Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie moja rzecz o twoim losie wyrzekać, ale moja dać cię w ręce komu trzeba.
— Tylko życia mi nie bierzcie! — przerwał Mierzwa — co chcecie róbcie ze mną, służyć będę.
— Służby twej nikt nie potrzebuje, milcz! — odparł Stach. — Sam Bóg chciał, abyś się dostał w ręce moje, nie puszczę cię...
Obaj obżałowani stali jak martwi...
— Mnie kara Boża spotkała niewinnego — odezwał się Juchim. — Świadczę się Bogiem moim, którego imienia wymawiać nam nie wolno, żem nie uczynił, anim pomagał do zdrady!
Podniósł oczy do nieba.
— Ten człowiek przyszedł tu po to, aby mi życie wziął!
— Co się tu stało — odezwał się Stach uspokojony — pewnie z niczyjej woli, tylko z Bożej. Mierzwa pójdzie ze mną do biskupa, bo Kaźmierz mógłby mieć nadto nad nim litości. Ale wolno go nie poprowadzę. Po ludzi moich posłać, Juchimie! Nim oni nadejdą, postronka mi dajcie...
Mierzwa wzdrygnął się, lecz milczał już. Nie było na podoręczu sznura, Juchim musiał długi pas zdjąć z siebie, którym Stach sam ręce w tył odgiąwszy spętał Mierzwie.
Sędzia prosił o opończę, aby przez miasto nie szedł skrępowany, jak złoczyńca. Stach nic mu nie odpowiedział¿ Żyd musiał wyjść spełnić rozkaz i postarać się o ludzi.
Po wyjściu jego, Mierzwa spróbował jeszcze litością natchnąć Stacha, lecz żadnej od niego nie odbierając odpowiedzi, zamilkł w ostatku zagryzłszy usta.
Wkrótce nadeszli ludzie Stacha; Juchim przyodziawszy się w płaszcz, musiał iść razem z winowajcą. Poprowadził ich uradowany obłowem Stach do biskupa. Szczęściem dla jeńców na dworze ściemniało, śnieg pruszył i nie spotkawszy nikogo, dostali się