Stary Kościół Miechowski/Księga VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Norbert Bonczyk
Tytuł Stary Kościół Miechowski
Wydawca Wydawnictwa Instytutu Śląskiego
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Dziedzictwa w Cieszynie
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Gody małżeńskie u Kornowiców; Księdza Proboszcza uwagi nad obyczajami Polaków na Śląsku; Boncyka wspomnienia o czasach dawnych; Marcina Grabary opowiadania, a Tomka Kortyki sprostowania o starym kościele miechowskim; zabawne kroniki szkolne i powiatowe starego Boncyka; ksiądz Proboszcz doczytuje się z pergaminów wieży, jakie były początki Miechowic; dzwonią na pacierze.

Kto chce widzieć, co je lud, pije, jak się cieszy
U Kornowica, prędko co ma nóg, niech śpieszy,
Bo chłopom miski nie żart: kiedy jeść, to jedzą,
Gdy pić, piją; przy próżnym stole nie usiedzą,

Lecz pójdą na Szkarotkę, tam zagra Wincenty

Karczmarczyk z swą kapelą, a Miechowskie pięty
Koło sławnego słupa ukażą swe sztuki:
Że, jak świetni praojce, tak tańczą ich wnuki!
A karczma już nie próżna! Młodzież się znudziła

10 
Przy obiedzie bez końca; więc drogę skręciła

Ku Szkarotce; tam, w głośnej siedząc pogadance,
Umizga się Jaś Kasi, Stach Magdzie, Grześ Hance.
Lecz starsi jeszcze siedzą w obszernej stódołe.
Tam w szerokiem i długiem, jakie gumno, kole

15 
Siedzi Rozbark pow ażny, czerstwe Rozbarczanki,

Każda z nich na dwóch stołkach; dalej Przedmieszczanki,

Dalej Karf, Miechowice; spora butel krąży
Spiesznie, skoro pragnący zawoła, — już zdąży.
Tu i owdzie przed gościem cały stós kołaczy,

20 
Serów, mięsa i chleba kornie czekać raczy,

Aże dzieci przybiegną, niby to do matki,
I do domu zabiorą obiadu ostatki.
Zaś w cieniu za stodołą na zielonej łące,
Wiejskich wesołych dzieci stado hasające:

25 
Kołacz jedząc, a wodę pijąc zamiast piwa,

W śpiewach, igraszkach, skokach gromadka szczęśliwa.
A któż, patrząc na roje czarnych trosk przyszłości,
Jednej chwilki szczęśliwej dzieciom pozazdrości? —
Lecz w ogródku pod lipą kółko starszej braci:

30 
Przy pieczeni i winie wsi arystokraci.

„Przyznaję”, — rzecze Proboszcz, — „żem się nie spodziewał
Tak miłej tu zabawy. Bom dawno nie bywał
Na weselach miechowskich; obiadu potrawy,
Całe gód urządzenie Kornowicom sławy

35 
Znacznie jeszcze przyczyni. Ale to ohyda,

Że wszystkie wasze uczty kończą się u żyda!
Czy pogrzeb, czy wesele, czy tam jakie chrzciny,
On ze wszystkiego musi mieć swe dziesięciny.
Ba, i na tem nie dosyć! Wyrobnik ochoczy,

40 
Skoro ze swoim się spotka, niedziw krwi utoczy

W karczmie, aby ugościć kamrata biedaka;
A któż ma zysk? Lecz cóż mi warta szczerość taka?
Bo gdy się wśród obłapiań pierwszy gość wyskubie,
Już to, by się wywdzięczyć, drugi kieszeń dłubie;

45 
Tak, całując się, piją, podwiel żyd nalewa,

Potem srożą się w domu, że się żona gniewa!
W Niemczech porządek inny! Gościa raczą w domu;
Lecz gdy się do oberży iść podoba komu,

Płaci każdy za siebie, a gdy się posili,

50 
Wraca trzeźwy do swoich o przystojnej chwili.”


Tu powstał stary Boncyk, a księdza Plebana
Z szczerem uszanowaniem ściskając kolana,
Rzekł: „Jakżeśmy szczęśliwi z Księdza obecności
Tu przy naszych zabawach, które Waszej Mości

55 
Pochwałę uzyskały! Jeślić Księdzu miło

Śród nas, toć nam przy Księdzu najrozkoszniej było.
Nie myślałem ja wczoraj pójść na to wesele:
Na mnieć najsłuszniej szukać pociechy w kościele!
Lecz słysząc, że Jegomość przybyć obiecuje,

60 
Długo nie namyślałem się, — i nie żałuję!

Lecz co do gościnności, toć przyznam, że taka
Czy niecnota, czy cnota wrodzona Polaka.

Byłoć jeszcze inaczej, jak człowiek pamięta;
I księża byli inni. Ksiądz osoba święta,

65 
Nie poważę się ganić! Lecz powiem, jak było:

Skoro się z dzieckiem do chrztu na farę przybyło
Lub ze ślubem, z grzeczności i z uszanowania
Stawiał kmotr lub starosta do poczęstowania
Butel wódki na stole. Jeśli ksiądz raczyli

70 
Już być po Mszy, więc kubek z gośćmi wypróżnili,

A jeśli przed Mszą świętą, na bok odstawili,
Mówiąc: »pięknie dziękuję, lecz po nabożeństwie
Skosztuję sam, lub z gośćmi, na szczęście w małżeństwie.«
A ludzie ubóstwiali pasterza takiego,

75 
Który z tej samej paszy żył, co trzoda jego.

A ksiądz trzody pilnował, wciąż odwiedzał domy,
Chodnik mu najtajniejszy dobrze był znajomy;
Tak naprzykład ksiądz Bijak, — daj mu niebo, Panie!
Ledwo zjadł po Mszy świętej poślednie śniadanie,

80 
Poszedł z nauczycielem Nicią, bądź na łowy,

Bądź na przechadzkę w pole, bo Nicia gotowy
Był na każde skinienie szefa. Aż do młyna
Na Ronocie chadzali. Młynarka Maryna
Była krewną Bijaka. Lecz niecnotnik Nicią

85 
Skosztował od młynarza porządnego bicia,

Który go wszerz i wdłuż dębową zaporą
Mierząc, liczył w nim kości; a taką perorą
Odstraszony mój Nicią, unikał Ronota:
Wszak nawet w młynie milsza cnota niż niecnota.

90 
Zabawny był ksiądz Bijak, ale do kazania

Przenigdy nie miał czasu, lub do spowiadania.
Biegły w modłach strzelistych, kończył o dziewiątej
Nabożeństwo niedzielne, w zimie o dziesiątej;
A nieszporów nie miewał; chciał, by ludzie spali

95 
Po południu, gdyż w tydniu wiele pracowali.

Lecz lud spał nawet rano. Parafija spała,
Zaledwo się nauka księdza zaczynała,
Którą on czytał z księgi; wszak czyste sumienie
Przyśpiesza człowiekowi spokojne uśnienie.

100 
Niedługo bawił u nas ksiądz Bijak; za niego

Posłał urząd innego; — ale ani tego
Nie mieliśmy do śmierci; z miechowskich pasterzy
Ani jeden na naszym cmentarzu nie leży,
Dopiero jak Wielebność śród nas umrzeć raczy.” —

105 
Na te słowa Boncyka twarze wszech słuchaczy

Jak na hasło komendy na niego spojrzały.
Lecz ksiądz Proboszcz zgadując, co powiedzieć chciały,
Z uprzejmością na wargach, z uśmiechem na twarzy
Tak przemówił do gości: „Doświadczeni, starzy

110 
Przyjaciele mej trzody! Jeżeli myślicie,

Że mnie Boncyk uraził, tedy się mylicie.
Czyż ja, ksiądz i wasz pasterz, co do świętej ziemi
Już sta zmarłych spuszczałem, a pomiędzy nimi

Drogie sercu owieczki, tóż ja to ksiądz, ani

115 
O śmierci nie mam wspomnieć? O, moi kochani!

Cmentarz toć me kochanie! Dotąd ja me kroki,
Gdy się niebo zasłania nocnemi obłoki,
Smutny często kieruję. Tam ja wspomnieniami
Rozmawiam z szkołarzami, z młodzieżą, z starcami.

120 
Znałem ich, znałem myśli, myśmy społem żyli,

Mymi byli, są jeszcze, choć mnie opuścili.
Jak pragnę, by ma dusza z nimi była w niebie,
Tak niech groby ich mają me ciało u siebie.
Niech jest pasterz, gdzie trzoda; słuszne spodziewanie:

125 
Że się od swoich więcej duchownej dostanie

Jałmużny, bądź paciorków, bądź westchnień. A potem,
Cóż potomność miechowska sądziłaby o tem,
Że na cmentarzu ani jeden ksiądz nie leży!
Czy pasterze niegodni wsi, czy ta pasterzy? —

130 
Znam serce Walentego, więc się nie użalam;

On chce, bym was nie odszedł; ten afekt pochwalam.”

Tak pięknem tłomaczeniem swych słów rozrzewniony
Usiadł Boncyk, a milcząc, wdzięczności ukłony
Czyni w stronę Proboszcza; znów głowę podnosi,

135 
Kaszle, usta otwiera, znów o słowo prosi;

Lecz tu zgrzypla furteczka; sławnych gości oczy
Zwróciły się w tę stronę. Tu się w ogród toczy
Drobna postać Marcina Grabary i śledzi
Okiem, gdzie w cieniu, w gronie swoich, Proboszcz siedzi.

140 
Znalazł! śpieszy ku niemu. Dobył z zawiniątka

Paczkę zżółkłych papierów i rzekł: „To pamiątka
Starych dziejów przeszłości; w bani wielkiej wieży
Nalazła się schowana!” Ksiądz Marcina mierzy
Okiem powątpiewania. Marcinek zgadł myśli,

145 
I wieży rozwalenie temi słowy kreśli:

„Zaraz po Mszy rozkazał Notebom Kuźniowi
Zwołać cieśli. My, spełniać rozkazy gotowi,
Od nowego kościółka śpieszym ku staremu.
Nie byłyć tam zlecenia wszystkie po naszemu:

150 
Mieliśmy być pierwszymi, co niewdzięczne ręce

Mieli podnieść na kościół! To też w serca męce
Ledwom się nie rozpłakał. Lecz cóż tu pomoże
Sprzeciwiać się: — myślałem — tak więc w Imię Boże
Wzięliśmy się do pracy.”
 

155 
Jak młyn, niezmordowane gdy rozpuści żarna,

Tem głośniej ci klekoce, im mniej sypiesz ziarna,
I palczastemi szybciej wywija skrzydłami:
Tak też Marcin swe czyny okraszał gestami.
Mleł rękami, nogami, głową i ramiony,

160 
A z ust suł się jak z pytla słów strumień upstrzony.

To się schyla, to stęka, to nogi rozstawia
Do dźwigania ciężaru jakiegoś: rozprawia
O stawianiu zbyt trudnem mostu z dachu wieży;
Na nim pierwsza drabina; ta pochyło leży

165 
Na dachu; do niej drugą spoiwszy klamrami,

Dźwiga się ku kopule, wiosłuje rękami,
By się nie wywróciła, i nuż stawia kroki,
Aby goście widzieli, jak lazł pod obłoki.
Wdrapał się aż ku gałce. Jak chłopiec radośnie,

170 
Kiedy wpiął się do gniazda na wysokiej sośnie,

Nogami i lewicą trzyma się gałęzi,
A prawą stadko piskląt gdzieś w zanadrzu więzi:
Tak się przypiął Grabara do bliskiej jabłonie,
Pokazuje, jak biegłe w domacaniu dłonie

175 
Umiały w gałce znaleźć opisy przeszłości,

I już okiem zw ycięzcy poziera na gości.
Ci w śmiech! widząc, jak mocno trzymał się rękami,
Jakby sto łokci wisiał ponad ich głowami.

Zaś Bienek, chwaląc zręczność, z uśmiechem dowodzi,

180 
Że te sztuki przed żoną pow tórzyć się godzi,

Choćby bez obłapiania! — Tu znów się rozśmiali
W miechowskiej serdeczności; lecz, by nie zgniewali
Marcina, próżne kubki co tchu nalewają
I z nim na zdrowie Kasi do dna wychylają.

185 
Stary Kurc, co znał grzeczność wiejską jak pacierze,

Zamachnął w tył kieliszkiem, odchrząknął i bierze
Się do mowy: „Marcinie, Wyście jeszcze młodzi,
Wam więc w gronie nas starych gniewać się nie godzi,
Choćby była przyczyna! Lecz jej, proszę, niema;

190 
Weseliśmy i basta. A co zaś z Waszema

Papiórami, co w wieży niby sto lat spały,
Ma się rzecz coś inaczej. Ja wypadek cały
Noszę w świeżej pamięci. — Owóż, gdy rosyjskie
Wojska, schorzałe, głodne wilki sybiryjskie

195 
Szły przez Śląsk na Francuza, car Aleksy z sztabem

Nocował na Szkarotce. Lecz nie chciejcie, abym
Przy weselu o wojnie gadał. Koniec sprawy:
Iż nam, czy z potrzeb wojny, czy też dla zabawy,
Spalili dach kościoła! Już w tem była nędza,

200 
Że wieś nie miała swego przy kościele księdza. —

Bytom nas zaopatrzał w potrzeby duchowne, —
A tu gore i kościół! Staranie więc główne
Było mocarzów w Wiedniu, cesarza Franciszka
Cara Aleksandra i Wilhelma braciszka,

205 
Czemprędzej zrobić pokój, aby Miechowice

Mogły znów pokryć kościół. To ja kalenice
I wieżę pobijałem szędziołem; w kopule,
Złożyłem owe skrypta w miedzianej szkatule,
Tak kazał nasz Jegomość. Wyć tego nie wiecie,

210 
Chyba Walek, co tedy już też był na świecie.”

„Tego, co prawda, nie wiem” — odrzekł Boncyk — „ale
Marsz kozaków tu przez wieś baczę doskonale.

Jak dziś pamiętam: nagle do mieszkania wpada
Kozak, istotny żebrak, a miał głód nielada,

215 
Bo biegał jak waryjat, w wszystkie kąty wglądał,

»Kusać! kusać!« wołając. Znalazł, czego żądał,
Bo, skoczywszy ku piecu, spostrzegł odwarzone
Bulki w garncu na murku, a już odcedzone,
I suje gdzieś w suknisko. Ja przy takiej sprawie,

220 
Bom miał lat najwięcej pięć, siedząc więc na ławie

Przy piecu, a w koszuli, łyżką uzbrojony,
Snać wyglądałem miski, — widzę przerażony,
Że wszystko z sobą zabrał; dalej w krzyk! Chłopisko
Jakoś zmiękło, zbliża się, otwiera suknisko,

225 
Kładzie mi do koszuli. Jam patrzał jak w tuza, —

A on z resztą ziemniaków szedł pobić Francuza.”

„A pobił go?” — rzekł Bienek. „Toć pobił”, — odwrócił
Boncyk — „pobił powtóre, na ograbki zmłócił
Silą naszych ziemniaków, a kto mi nie wierzy,

230 
Musi siedzieć o suchem gardle do wieczerzy.”


Tu zerwali się goście. Spora butel wina
Lała, krążąc, sok czysty w kubki. Już łysina
Bieńka niecoś nabrała koloru żywszego;
Maj, Kornowic i Piecka nie puszczali swego

235 
Języka na popisy z Walentym gadułą,

Zato pieścili w sercu miłość nader czułą
Do kieliszka. Z ich twarzy uśmiech już nie schodził,
Bądź czy pan Rektór figle, czy tragikę płodził,
Odwilżywszy więc wargi, spojrzał Bienek sprytnie

240 
Na Walka, jak zwykł patrzeć, gdy satyrę wytnie,

I rzekł: „Co za duch twórczy w Miechowskich ziemniakach!
A jam tego nie spostrzegł dotąd na mych żakach.
Ileż mac zjeść ich trzeba, kmosiu, by mieć taki
Rozum, jakim Wy we wsi słyniecie?” „Chłopaki

245 
Od jednej”, — odparł Boncyk, — „nawet od połowy

Zmędrzeją i rozumem nabiją swe głowy,
Lecz kmoś według receptu musi karmić szkołę!”
„Według receptu?” „Owszem, bo chcąc rozbić połę
Twardą, potrzeba wiedzieć, jak z kłąków obskubać

250 
Perki, jak oszczędzając jądro, korę dłubać,

W jakiej wodzie uwarzyć, potem jak rozdrobić,
Jak okrasić dla smaku, słowem wszystko zrobić
Według pedagogiki, i jak w usta włożyć,
Aby dzieci z pożytkiem pokarm mógły pożyć! —

255 
Więc na zdrowie, kumosiu!” Tu Marcin przerywa

Pogadankę i swoje ziemniaki opiewa,
Że zawsze sypkie, czy w tej, czy w owej warzone
Wodzie. Lecz stary Boncyk na wargi sparzone
Bieńka kładzie plasterek i tak ciągnie dalej:

260 
„Lecz co kraj, to obyczaj! Kiedyśmy bywali

Ja i jakiś tam Weigert w szkołach tarnowieckich
Lub, jak mówią, na Górach, na kursach niemieckich,
Tam uczono inaczej. Zamiast abecadła
Miał każdy książkę, jaka jemu w ręce wpadła.

265 
Jam smykał z sobą grubą jak księga żywota;

Skinął na mnie preceptor. Ja, ze wsi sierota,
Drżąc jak osika, księgę niemieckiej mądrości
Otwartą tam, gdzie tytuł, niosę Jegomości,
On czyta: »Immanuel Kant’s filozofija,

270 
Buch von der reinen Vernunft!« Z uśmiechem rozwija

Karty i znów mi zwraca i szyderczo prawie
Bąknął: »Tyś mi filozof!« a jam znikł w mej ławie.
Zaczęły się przesłuchy. Pan preceptor siadał
Na swym tronie jak bożek, kolachy rozkładał

275 
Jak jakie krókwie i nas wolał po kolei

Ku sobie między nogi, potem jak złodziei
Uchwycił nas w te kleszcze. Kto skończył czytanie, —
Czy dobrze umiał, czy źle, kładł się na kolanie
Preceptora, który w swej wrodzonej miłości

280 
Ku nam, najmniej pięć kijmi naglił do pilności.

Nuż się kleszcze otwarły. Jak z procy rzucony
Kamyk, tak zmykał każdy, przestrachem pędzony,
By do wilgotnej ściany przytulić się zadkiem.
Iluż westchnień ta ściana niemym była świadkiem!

285 
Jak w Frankfurcie nad Menem w starej rzymskiej sali

W framugach cesarzowie Niemiec w kole stali
Z księgą, berłem, koroną: tak w obszernem kole
Stało framug do kroćset w tarnowieckiej szkole,
Każdy swoję wychełstał tyłkiem rozparzonym!

290 
Każdy trzymał swą księgę, lecz cesarzom onym

W tem tylko niepodobien, iż kij przy koronie
Nie na głowie spoczywał, lecz na tylnej stronie.”

Tu śmiechem parskli goście, aż w zagrodzie grzmiało;
A ksiądz Proboszcz, co dotąd baczności miał mało

295 
Na to, co wciąż mówiono, podniósł mądre czoło

Nad papióry i okiem badał gości koło.
Więc pan Maj, obersztajgier, jeszcze z łzami w oku
Tłomacząc śmiechy grona wesołego, z boku
Do księdza mówi: „To pan sztajgier opisuje,

300 
Jak na Górach preceptor chłopców informuje.”

Znów ksiądz Proboszcz myśl topi w pismach, lecz pan Bienek,
Mając na pogotowiu dla kmosia przycinek,
Rzecze: „Aleć rzecz dziwna, że do waszej głowy
Nie było innej drógi, jak z zadniej połowy.”

305 
„Ha, weźmyż organisty!” — odparł Boncyk na to, —

„Któż pojmie preceptorów? Lecz któż może za to!
Ja mu nawet przebaczam, wszak lekarze sami
W swych praktykach równemi zwykli iść drogami.
Na przykład doktor Wichman, (jużcić on śpi w ziemi!)

310 
Słynął dalej lekami, jak uleczonymi;

Był lekarzem górników: Cierpiącym na głowę
Purgacyjami ciała wyniszczał połowę;
Kogo palec u nogi bolał, womitował,
Podwiel strzewa miał w brzuchu; dopiero sfolgował,

315 
Gdy duszątko uciekło! Takie więc doktory,

Od których nie łyżeczką leki pije chory,
Lecz podobno łopatą, raczą się zwać sami
Nie doktormi, jak słusznie, ale łopatami;
Bóg wie, czy od łopaty, którą proszki sują,

320 
Czy to, że groby pewne swym chorym gotują.”


Tu z uśmiechem, lecz oraz z powagą rzekł stary
Tomek Kurc: „Chociażby ktoś chciał tylko przez szpary
Patrzeć na ten świat, przyzna, że mi preceptory
Tak nie dręczą ubogich, ani też doktory,

325 
Jak nas zwierzchność dręczyła, szczególnie dopóki

Nie nastał czas wolności. Ileż z tej epoki
Mógłbym naliczyć faktów wielmożnych wybryków!
Któż się tam bał kar szkolnych lub doktorskich leków;
Do szkoły nikt nie chodził, wszak ci jej nie było;

330 
A gdy się kto rozniemógł, tedy się kupiło

Kawał jasnego chleba, tak słaby żołądek,
Mając potrawę lżejszą, znalazł swój porządek

Ale państwo wielmożne! ale zwierzchność droga!
Prosty lud myślał, że jest stworzonym od Boga —

335 
Tylko, aby być bitym od wszystkich; więc chłopy,

Niewiasty, nawet dzieci pod wielmożne stopy
Kornie bary i grzbiety słały: bił stodolny,
Bo onego też bito, bił doglądacz polny,
Bił Jegomość, darł landrat, justycyjarusi

340 
Chłopa, — gimajna kapral, tego lajtmont dusi.

Gdy robiono od Gliwic do Koźla kanały,
Pod batami urzędnych jęczał powiat cały;

Toż samo, gdy do Gliwic szosę fundowano,
Wszelkie ręce powiatu komanderowano

345 
Do pracy. Szczęśliw, komu karmna gęś lub cielę

Względy majstrów zjednało. Było oraz wiele
Mówiących, iż tam zbladły krasnych twarz rumieńce,
Iż tam kroćmi panieńskie w rowach gniły wieńce.
Lecz zostawmy sąd Bogu!” Gdy te wyrzekł słowa,

350 
Zwisła ku piersi pełna ciężkich myśli głowa.


Znów odezwał się Boncyk: „I ja mógłbym śpiewać
Według tej melodyi; lecz pocóż wykrywać
Grzechy dawnej przeszłości? Te praktyki dawne,
Chociaż złe, ale były często i zabawne.

355 
Podwieł mój Tatuś, sołtys miechowski, chadzali

Z klasą na Górski sztejramt, zawsze z sobą brali
Gęś, bo miemczysko nie chciał liczyć ani grosza,
Podwielby nie usłyszał gęsi gęgać z kosza.
Usłyszawszy zaś, mawiał, a z pogodną twarzą:

360 
»Wam się, mój Panie Sołtys, gęsi bardzo darzą,

A ja go gęsiom przaję, gdy samice białe.«
A zaś ojciec, zwróciwszy nań oczy nieśmiałe,
Rzekł: »To gęsiór — a siwy — czyli Pan przebaczy?«
»Niech tam! jak się zabije, to go się zobaczy!«

365 
Tu w swych ciasnych obłąkach szybko obrócone

Zgrzypły drzwiczki zagrody; goście w ową stronę
Nos kierują i oczy, gdyż ostrożnym krokiem,
Miejsce w miejsce chodnika wprzód badając okiem,
Idzie pani gosposia, na ogromnej tacy

370 
Niosąc pachnące płody swej kuchennej pracy.

Wąskim zbliża się gankiem pomiędzy grzędami,
Na których mak i mięta w zgodzie z nogietkami
I z żółtym słonecznikiem, skoro spostrzegają
Panią, trącane suknią, grzecznie się kłaniają.

375 
Ona pewna już pochwał, z uśmiechem w spojrzeniu

Dąży, gdzie stół i ławy w wiecznej lipy cieniu.
Właśnie kończył Walenty, bawiąc swych słuchaczy:
„Czy gęś, czy gęsior, kto go zabije, zobaczy”,
Gdy gospodyni stawia na stół pieczeń tłustą,

380 
I talerze z kołaczem, śliwkami, kapustą

I innemi przysmaki. „Już zabity przecie,” —
Mówi, — „myślę, Panowie gardzić nie będziecie
Moją kuchnią, bo pieczeń sama o wzgląd prosi,
Jak widzicie: widelce dla was w piersi nosi!”

385 
Potem rękę całując Księdza, perswaduje,

Że gęsina na wieczór ku winu smakuje.

„Wszak niedawno był obiad!” — rzekł Ksiądz. Jednak kładzie
Obok siebie szpargały w zwyczajnym nieładzie,
Na co Koronowiczka z ukontentowaniem

390 
Rzecze: „Kto się tak długo, jak Proboszcz, czytaniem

Męczy, musi być głodnym. Kiedyja w Wyborze
Ledwo dwie sczytam karty, już to, miły Boże,
A że mi się ćmi w oczach, a zaś na sumieniu
Tak miękko, że się człowiek zaraz po skończeniu

395 
Mszy świętej ściga z Księdzem do dom, by znów ożyć.

Niech wielebny Ksiądz Proboszcz już raczy położyć
Na bok owe papiórska, przodzi się posilić,
Potem znów można wieczór rozmową umilić.”

„Oj, Pani gospodyni!” — rzekł Ksiądz — »Wy nie wiecie,

400 
Jak ważne te papiery! Już one lat przecie

Kilkaset były w wieży naszego kościoła;
Przez nie do obecności dawna przeszłość woła.
Jedyneć to miechowskich początków pomniki!
Tego ani bytomskie Gramera kroniki

405 
Nie głoszą, co tu stoi; tych czasów nie sięga

Żadna w biblijotece naszych Panów księga.
Za wieczerzę dziękuję. Mój księży żołądek
Już od wielu lat ściśle chowie swój porządek:
O tym czasie już nie jeść. Lecz o szklankę wody

410 
Proszę, jeżeli łaska; potem to dowody

Historycznych początków naszej wsi ogłoszę.
Lecz w jedzeniu i piciu, toć już Panów proszę
Nie chcieć uważać na mnie. Pijmyż wprzód, Panowie,
Miłych naszych wesela Gospodarzy zdrowie.”

415 
Uroczyście powstali wszyscy; butel wina

Lala, krążąc, sok czysty w kubki. „Niech rodzina
Koronow iców żyje, miech żyje, niech żyje!”
Krzykli wszyscy; ksiądz Proboszcz w ypił, kubek kryje
Pod swą tekę, co znaczy, że już pić nie będzie;

420 
Ci do rozbioru gęsi zbroją się w narzędzie.

Śród brzękania talerzy i kości chrupania
Opowiada ksiądz Proboszcz co wiedział z czytania:

„Za panowania w Polsce króla Bolesława,
Którego gwiazda zgasła, odkąd Stanisława

425 
Biskupa przy Mszy zabił, szlachta i magnaty,

W obawie swych majątków, nawet życia straty,
Nie chcąc lizać stóp króla, woleli wychodzić
Z ojczyzny, niż z grzechami króla się pogodzić.
Tedy to, powóz ciężki z siennemi drabiny

430 
Jak do żniwa, krakowskie przejeżdżał niziny

Lecz nie stanął ma polu, choć powróseł snopy
Wiózł, jak gdyby miał zwozić zboża liczne kopy.
Jechał aż do wieczora, jechał mocą całą,
Jechał dnia następnego, chwilkę tylko małą

435 
W szczerem polu odpoczął. W chwili spoczywania

Idzie Wach ku powrósłom, ostrożnie odsłania
Pęk majsporszy, — przemawia, — płacze, znowu cieszy
I posiłku podaje, potem dalej śpieszy.

Już są w śląskich granicach, już Bytom mijają,

440 
Aż u spodu pagórka smutni spoczywają.

Z płaczem Wach konie puszcza w nieprzejrzane bory,
A z tkliwą ostrożnością z woza ów snop spory,
Zdjąwszy go, rozwięzuje; ze snopa wychodzi
Śliczny chłopiec jak anioł; zadumione wodzi

445 
Oczy po okolicy, potem smutnie woła:

»Mamo! mamo! gdzie mama?« Lecz cisza dokoła!
»Niema mamy, mój Tadzio!« — rzekł Wach, — »lecz przybędzie
Jeśli Tadzio posłuszny i spokojny będzie!« — — —
Więc był Tadzio spokojny długie, smutne lata!

450 
Mała na wierzchu góry zbudowana chata

Była zamkiem krakowskim, przed nią krzyż wysoki, —
Tam mawiał swe pacierze Tadzio, tam głęboki
Żal gasił Wach, tam obaj w dni od pracy wolne
Ku Polsce poglądając, na gorzkości wspólne

455 
Znajdywali pociechę. Gdy Tadzio tęskliwy

Tedy owdy zapytał: »gdzież mama?« — cnotliwy
Wach odwłoczył odpowiedź aż do zgodnych czasów.
A gdy już po dwudziesty raz ozdoba lasów
Więdła i kiedy zimne żywiącej jesieni

460 
Nocy żółtą, czerwoną nadały zieleni

Barwę, skinął na Tadzię Wach i rzecze: »Synu,
Dziś nadszedł czas wolności twojemu więzieniu
Już jesteś pełnoletnim, ma nad tobą władza
Już ustała, w zamiarach już ci nie przeszkadza.

335 
Chcesz-li, wróć do ojczyzny, lecz pamiętaj: błogi,

Kto w zamysłach swych baczy na starszych przestrogi!
Częstoś pytał o matkę; — ty już nie masz matki,
Zwiędła po zgonie ojca, jak na polu kwiatki,
Które mroźna noc truje! Śmiercią Uryjasza

370 
Zabił król ojca twego! Zaś Helina nasza,

Moja siostra, Twa matka, bojąc się Betsaby
Losu, zmarła z bojaźni; snać ją Bóg wziął, aby
Czyste jej imię tobie w życiu przyświecało.
I ty masz nieprzyjaciół! Ciebie ukrywało

475 
Przed ich mieczem ubóstwo i te ciemne bory;

Tu uczyłeś się pracy, pacierza, pokory,
Żyj więc, jak Bóg przykazał! Ja mam dokumenta,
Przeznaczone dla ciebie, w których pewność święta
Opisuje twe imię, bogactwa i prawa.

480 
Skoro wrócisz: twych przodków okryje cię sława;

Lecz serce będzie smutne, możno zakrwawione,
Kiedy zoczysz rodziców ślady znieważone.
Jednakowóż zrób, jak chcesz — serce me ci wszędzie,
Czy tu, czy w oddaleniu błogosławić będzie!«
 

485 
Tu tajemną łzę otarł starzec i w milczeniu

Spuścił głowę ku ziemi, lecz w ciężkiem westchnieniu
Szukał ulgi dla serca. Tak zasmucon siedzi
Chwilę długą; — nie słyszy — żadnej odpowiedzi,
Podniósł głowę, — Tadeusz podle niego klęczy,

490 
Te tylko z zranionego serca słowa jęczy:

»Ojcze, Ojcze! bądź Ojcem!«
Nazajutrz, dzień pogodny Judy Tadeusza, —
Pustelników rzecz ważna do podróży zmusza.
Lecz któżby w nich był poznał wczorajszych płaczących?

495 
Jakiż ubiór bogaty! W oczach jaśniejących

Tadeusza — to wiosna, a Ojca spojrzenie —
To słońca jesiennego grzejące promienie!
Przed zwierzchnością bytomską starzec ważne akta
I pieczęci rozkłada, przypomina fakta,

500 
Herby sławne tłomaczy i liczy dukaty,

A nim miesiąc upłynął, młody a bogaty
Pan Tadeusz Zborowski, magnat po kądzieli,
Lasami i polami z Bytomiem się dzieli.

Tysiąc jutrzni zakupił w owej góry kole,

505 
Na której niegdyś płakał starzec i pacholę.

Całą zimę rąbano lasy, a szczęśliwy
Patrzał w wiosnę Tadeusz na przestrone niwy.
Wkrótce stanęł i folwark, w nim w niedługie lecie
Tadeusza rodzina najszczęśliwsza w świecie!

510 
Często pośród nich bawił, czczony jako Święty

Stary stróż Tadeusza, ale w swych niezgięty,
Ślubach, które ślubował Bogu w dniach przykrości,
Nie opuścił kochanej w górze samotności.
Tam pościł, tam się modlił, tam swym błogosławił,

515 
Aż z ciała zgrzybiałego Bóg duszę wybawił.

Znaleziono pod krzyżem starca klęczącego!
Pan Tadeusz w bliskości mieszkania swojego
Pogrzebał święte członki, a chcąc potomności
Wiekopomny dać dow ód najszczerszej wdzięczności,

520 
Wystawiwszy nad grobem krzyż, te wyrysował

Słowa krótkie, lecz pełne znaczenia: »Mniechował«
Za czasem nad nagrobkiem stanęła kaplica,
W której się zgromadzała cała okolica.
Tam się modlił Tadeusz, tam żona i dzieci,

525 
Tam grono pracowitych i szczęśliwych kmieci.

A gdy już i Tadeusz żywot w cnoty zyzny
Skończył, idąc do swoich, do wiecznej ojczyzny;
Złożono ciało jego podle krzyża w grobie
Aby, co społem żyli, spoczęli przy sobie.

530 
Jak z »Mniechował« Mniechowo, Miechów, Miechowice:

Tak sczasem wyrósł kościół z pierwotnej kaplice.
Tam jest w głównym ołtarzu Krzyża Podwyższenie,
A w prawą, gdzie Tadeusz znalazł swe spocznienie,
Kaplica Tadeusza Apostoła: inne
Dwa ołtarze nam głoszą koleje dziecinne
Tadeusza: po prawej jest bolesna Matka,
Po lewej dziecię Jezus i Józefa chatka.

Kto świątyni początków zna przyczynę, snadnie
W czułem sercu znaczenie ołtarzy odgadnie.

540 
Przeszło trzysta lat kwitła Zborowskich rodzina

W małym dworku miechowskim, aże ich godzina
Panowania wybiła. Nastąpiły czasy
Długich wojen i nędzy. Znów wyrosły lasy,
Gdzie przedtem pług panował! Wymarły z pamięci

545 
Imiona niegdyś święte, a gdyby pieczęci

Gmińskie, wskazujące wóz z końmi, a wwyż gwiazdy,
Nie przypomniały chociaż ludziom owej jazdy
Od Krakowa ku Śląsku, niktby już nie baczył,
Jak śliczne Bóg początki naszej wsi dać raczył.

550 
Tak to wszystko przemija! I w tem wola święta

Pana Boga, że pisma, akta, dokumenta,
Świadki owej przeszłości, nistety! zginęły,
Kiedy ognie pożaru pół wsi pochłonęły.
Fragmenta tych pamiątek gdzieś w popiele pono,

555 
Wszak nikt o nich nie wiedział, przypadkiem znajdziono

I spisano na nowych papiorach, lecz i te
Połową popalone, a połową zgnite,
Pewnie te, co nasz Tomek, jak nam właśnie streścił,
Po ogniu w czas francuski w kopule umieścił.

560 
Otóż czytajcie, proszę: Millesimo anno

Octingentesimo i sexto: gdy pisano
Tysiąc osiemset i sześć — ale tam spalona
Karta, gdzie pewnie były pieczęć i imiona.”

To wyrzekłszy, ksiądz Proboszcz, zgrabnie co nielada

565 
Pobutwiałe papiery do schowania składa.

Ale baczni słuchacze weń wlepili oczy,
Jakby nietylko przeszłość jego duch proroczy,
Lecz i przyszłość mógł zbadać. Przerwał więc milczenie
Pan Rektór i rzekł: „Proszę Księdza uniżenie,

570 
Toć możno było lepiej tak ważnej budowy

Nie rozwalać; mógł stary kościół stać, a nowy,
Gdyż koniecznie potrzebny, mógł na miejscu nowem
Stanąć; na taki projekt i jabym gotowym
Był, oraz parafija. — O świątynio miła!

575 
Coś tak drogie, tak święte pamiątki mieściła,

Ty więc runiesz, a przez nas! A któż po Zborowskich
Był dalej dziedzicem dóbr rozległych miechowskich?”

„Trudna na to odpowiedź” — odrzekł Ksiądz — „przyczyna
Tego — brak dokumentów. Lecz Bolko z Cieszyna

580 
Już na początku wieku piętnastego przedał

Miechowice Pelkowi. Ale Pełka nie dał
Rady biedzie miechowskiej, więc Mikołajowi
Miechowskiemu wieś przedał i bratu Janowi,
Lecz braci panowanie w wsi nie b yło wspólne,

585 
Dzieliło Miechowice na górne i dolne.

Po Miechowskich Mikołaj jakiś Suchodolski
Odziedziczył wieś, lecz skąd, nie wiem, możno z Polski,
A miał żonę Agnesię z Brzosławic. Co dalej
Nastąpiło, pisarze o tem nie pisali.”

590 
Właśnie kończył ksiądz Proboszcz, gdy z odkrytej wieży

Dźwięczny dzwon wołał gości do zwykłych pacierzy.
Wstawszy, wszyscy -się znakiem krzyża przeżegnali;
Lecz i goście w stodole na głos dzwonu wstali;
Jacek Łaszczyk zanucił, a jak chrześcijański

595 
Zwyczaj, za nim śpiewają wszystcy Anioł Pański.

Usłyszawszy śpiew, Proboszcz ku stodole śpieszy,
Śpiewa z trzodą, a w sercu pasterskiem się cieszy,
Że nawet na weselu lud jego pamięta
O Bogu! Gdy ustała melodyja święta,

600 
Przeżegnał pasterz trzodę i tak się odzywa:

„Drogi mi ludek polski, gdy przy pracy śpiewa;
Droższy, gdy i przy ucztach nosi w sercu Boga!
Bądźcie zawsze dobrymi! Niech was ani trwoga,
Ani szczęście od drogi cnoty nie odwiedzie!

605 
Dziękuję Wam za wszystko! A wam, mój sąsiedzie

Kornowicu, dziękuję, żem pod waszą strzechą
Tak miłe miał przyjęcie. Taką się uciechą
Człek wzmocni do prac dalszych. Teraz mnie już woła
Mój brewijarz. Bóg z wami!” Tu cała stodoła

610 
Wyruszyła ku Księdzu: rewerendę, ręce

Ściskają i całują te serca dziecięce!
Oczy ich go prowadzą; — on się niby mroczy,
Bo zbyt tkliwy, — lecz tajnie z łez ociera oczy!









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Norbert Bonczyk.