Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1899
Druk J. Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Lat kilka znowu upłynęło od opisanych wypadków, na skrzydłach swych jasnych i czarnych zmian nie przyniosły wiele.
Kaźmierz siedział jeszcze na Krakowie, choć czuć było nieustanne zmowy i spiski, któremi go podkopywano. Mieszek, jak przepowiadano, nie mógł wytrwać spokojnym. Odkryte już były podstępne jego układy z Leszkiem chorym, którego dzielnicę spodziewał się zagarnąć z Władysławowiczami, wyzwanemi do spółki na Kaźmierza, obietnicami podziału spuścizny.
Nie żył już biskup Gedeon, który w silnych rękach trzymał wodze często wypadające z dłoni obojętnego Kaźmierza. Na miejscu jego, jak przewidywano, obranym był wychowaniec i spadkobierca myśli dziekan kapituły Pełka Lis, równie możny znaczeniem rodu swego, silnej woli, bystrego rozumu, prędkiego postanowienia, energii niezłomnej.
Pełka, jak większa część duchownych przeznaczonych do wyższych dostojeństw w kościele, wychowanie swe kończył w Rzymie, a los mu dał nawet być tam towarzyszem i przyjacielem tego, który na najwyższe biskupstwo rzymskie był obrany. Mąż to był mogący we wszystkiem Gedkę zastąpić, a śmielszy jeszcze od niego.
Starzał powolnie Kaźmierz, ale się charakter jego nie zmieniał, występowały tylko z wiekiem dobitniej wszystkie jego jasne i przyciemnione strony, wielka miłość sprawiedliwości do ofiar gotowa, chciwość wiedzy nienasycona, szukająca pokarmu, gdziekolwiek znaleźć się go spodziewała, pobożność z mlekiem matki wyssana, a duchem wieku rozpłomieniona, naostatek gorącej krwi piastowskiej porywy, które na gorycze życia pociech szukać kazały w zapomnieniu się u boku niewiast, w miłostkach pokątnych. Z tych co go dawniej otaczali stali jeszcze wszyscy niemal przy nim, bo Kaźmierz nie łatwo serce odmieniał, nie odtrącał druhów lekko starych, nie lubił nowych ludzi i twarzy. Przywiązywał się powoli, ale na długo i choć w blizkich sobie wady odkrywał, wolał ich z niemi, niż nowych, a nie znanych.
Jaksa, przyjaciel młodości służył mu dotąd wiernie, ale w dojrzalszym wieku stawszy się pobożnym bardzo, choć jeszcze rycerską wkładał zbroję krzyżem naznaczoną, więcej już na mnicha, niż na rycerza wyglądał. Sercem i duszą cały był teraz w swym nowo założonym klasztorze mnichów Grobu Pańskiego, których osadził w Miechowie. Sprawy świata mniej go już obchodziły.
Jaksa, jakeśmy mówili, z Henrykiem razem nieszczęśliwą drugą wyprawę krzyżową odbywał, z niej przywiózł Bożogrobców do swojego Miechowa; a że i Henryk także ich klasztor założył księciu Kaźmierzowi drogą była ta braterska i Jaksy fundacya, do której też się przyłożył. Nie zapominając o Cystersach swoich, pomagał pobożnemu druhowi w jego świątobliwej pracy. Wszystkie te nowe fundacye na ziemi polskiej były jeszcze przesadzeniem roślin nie naszego nieba, nieprędko mających wydać owoce. Większa część mnichów składała się z cudzoziemców i obcemi tylko pomnażała. Niektóre klasztory wcale polaków nie przyjmowały. Były to więc odosobnione ołtarze na chwałę Pańską wzniesione, lecz niewielkiego pożytku dla ziemi. Wedle ówczesnych pojęć szło więcej o to, aby hymn chwały płynął ku niebiosom, niżeli światło szerzyło się po ziemi. To drugie było celem podrzędnym. Klasztory wychodziły później na korzyść cywilizacyi, niosły z sobą księgi, naukę, szkółki, wiele nawet kunsztów i rzemiosł, ogrodownictwo polepszenia rolnicze, nasiona; lecz w początkach z tem wszystkiem stały, jak wyspy na morzu, z krajem mało mając związku.
Całe takie zgromadzenie Włoch, Francuzów, Kolończyków, które tylko swoich przyjmowały, potrzebowały lat długich nimby się z krajem zżyły, mogły począć nań działać i zawiązać z nim węzeł żywotny.
Lecz i to co mimowoli dawało takie coenobium przeniesione na ziemię naszą, drogiem było, ziarna z nich się sypały, rozsadniki w nich rosły. Sam widok kościołów, gmachów, samo ocieranie się o ludzi w nich pracujących nauczyły i cywilizowały. Jaksa równie często przebywał na dworze pańskim jak w Miechowie, gdzie często w chórze z Bożogrobcami, w refektarzu ich w kapitule zasiadał, kosztując błogiego spokoju mniszego życia. Z nim książę lubił rozprawiać o religijnem królestwa swego ubłogosławieniu. Chciał wznosić kościoły, mnożyć monastery, zwozić relikwije, zaprowadzać nabożeństwa, a na granicach państwa tępić pogaństwo uparte w Prusach i Polesiu, gdy na Pomorzu sascy książęta już go uprzedzili.
Ostrzegano ciągle Kaźmierza o zamiarach Mieszka, któremu wiek nie odjął żądzy panowania. Stał przy nim zawsze jeszcze ów Kietlicz, chętny doradzca, sługa wierny, prawa ręka pana, nieustannie knujący spiski i podbudzający do jakichś nowych zamachów. Człowiek ten przy swej powierzchowności niepoczesnej, mowie nieporządnej, pozorach nieokrzesania, miał zabiegliwość i przebiegłość niezmierną, którą lata zaostrzyły jeszcze. Rzucał się zuchwale na największe niebezpieczeństwa i umiał z nich wychodzić cało. Wiedzieli o nim wtajemniczeni, że przebrany wciskał się aż do Krakowa, wślizgał do zamku nawet, zawiązywał tajemne z ziemianami stosunki, i na różne sposoby podszczuwać się starał przeciw Kaźmierzowi, którego miękkość i nieudolność wyśmiewał, a że ludzie łacniej zawsze zło niż dobro chwytają i wiarę mu dają, udawało mu się niechęci budzić przeciw dobremu księciu. Jawniej Kietlicz ukazywał się często w Płocku, Raciborzu, Wrocławiu, a choć tu głośno nie występował z niczem, pocichu do śmiałego zamachu namawiał, który według niego nieochybnie powieść się musiał.
Mieszek sam mało występował, na Kietlicza zdając starania, któremu też starszy z synów księcia Bolko, młodzian krwi gorącej, a niewielkiej rozwagi, dopomagał chętnie i dawał mu się rzucać i kierować kędy wskazał.
Do Krakowa kiedy niekiedy dochodziły o tem wieści. Donoszono Gedkowi, dopóki żył, o zabiegach Kietlicza, ostrzegał on Kaźmierza, ale ten niełatwo dawał wiarę złemu, przeciw bratu jątrzyć się nie dopuszczał, a otaczający ciągłemi strachami temi znużeni, w końcu im ucha nie podawali.
Sam książę marszczył się i sposępniał, gdy mu przynoszono wiadomości, w których upatrywał tylko chęć poróżnienia go z bratem i zamącenia miłego mu pokoju. Zwracał natychmiast rozmowę do spraw innych, do ulubionych swych pogadanek o świecie, niebie, przyszłości i żywocie człowieka.
Trwały zawsze owe biesiady z uczonemi, do których należeli mistrz Wincenty, ze wszystkich księciu najmilszy (temu zleconem było pisanie dziejów starych państwa), Pełka biskup krakowski, Cystersów kilku i benedyktynów z Tyńca, prałatów i kanoników kapituły. Karmiono Kaźmierza zbieranemi dlań zewsząd płodami żywo rozbudzającej się właśnie literatury średniowiecznej i pisarzami starożytnemi, z których ustępy czytano. Z tego się wywiązywały długie sokratyczne rozmowy, dla których książę o wszystkiem zapominał.
Bawiły go też łowy niedające zniewieścieć i gnuśnieć, przypatrywanie się turniejom i gonitwom. Niekiedy znikał Kaźmierz wyrywając się dworowi swojemu i szeptano, że czasem spędzał wieczory kędyś w zamkniętem dla wszystkich domostwie, do którego przystęp był trudniejszy, niż do klasztoru. Wchodził tam sam jeden, unikając oczów i wymykał się pod strażą jednego wiernego Smoka, który u drzwi jak pies był zwykł czatować.
Wichfried, choć łaski pańskiej nie stracił, nie był już tym, co dawniej powiernikiem serdecznym; Kaźmierz posługiwał się nim rzadko, a nie spowiadał mu wcale. Przyjmował go wesoło, lubił żartobliwe jego i płoche mowy, obdarzał hojnie, czasem ze słowem do kogo posyłał, lecz o sobie nie zwierzał się chętnie. Niemiec przez nałóg, lenistwo czy kunszt, jakim go usidlić umiała Dorota, pozostał jej wiernym. Stosunki jego z nią cale były osobliwe, gachem się czasem wydawał, przyjacielem się nazywał, a zazdrości nie miał wcale, patrząc obojętnie na ciżbę tych, których zawsze lekka niewiasta do zabawy sobie przyzywała.
Życie jej nie zmieniło się bynajmniej, oczekiwała ciągle, ale głowy nie posypując popiołem, strojąc ją chętniej w wianki, a zażywając dobrej myśli. Od wieczerzy tej, przy której Wichfried wygadał się przed nią z domysłem, iż dawna kochanka księcia w Krakowie znajdować się musiała, Dorota gorączkowo śledzić poczęła wszystkie Kaźmierza kroki. Długo się jej nie powodziło i nic schwycić nie mogła, lecz wdowa była uparta, nie szczędziła wydatku, przekupywała ludzi, wciskała się gdzie mogła, i w końcu doszła do czegoś... Stara pomocnica jej Czechna włóczyła się wszędzie, a najlepiej strzeżone tajemnice przed okiem bab uchować się nie mogą. Upewniła się więc Dorota, że książę miał inną kochankę, domyśliła się już, że nią była ta pierwsza, z którą się uganiał po lasach. Przystęp do niej zdawał się niemożliwy. Jagna znikła ze swego dworku, w którym Stach tylko kiedy niekiedy przebywał. Niewiedziano gdzie się podziała, znacznie dopiero później wyśledziła Dorota, że ją umieszczono w murowanym dworze, jak zamczysko obwarowanym wśród drzew ukrytym za Wisłą. Strzeżono go tak, że się tam nikt nie mógł dostać. Porankami i wieczorami wyjeżdżał ktoś ztąd na łowy w lasy, domyślano się w nim przebranej księcia ulubienicy.
Kaźmierz zajeżdżał do dworu czasu łowów i w różnych porach, gdy tylko zbiedz mógł niepostrzeżony. Dwór stał nieopodal za rzeką. Dorota pod różnemi pozorami dostać się tam próbowała, posyłała Czechnę, ale nie puszczano nikogo, usiłowania były próżne. Nie zaprzestała ich jednak Dorota, a oczom księcia ciągle narzucała się umyślnie. I w tem się jej niepowodziło.
Czasem Wichfried uwiadamiał ją skrycie, gdzie i kiedy książę się miał znajdować; naówczas Dorota starała się tam wcisnąć koniecznie i oczy zwrócić na siebie. Bodaj publicznie zaczepić.
Trafiało się kilkakroć, że na pozór celu swojego dopięła, książę widział ją strojną, piękną, powabną, mogącą namiętność rozbudzić, a jednak pozostał chłodnym i obojętnym. Dorota wracając potem do domu słaba ze złości, miotała się z rozpaczy, przeklinała Kaźmierza, łajała Wichfrieda i czekała na zręczność nową.
Przy wielkich uroczystościach, na turniejach, nabożeństwach publicznych widzieć ją zawsze było można narzucającą się na oczy księciu, uśmiechającą, wdzięczną bezwstydnie; słaby Kaźmierz tej jednej pokusie zwycięzko się opierał. Raz udało się Dorocie w czasie gonitwy w podwórzu zamkowem tak się zwolna przysunąć, przecisnąwszy między widzami, iż prawie obok Kaźmierza stanęła. Przemówiła śmiało do niego, uśmiechnął się książę, kilka słów obojętnych rzekł do niej i natychmiast chroniąc się od napaści z miejsca swojego się ruszył. Im dłużej to trwało, tem Dorota zajadlejszą się stawała.
Zamykała się godzinami całemi siedząc ze starą Czechną, warząc, dymiąc, przyprawiając jakieś czary, z których sobie napróżno skutek jakiś obiecywały. Tymczasem wdowa starych i młodych wciągała do swojego domu, bawiła się, a gdy który w nadziei wyposażenia przez księcia o rękę się zgłaszał, wyśmiewała go lub odkładała na te czasy, gdy zostanie starą babą. Sługa, przyjaciel, domownik Wichfried wisiał przy niej ciągle. Był to ostatni węzeł co ją z zamkiem łączył. Zrywać go nie chciała, a gdy niemiec obojętniał i długo się nie pokazywał, wszelkich środków używała, aby go odzyskać. Dwa razy Wichfriedowi trafiały się małżeństwa dobre, swatał go sam książę posażno, Dorota zawsze potrafiła zabiedz, przeszkodzić, odradzić, niedopuszczając mu się ożenić.
Do poufałych księcia domowników należał z Sandomirza wywieziony Goworek, ale ten mając sobie powierzone namiestnictwo w Sandomirzu i Lublinie, więcej tam siedział niż przy dworze. Ulubiony księżnie Helenie i panu, mąż prawy, silnego ducha, spokojny, na rodzinę nie podszczuwał, i myśli Kaźmierza poślubiał posłusznie... Dla Goworka nie miał książę tajemnic, przez niego żonę często trwożną uspokajał i łagodził, za opiekuna go też w myśli dzieciom przeznaczał.
Obok niego występował już naprzód coraz więcej zyskując władzy, gorętszy i przedsiębierczego ducha Mikołaj Lis, brat biskupa Pełki, któremu już wielką moc i pierwsze dostojeństwo wróżono. Co brakło powolnemu Kaźmierzowi, on dopełniał rzutkością swoją, gorącością, przenikliwością i odwagą. Mąż był rycerskiego ducha, niecierpliwy trochę siebie pewny, woli upartej, bystrego oka. Gdzie trzeba było ziemian hamować, coraz z większemi występujących żądaniami, podnoszących głowy bez miary — tam Mikołaj pana zastępował.
Za biskupa Gedki, rycerstwo krakowskie, możni ziemianie, któremi się posługiwano, zyskali przewagę wielką; próbowali jej teraz nadużywać. Mikołaj książęcej władzy bronił. Lada co, gdy się ziemianom nie podobało, tłumnie a z wrzawą szli na zamek domagać się, aby po ich woli szedł książę. Naówczes Mikołaj za niego występował, opór łamał, groził, rozpędzał i księciu dopiero się dał ukazać, gdy mu drogę przetrzebił.
Zyskał tem już wielu niechętnych, lecz że od czasów Gedki ziemianie nawykli byli skupiać się około biskupa, a brat Mikołaja właśnie obrany był pasterzem, przez niego i z nim umiał się Mikołaj utrzymać przy swem, nie dopuszczając, aby mu szkodzili nieprzyjaciele.
Stary Żyra postanowiony opiekunem chorego Leszka, wiekiem osłabły, mniej był czynny od czasu zwłaszcza, gdy dawszy się oszukać Mieszkowi, o mało Leszka, Mazowsza i Kujaw nie przekazał w ręce przebiegłego Kietlicza.
Śmierć biednego słabego wyrostka, położyła koniec tym knowaniom, nie zraziwszy Mieszka od poszukiwania nowych środków do zrzucenia brata ze stolicy, którą swoją mianował.
Stach, któremu uszła Jagna, bo ją ani śmiał, ani mógł wstrzymać, pozostał sam na straży jej dworku i ludzi. Ni pan, ni sługa, najczęściej gościem tu był tylko. Wynosząc się za Wisłę zaklęła go, aby domu nie porzucał.
— Słuchaj — rzekła — stał się cud, pan mój mi serce powrócił, ale Bóg jeden wie na jak długo. Jagna starzeje. Dziś jutro wiedźma napojem, albo mi go inny jaki zły los odebrać może... Gdzież ja przyjdę umierać? Zachowaj dla mnie ten dach, ja do Ściborzyc powracać nie mogę. Ten duch ojca i matki i szczęścia mojego chodzi i tuli się po kątach, jabym tam i umierać nie mogła spokojnie. Jutro mnie wygnać mogą, jam jak palec jeden w świecie, sierota!
Gospodarz u mnie!
Gospodarstwo to było ladajakie; Stach zaglądał tylko, rozpytywał, a niczego dla siebie nie tknął. Swojem żył, dach tylko cudzy mając nad głową i czeladzi nie dając się rozpuścić.
Biskup Gedko, który do zgonu nim się posługiwał, wiedząc kogo mieć będzie następcą po sobie, tajemnicę Stacha i jego samego mu powierzył. Miał więc wstęp do Pełki taki, jak do poprzednika. Jemu powierzone było śledzenie spraw Kietlicza, wywiadywanie się o Mieszkowe stosunki w Płocku i Wrocławiu, on oznajmił pierwszy o podstępie, którym chciano opanować Leszkową dzielnicę, starego Żyrę okłamawszy.
W ciągłych tych potajemnych włóczęgach, Stach nabrał do nich smaku, już mu ich niemal do życia było potrzeba. Gdy nie miał kogo śledzić, za czem jeździć, gdzie się podkradać; tęskno mu było, niepokoił się. Pozawiązywał różne stosunki w Poznaniu, Płocku, na Szlązku, w Gnieźnie, miał wszędzie swoich ludzi i, jak zwał, swe języki.
Trzeba było podsunąć się, aby naocznie przekonać się o skupiających siłach, dopytać co Mieszek mówił, za czem Kietlicz się uganiał, posyłano Stacha lub on sam się wyprawiał i nigdy nadaremnie nie wrócił. Oskarżano go czasem, że zbytnią miał trwogę, lecz w końcu okazywało się zawsze, iż przepowiedział co się stać miało.
W Krakowie, po latach tylu nadaremnych usiłowań, już sobie te wieczne odgróżki Mieszka lekceważono, ale Stach stał niezmordowany na czatach.
Życie prowadził, jak sam powiadał, pokutnicze, którego chwili dla siebie nie miał. Smutny chodził i zapracowany. Jagna, do której się przywiązał, przyczyniła się jeszcze do zatrucia go.
Dopóki się do niej nie zbliżył, czasem jeszcze z Jaśkiem Bogorją i innemi umiał poszaleć i dzień jaki spędzić weselej — teraz twardy żywot prowadził. Na stajni we dworku było zawsze poddostatkiem koni do zmiany, bo ledwie jedne zmęczone przyszły z nim, drugie świeże brał i dalej ruszał. Nieodstępny Żegieć towarzyszył mu wszędzie — i gdyby nie on nierazby Stach swe nierozważne zuchwalstwo ciężko przypłacił.
Widzimy to wszędzie prawie w owych czasach, że każdy czynniejszy mąż podwojony jest takim drugim, który się dlań poświęca, siebie się zrzeka, a jemu dodaje siły. Czasem jest to dodana głowa, niekiedy ręka. Często ten drugi gubi go lub zdradza; Sieciech, Dobek, Kietlicz są takiemi nieodstępnemi pomocnikami. Przy pomniejszych ludziach stoją też te ich cienie, jak przy Kietliczu Bereza, za Stachem Żegieć, przy Kaźmierzu Goworek i Wichfried. Dla Ludwika francuzkiego takim był opat Segur, dla Krzywoustego Dunin i całe grono tych rycerzy bez oczów; bez rąk, pokaleczonych, niezwalczonych. Fenomen ten podwajanego człowieka w wiekach średnich w najrozmaitszy sposób przedstawia się wszędzie. Swobody osobistej naówczas całej nie było, niewolnik, sługa, domownik silniejszy duchem dorabiał się jej, wcielając w pana swojego. Tą drogą szło się do władzy i siły lub przynajmniej w niej uczestniczyło. Takim właśnie Kietlicz osławiony był dla Mieszka, który nie mając ruchawego narzędzia tego, ustałby był może w zabiegach, i legł odpoczywać. W sile wieku zausznik ten pański pałał zemstą i do ciągłych knowań podżegał. Stach musiał w ślad za nim jeździć, chodzić i tropić jego kroki.
Rzadko więc spoczął we dworku, który dlań był gospodą tylko. On był pociechą jedyną dla starego Hreczyna, który za swą panią i Ściborzycami tęskniąc, w bezczynności, osamotniony, całe dnie na ławie pod okapem przesiadywał, wyglądając go. Gdy Stach przybył, poruszał się Hreczyn, jak dla prawowitego pana swojego, usługiwał mu i rad był choć pomówić z nim o Jagnie. Nie śmiał on wyznać, jak mu gorzkim był los jej; myślał, że wyswata ją za Stacha i zawiezie kiedyś do domu.
Tego, co się tu działo, nie lubił, brzydził się tem, bolał czując, że się to źle skończyć musi. Rzadko mu się trafiało to szczęście, by chłopię przybiegło pozwać go do pani. Stary pośpieszał natychmiast, ale rozmowa z Jagną krótko zwykle trwała. Hreczyn powracał do dworku smutniejszy jeszcze.
Stacha już tak prawie kochał, jako panię swoję, tęsknił i za nim, nie mogąc pojąć, za czem nieustannie się włóczy, na co się przydały te wycieczki, z których, oprócz pokaleczonych koni i znużenia, innego skutku nie widział.
Gdy kilka dni miał wolnych w Krakowie, co się rzadko trafiało, używał ich Stach na to, aby się na biskupim dworze rozpatrzeć i rozsłuchać, a czasem pójść do Juchima, który dotąd dotrzymywał wiary i zdawał się Kaźmierzowi życzliwy. Prawda, że mu się z tem nieźle działo, bo pieniądze kował.
O Mierzwie wcale jakoś słychać nie było, oddał się całkiem Mieszkowi i nawet już w Krakowie pokazywać się nie śmiał, ani wiernego udawał. Nie dziwił się temu Stach, ani nad stratą bolał bardzo.
Właśnie powrócił był z Poznania, dostawszy tam języka, który go znów napełnił trwogą i zaniósł biskupowi Pełce wiadomość, że część ziemian krakowskich miała już zmówiska z Mieszkiem. Wypadło mu dla dośledzenia tych zdrajców zapukać do drzwi Juchima. On znał najlepiej wszystkich.
Dworek żyda bardzo był teraz urósł i rozszerzył się, a że mu nic nie groziło od Kaźmierza, mniej się teraz z zamożnością taił gospodarz.
Zwykle gdy Stach przybywał, odźwierny zobaczywszy go, natychmiast mu z poszanowaniem drzwi otwierał. Tym razem uderzyło go to, iż za wrotami po wyglądnięciu okienkiem, zawrzało, zaszumiało, szeptano długo, nim się furta otwarła.
Nie mając jednak podejrzeń żadnych, Stach wszedł szybko do izby gościnnej, w której zwykle Juchima znajdował.
Tu go nie było.
Na stole wino stało i jakieś słodycze, kubki niewypróżnione, a na jednem siedzeniu leżała zapomniana czapka. Uderzyła ona Stacha swą dziwną powierzchownością, nakształt zawoju czarnego; przypomniał sobie, że w takiej właśnie Mierzwę dawniej widywał. Aleć kołpaków podobnych po świecie wiele być mogło! Dziwniejszem wydało mu się, że ztąd ktoś przed nim uszedł — czego zastawa niesprzątnięta ze stołu dowodziła.
Juchim wnet nadszedł witać gościa, lecz pomięszany widocznie, blady, tak, iż odrazu poznać po nim było można, że coś w sobie taił...
Stach pochwycił ową czapkę i podnosząc ją, a potrząsając, zawołał:
— A to co? gościa mieliście, który się skrył przedemną?
Juchim obaczywszy owo lice odrętwiał, ręce złożył, wargi mu się trząść zaczęły.
— Tylko nie kłam! — rzekł Stach. — Wiem, czyja czapka, bom ją nie jeden raz widział na niepoczciwej głowie Mierzwy.
Juchim usłyszawszy to imię, krzyknął przeraźliwie, głowa mu na piersi opadła. Widząc pomięszanie Stach dodał nakazująco:
— Jeśli on ztąd ujdzie, ty mi odpowiesz za to!
Juchim stał tak osłabły, iż się za stół musiał pochwycić, aby na nogach utrzymać. Błagające oczy zwrócił ku mówiącemu.
— Mówię ci — dodał Stach — tu jest Mierzwa. Znam go nadto, abym uwierzył, że on tu dla zabawy przyjechał. Toć prawa ręka pana Kietlicza, wroga naszego. Jeżeli przybył, to za jego rozkazem i, szyi nie nastawiał napróżno. Ja w tem, że cały ztąd nie ujdzie.
Zginie on — ale z nim i przyjaciele jego, a pomocnicy!
Juchim słowa nie mógł wyrzec jeszcze, strach nim owładnął taki, iż patrząc na starca, litość brała.
Z zimną krwią dodał Stach:
— Dawaj mi go tu!
Grobowe milczenie w izbie panowało, oczy tylko Juchima skierowały się ku drzwiom, któremi wszedł; wskazywał niemi Stachowi, że tam znajdował się winowajca.
Natychmiast śmiałym krokiem wszedł do bocznej komory. Tu, osłonięty sukienną oponą, drżał w kącie przyczajony zdrajca, głowę okrywszy, rękami blademi cisnął konwulsyjnie pochwycone sukno. Porwawszy go za kark, Stach wyrzucił struchlałego na środek izby tak silnie, że Mierzwa padł i nie wstając, na kolanach klęczący, ze złożonemi rękami błagać się zdawał o życie.
Widok tego człowieka litość obudzał i wzgardę. Pod wrażeniem trwogi twarz jego zmieniła się tak okropnie, wykrzywiła, przeciągnęła, iż do człowieka prawie nie był podobny. Stach patrzał nań z góry, milcząc długo.
— Ha! nareszcie mam cię ptaszku! — krzyknął — teraz już mi nie ujdziesz!
Mierzwa trząsł się i milczał, tłumaczyć się próżnem było — sama jego przytomność była dowodem winy.
— Mów, z czemeś tu przybył? — zawołał Stach — bo, że nie dla zabawy z przyjacielem Juchimem, to pewna.
Nim mógł odpowiedzieć na to Mierzwa, Juchim, który był odzyskał przytomność, wpadł do komory, składając ręce.
— Na co chcesz przysięgi? — począł, jęcząc — na nasze świętości? na biblię, na dziesięcioro? na wszystko, co każesz przysięgnę, że nie byłem i nie jestem zdrajcą! Z tym człowiekiem nie miałem nic! Pierwszy raz szatan go tu przyniósł do mnie! Nie wiem czego chce, niema jak pół godziny, gdy się tu wcisnął na zgubę moją.
Mierzwa klęczał ciągle.
— Gadaj! — powtórzył Stach, nie zważając na żyda — gadaj, lub tej chwili na męki cię dam, aby ci gębę otworzyli.
Podźwignął się Mierzwa powoli, rękami począł twarz trzeć i płakać, namyślając się co miał odpowiedzieć.
— Miłościwy panie — przebąknął — ja także gotów jestem przysięgać, żem niewinny.
(Przełknął ślinę).
— Ja tu mam robaczki moje, za któremi zatęskniłem...
Zapłakał, a Stach się rozśmiał.
— Nie drwij ze mnie; robaki czy bękarty cię tu nie sprowadziły. Mów, bo cię dam na męki. Gdy cię oprawcy na postronkach do góry podniosą, dopiero ty mi wyśpiewasz, coś za judaszowstwo przywiózł zanadrą.
Ja cię znam!
Mierzwa namyślał się.
— Jestem sługą księcia Mieszka — odezwał się — zostałem mu wierny.
— A płacę od nas brałeś?
— Chciałem się z rąk waszych uwolnić — zawołał odzyskując śmiałość Mierzwa. — Jestem sługą mojego pana, nie żadnym zdrajcą.
— A coś ty mi przyrzekał? — rzekł Stach.
— Co? w początkum wam służył — mówił podsędzia — potem sumienie przemówiło, wróciłem do Mieszka. Nie zaprę się.
— Przysiągłeś mi?
— Przysięga przymuszona nic nie waży; życiam bronił — rzekł Mierzwa.
— Że się wykłamać potrafisz, to wiem — odezwał się Stach. — Sługa Mieszka! a pocóżeś tu? aby mu jednać przyjaciół i siać zdradę! Sameś przyznał!
Juchim! — zwrócił się do żyda — ty mi odpowiadasz za niego; jeżeli ujdzie, dasz głowę. Ja idę po straż. Mówić z nim stracony czas, na gałąź niecnotę!
Juchim ręce splótłszy na piersiach, drżał, Stach zwrócił się do progu.
— Miłościwy panie — odezwał się sędzia — mnie życie drogie, ja powiem wam wszystko...
— I zaprzysiężesz fałszywie — wtrącił Stach — a potem powiesz, że przymuszona przysięga nie waży!
Mierzwa głowę spuściwszy, mruczał coś, Stach chciał już wyjść, pochwycił go za połę.
— Miłościwy panie! zlituj się, ja mam żonę i dzieci!
— Żonę i nie jedną — rzekł Stach — miałeś ich tu trzy czy cztery na odmianę, nie licząc tych coś musiał w Poznaniu przysposobić.
Jęknął Mierzwa. Juchim ręce załamane trzymał przed Stachem, mówić nie mogąc, błagał go oczyma.
— Po coś przybył? — zagrzmiał Stach.
Mierzwa myślał chwilę.
— Po co? — odparł burkliwie — wasza miłość wiesz. Jestem sługa Mieszka, przyjechałem mu jednać ludzi, alem, klnę się! nie widział nikogo, z nikim nie mówił, nie robił nic... Tu na nas nikt spojrzeć nie chce.
Z wzgardą popatrzywszy nań, Stach odchodził znowu, gdy Mierzwa jak długi padł mu do nóg.
— Życiem daruj! zrobię co chcesz! — zawołał — życiem daruj!
— Nic od ciebie nie potrzebuję — odtrącając go, rzekł Stach.
Wtem Mierzwa nagle, jakby mu jakaś myśl przyszła, wstał i począł mówić prędko:
— Juchim da za mnie porękę, żem ja tu nic nie zrobił, a taki sprawiedliwy pan, jak książę Kaźmierz, karać mnie za to nie może, iż pana mego słucham. Wam żadnej krzywdy nie uczyniłem — Juchim wie, Juchim poręczy.
Drgnął naprzód żyd, gdy usłyszał o poręce, potem głowę spuścił, nie umiał odpowiedzieć, nie wiedział co począć.
— Juchima przecie macie w ręku, i jego trzos — rzekł Mierzwa. — Każdego czasu, jeżeli noga tu moja postanie, jeżeli co zbroję, weźmiecie go. On musi za mnie dać porękę!
— Musi? co to jest musi? — wyjąknął żyd — ja, za was?
— Jak nie dasz poręki — krzyknął Mierzwa, zwracając się ku niemu — na mękach czy bez mąk tak cię zwikłam, oplątam, oczernię, poprzysięgnę na ciebie, że zginiesz ty i cały ród twój i wszystkie mienie twe. Jak ja zdrajca, tyś też zdrajca. Choćbyś nim nie był, zrobię cię!
Stach słuchał, uśmiechając się z pogardą. Juchim odrętwiały, ręce to łamał, to sobie niemi oczy zakrywał — jęczał, głos stłumiony z piersi mu się dobywał, jak płacz nie mogący wyjść na świat.
Chwycił się za głowę i resztę włosów rozpaczliwie targać zaczął.
— Porękę za mnie da! — nalegał Mierzwa — a nie? mam ja ginąć, zgubię i jego!
— Juchim za ciebie da porękę — odparł Stach — a któż jemu za was zaręczy?
Juchimowi oczy błysły.
— Tak — przerwał — on musi dać zakładnika, syna swojego najstarszego Marka; ja go wezmę i dam porękę!
Mierzwie oczy się zaiskrzyły.
— Marka tu niema! — zawołał.
— To go przywiozą! — odparł żyd.
Stach myślał, wahał się, nie pewien co uczyni.
— Rozprawicie się o to z kim innym — począł — nie moja rzecz o twoim losie wyrzekać, ale moja dać cię w ręce komu trzeba.
— Tylko życia mi nie bierzcie! — przerwał Mierzwa — co chcecie róbcie ze mną, służyć będę.
— Służby twej nikt nie potrzebuje, milcz! — odparł Stach. — Sam Bóg chciał, abyś się dostał w ręce moje, nie puszczę cię...
Obaj obżałowani stali jak martwi...
— Mnie kara Boża spotkała niewinnego — odezwał się Juchim. — Świadczę się Bogiem moim, którego imienia wymawiać nam nie wolno, żem nie uczynił, anim pomagał do zdrady!
Podniósł oczy do nieba.
— Ten człowiek przyszedł tu po to, aby mi życie wziął!
— Co się tu stało — odezwał się Stach uspokojony — pewnie z niczyjej woli, tylko z Bożej. Mierzwa pójdzie ze mną do biskupa, bo Kaźmierz mógłby mieć nadto nad nim litości. Ale wolno go nie poprowadzę. Po ludzi moich posłać, Juchimie! Nim oni nadejdą, postronka mi dajcie...
Mierzwa wzdrygnął się, lecz milczał już. Nie było na podoręczu sznura, Juchim musiał długi pas zdjąć z siebie, którym Stach sam ręce w tył odgiąwszy spętał Mierzwie.
Sędzia prosił o opończę, aby przez miasto nie szedł skrępowany, jak złoczyńca. Stach nic mu nie odpowiedział. Żyd musiał wyjść spełnić rozkaz i postarać się o ludzi.
Po wyjściu jego, Mierzwa spróbował jeszcze litością natchnąć Stacha, lecz żadnej od niego nie odbierając odpowiedzi, zamilkł w ostatku zagryzłszy usta.
Wkrótce nadeszli ludzie Stacha; Juchim przyodziawszy się w płaszcz, musiał iść razem z winowajcą. Poprowadził ich uradowany obłowem Stach do biskupa. Szczęściem dla jeńców na dworze ściemniało, śnieg pruszył i nie spotkawszy nikogo, dostali się do dworca biskupa, któremu znać dano, iż Stach zdrajców jakichś na uczynku złapanych prowadził.
Nie jego już rzeczą było, sprawcę wysłańca Mieszkowego sądzić, który stanął w obronie swej przed biskupem z całą umiejętnością i przebiegłością swoją. Nie pomogły one nic — i po długich jękach i prośbach, biskup go kazał do więzienia dać, dopókiby zakładnika nie stawił.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.