a wiele innych, wyrzuconych z domostw trzęsieniem ziemi, włóczyło się wszędzie bez celu, mając wygląd ogłupiały i niesamowity.
Tłum koło Szymona stał się gęsty, że wkrótce w cieniu letniego zmroku widział jedynie głowy i plecy. Odpowiedział, jak umiał, na wszystkie pytania, a słowa jego, kolportowane z ust do ust, wywoływały okrzyki zdumienia i podziwu.
Pomału światła zaczęły zapalać się w oknach miasta. Szymon wyczerpany lecz niezwyciężony, szedł wciąż szybkim krokiem, podtrzymywany siłą nerwową, która zdawała się wciąż odradzać na nowo, w miarę jak ją zużywał. I nagle zaczął się śmiać w myśl — a była to myśl najbardziej podniecająca i jedynie mogąca wlać nową moc w niego — że on, Szymon Dubosc, Normand ze starej rasy, przybywał do Anglji w tem samem miejscu, gdzie Wilhelm Zwycięzca, wódz Normandji wylądował w XI stuleciu! Hastings! Król Harold i ukochana jego, Edyta o łabędziej szyji! Piękna przygoda z dawnych czasów powtarzała się. Poraź drugi wyspa dziewicza została zdobyta i znów zdobyta przez Normanda!
— Lordzie Bakefield, pomyślał Szymon, zdaje mi się, że los mi sprzyja!


∗   ∗

Nowa ziemia rozłożyła się pomiędzy Hastings i Saint–Léeonard, poorana pasmami i wzgórzami, najeżona skałami i olbrzymiemi odłamami kamienia, a pomiędzy niemi leżały w chaosie najokropniejszym, kawały pozrywanych grobli, pozmiatanych latarń i statków uniesionych i połamanych. Lecz Szymon nie widział nic z tego wszystkiego. Zmęczone jego oczy nie rozróżniały niczego, widząc jakby przez mgłę. W reszcie znalazł się na miejscu. Co się działo wówczas? Miał niejasną świadomość, że prowadzono go przez ulice zasypane gruzem, przez ruiny murów, do jakiejś sali w dziwnem kasynie o ścianach walących się i podziurawionych, z sufitem zwisającym krzywo, a jednak jaśniejącej w blaskach światła elektrycznego.
Zgromadziły się już tam władze miejskie, by go powitać. Podano szampana. Śpiewano hymny radości z uniesieniem religijnem. Widok wzruszający i świadczący o opanowaniu narodu — ta zaimprowizowana uroczystość w zrujnowanem kasynie! Ale każdy miał wrażenie, że coś niezwykle doniosłego stało się, coś tak wielkiego, że przewyższa to okropność katastrofy i żałoby: Francja i Anglja zostały połączone!
Francja i Anglja zostały połączone, a pierwszy człowiek, który przeszedł z jednego państwa do drugiego drogą, wyrosłą z głębin kanału, dzielącego przedtem oba narody człowiek ten był tu. Jakże go nie uczcić? Przynosił on w swym wspaniałym porywie życie i niespożytą siłę Francji. Był bohaterem i zwiastunem tajemniczej przyszłości.
Okrzyki i brawa wzniosły się na cześć śmiałego odkrywcy. Tłum parł ku estradzie, na której znajdował się Szymon. Chwytano go za ręce, ściskano, całowano. Błagano, by po wiedział słów kilka do wszystkich i dla wszystkich. Zmęczony do ostateczności, ale podniecony radośnie i uśmiechnięty Szymon rzucił parę zdań ku chwale obu narodów.
Entuzjazm wybuchł wówczas z tak żywiołową mocą, że Szymona potrącano, uniesiono i rzucono w ciżbę. Jedno miał teraz tylko życzenie: wejść do pierwszego lepszego hotelu i rzucić się na łóżko. Jakaś ręka schwyciła jego dłoń, a głos kobiecy przemówił:
— Proszę iść za mną, poprowadzę pana.
Poznał wówczas młodą kobietę, którą uwolnił z więzów. I jej twarz była rozpromieniona wzruszeniem. Rzekła:
— To takie piękne, co pan powiedział. Nie myślę, by kto inny potrafił tak przemówić... Pan jest przed wszystkimi ludźmi...
Natłok nowych gości rozdzielił ich gwałtownie. Upadł na wywrócone krzesła, wstał i ostatkiem sił przepchał się do wyjścia, gdy nagle wyprostował się jak żołnierz na komendę. Przed sobą ujrzał bowiem lorda Bakefielda i Izabellę.
Izabella z żywością wyciągnęła dłoń do niego:
— Znajdowaliśmy się w sali, Szymonie. Widzieliśmy i słyszeliśmy. Jestem dumna z ciebie, Szymonie!
Zmieszał się z radosnego zdziwienia.
— Izabello, czy to możliwe, by pani...
Uśmiechnęła się, zadowolona, że się zmieszał przed nią.
— Bardzo możliwe, Szymonie, a nawet zupełnie naturalne, ponieważ przebywamy w Battle, o milę stąd.
Kataklizm oszczędził zamek nasz, ale przybyliśmy do Hastings, by nieść pomoc nieszczęśliwym i tu dowiedzieliśmy się o twojem przybyciu... o twoim tryumfie, Szymonie.
Lord Bakefield nie poruszył się. Udawał, że patrzy w inną stronę. Szymon go zagadnął:
— Czy mogę. wierzyć, że pan uważa dzień dzisiejszy jako pierwszy etap do celu mego?
Stary gentleman, dumny i urażony, nie odpowiedział.
— Zapewne, mówił Szymon, ja nie zdobyłem Anglji. Jednakże jest tu splot okoliczności łaskawych dla mnie, które pozwalają mi zapytać przynajmniej, czy pierwszy z ustalonych warunków został wypełniony?
Tym razem lord Bakefield zdecydował. Ale w chwili, gdy już miał odpowiedzieć — a twarz jego poczerwieniała z oburzenia i nadęta dumą nie wróżyła nic pomyślnego — Izabella wmieszała się do rozmowy:
— Nie pytaj mego ojca, Szymonie. On ocenia według słusznej wartości twój podziwu godny czyn. Lecz obraziliśmy go — dotknęliśmy go — ty i ja — zbyt boleśnie i głęboko, by mógł nam teraz przebaczyć. Niech czas zatrze to wspomnienie...
— Czas... czas... powtórzył, śmiejąc się Szymon. Kiedy w tem sęk, że pozostało mi już tylko tuzin dni, by wyjść zwycięsko z wszystkich nakazanych prób. Po zdobyciu Anglji muszę teraz kusić się o laury Herkulesa lub Don Kiszota.
— No więc, uśmiechnęła się Izabella, proszę się spieszyć z położeniem się do łóżka. To najwłaściwsze, co możesz uczynić w tej chwili...
I pod rękę z ojcem opuściła kasyno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.