Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie nastawiał napróżno. Ja w tem, że cały ztąd nie ujdzie.
Zginie on — ale z nim i przyjaciele jego, a pomocnicy!
Juchim słowa nie mógł wyrzec jeszcze, strach nim owładnął taki, iż patrząc na starca, litość brała.
Z zimną krwią dodał Stach:
— Dawaj mi go tu!
Grobowe milczenie w izbie panowało, oczy tylko Juchima skierowały się ku drzwiom, któremi wszedł; wskazywał niemi Stachowi, że tam znajdował się winowajca.
Natychmiast śmiałym krokiem wszedł do bocznej komory. Tu, osłonięty sukienną oponą, drżał w kącie przyczajony zdrajca, głowę okrywszy, rękami blademi cisnął konwulsyjnie pochwycone sukno. Porwawszy go za kark, Stach wyrzucił struchlałego na środek izby tak silnie, że Mierzwa padł i nie wstając, na kolanach klęczący, ze złożonemi rękami błagać się zdawał o życie.
Widok tego człowieka litość obudzał i wzgardę. Pod wrażeniem trwogi twarz jego zmieniła się tak okropnie, wykrzywiła, przeciągnęła, iż do człowieka prawie nie był podobny. Stach patrzał nań z góry, milcząc długo.
— Ha! nareszcie mam cię ptaszku! — krzyknął — teraz już mi nie ujdziesz!
Mierzwa trząsł się i milczał, tłumaczyć się próżnem było — sama jego przytomność była dowodem winy.
— Mów, z czemeś tu przybył? — zawołał Stach — bo, że nie dla zabawy z przyjacielem Juchimem, to pewna.
Nim mógł odpowiedzieć na to Mierzwa, Juchim, który był odzyskał przytomność, wpadł do komory, składając ręce.
— Na co chcesz przysięgi? — począł, jęcząc — na nasze świętości? na biblię, na dziesięcioro? na