Przejdź do zawartości

Srebrny lis/Część III/Rzeka i noc

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Srebrny lis
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. The Biography of a Silver Fox
Podtytuł oryginalny Domino Reynard of Goldur Town
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rzeka i noc.

Ale uprowadzili go i o ćwierć kilometra drogi puścili „na piękną zabawę” jak mówili. Trzydzieści silnych psów na jednego bezbronnego lisa.
Cała dolina zabrzmiała ujadaniem rozszalałej sfory. I znowu brodził po miękkim, głębokim śniegu, wyprzedzając daleko psy. Leciał w dół doliny Bentona z szumiącym ruczajem, po zboczach pagórków, aż przebiegł koło jakiejś fermy, skąd w chwilę potem wyskoczył wielki pies i przyłączył się do gromady. Wysoki, szczupły młodzieniec przywoływał go przyjaznem wezwaniem, ale ten nie słuchał. Abner Juckes, gdyż on to był właśnie, poszedł więc za nim.
Jakąż szansę mógł mieć teraz Srebrny lis?
Jednę, jedyną tylko, t. j. nadejście nocy. Gdybyż ona przyniosła mróz. Ale wieczorem wiał ciepły wiatr. Pod wpływem tego wiatru topniał lód i rzeka płynęła wartko, unosząc kawały kry, która pokrywała koryto od brzegu do brzegu, podnosząc się, wzdymając i trąc o siebie z głośnym szelestem. Słońce zachodziło, rzucając swe promienie na lodowate bryły. Był to widok wspaniały, przypominający koniec wielkiego, szlachetnego życia. Ale żaden pies ani myśliwy nie przystanęli, by się temu przyjrzeć.
Psy leciały ciężko dysząc i sapiąc, z jęzorami wywieszonemi, z oczami zaczerwienionemi. Daleko od nich na czele leciał nowy pies, nieproszony, zapalony naganiacz, a przed nim, nieco dalej Srebrny lis, Piękna jego szata była powalana błotem, wspaniała kiść ogona mokra i zaszargana mułem, a nogi jego chore, poobijane, zostawiały krwawe ślady. Był wyczerpany i zmęczony jak nigdy dotychczas. Mógł on po ścieżce przybrzeżnej dotrzeć wreszcie do swej nory, ale szlachetny instynkt mówił mu „nie idź.” Teraz przedstawiało mu się położenie straszniejsze, niż kiedykolwiek przeżywał. Zebrał powracające siły, przebiegając koło potężnej rzeki. Dawna jego szybkość powróciła na chwilę, tak że wyprzedził znacznie całą tę ziejącą sforę psów, ale gdy zbliżył się do kamieniołomu, rozległ się straszny, mosiężny, potężny głos Hekli.
Kto mógłby zmierzyć szybkość skoku, z jaką może lecieć uciekający?
To tylko jest wiadomo: zawrócił i szedł wzdłuż koryta rzeki, w dół z biegiem szumiącej wody, naprzeciw błyszczącego zachodniego słońca. Nadzieja go opuściła, ale szedł, czarna jego postać zachwiała się, wiedział, że musi umrzeć, ale bał się o swe życie.
Młody, szczupły myśliwy, jedyny będący w tej okolicy, nadszedł i ujrzawszy tę scenę przystanął, utkwiwszy wzrok w poruszające się plamy oświetlone słońcem.
O rzeko, błyszcząca purpurą i złotem pod purpurowym i złotem niebem, rzeko niosąca bryły przejrzyste lodu!
Rzeko, któraś przed latami była zbawczynią jego, odsuń teraz śmierć od niego!
Teraz jest pora nad porami. Trzydzieści skonów czyha na niego, trzydzieści potworów śledzi jego ślad, a ślad jest po słabych, konających skokach. O rzeko doliny osikowej, czyż chcesz zamienić się w zdrajcę w tej strasznej, ostatecznej godzinie, czyż nie zamierzasz uwolnić go od wrogów?
Ale wielka rzeka płynie — potężna, nieubłagana. Oh! — jakaż okrutna!
I noc nie nadchodziła, lecz wciąż wahała się.
I jakgdyby na zgnębienie ofiary rozległ się tryumfujący okrzyk ścigających, który odbił się piekielnem echem o uszy ściganego. Był całkiem chory. Kita jego, ten sztandar wolności, nie mógł już dłużej wznosić się do góry, ale mokry i ciężki zwisł, zagrażając jego mocy; wolno szedł teraz wzdłuż gorejącego słońcem wybrzeża. Psy, węsząc zwycięstwo, nadbiegły w podskokach, ujadając szalone. Ku nim szło wolno zabłocone, poranione stworzenie, ale nie pokonany zbieg, lecz w chwale i tryumfie dający się pojmać bohater.
Szedł naprzód, a każdy punkt potoku był jak pułapka. Rzeka jego zdradziła go, a sfora psów zamknęła. Hekla, wyładowując cały swój myśliwski zapał, pierwsza zagrodziła mu odwrót.
Widok na cały ten plac walki był otwarty: szerokie wybrzeże z jednym zbiegiem, szerokie pole z ujadającą skaczącą sforą; wielka wezbrana rzeka pokryta krą lodową, płynącą z szumem i niosącą śmierć. Tu serce słabe może od razu zginąć, silne tylko jest w stanie wytrzymać.
Rycząca zgraja psów z Heklą na czele dotarła wreszcie do wybrzeża i była już tuż blizko... Szumiąca rzeka śpiewała i płynęła przez olszynową dolinę. Białe psy pstrzyły wybrzeże, tak jak białe kry lodowe pstrzyły wodę. Jedne i drugie poruszały się razem jak pod jednem hasłem złączone — parły na wspólną ofiarę...
Bryły lodu ścieśnione piętrzyły się coraz bardziej i wreszcie olbrzymia masa otarła sie o brzeg i sycząc i hucząc zatrzymała się na niem.
Wtem lis przystanął, jakby tknięty nagłą myślą: lepiej szukać śmierci w rzece, tej rzece, która była dotychczas jego przyjaciółką. Skoczył na jedną bryłę lodową, z tej na drugą, aż do ostatniej, a gdy przystanął, kra pchnięta siłą skoku, popłynęła z nurtem rzeki i ciemną wodą poniosła na białej bryle lodu czarnego lisa, skurczonego, przerażonego, — płynęła po ciemnej, szerokiej fali.
Sfora psów na brzegu zawyła wściekle, a Hekla rzuciła się na zbitą masę kry i skoczyła na sam jej koniec w chwili, gdy jej ofiara żeglowała już po wzburzonej fali. Na lodzie grzmiała swą porażką i nienawiścią, nie bacząc na nic i nic nie wiedząc, a rzeka nieubłagana i niepowstrzymana, płynęła dalej, unosząc ze sobą bryłę lodu z tym, kto na niej stał. I tak razem poddali się losowi ścigany lis i ścigający pies. Płynęli w dół w blasku zachodzącego słońca, a na wybrzeżu pędziła sfora i stał młody myśliwy.
Jakiś wieśniak wracał z innego polowania i skierował strzelbę na lisa; młody myśliwy odrzucił mu strzelbę w bok i krzyknął surowo, potem wydał przeciągły gwizd, który wprowadził sforę psów w wątpliwość.
Dotarli zakrętu rzeki i tam młodzieniec i psy wlepiwszy wzrok w purpurę słońca i w purpurę rzeki, która unosiła błyszczące kry lodowe i na nich dwie żywe istoty.
Mgła wieczorna powiększała tajemniczość rzeki, a promienie słoneczne zniżając się i przebijając przez mgłę zamieniały lód, rzekę i Srebrnego lisa w złoto, aż rwąca fala uniosła go, a ciemne niebo zakryło widok całkowicie.
Dzielne serce zbiega nie wydało krzyku, a nocny wiatr przyniósł tylko rozpaczliwe wycie psa, w którem czuć było strach przed śmiercią.
— Żegnam cię, stary przyjacielu — rzekł młodzieniec — żegnam cię, najstalszy psie jaki żył kiedykolwiek! — głos jego brzmiał surowo — żegnam cię, Srebrny lisie! Śmierć twoja jest równie bohaterską, jak było życie. Pragnąłem wyratować was obydwuch, ale jakąż śmierć wybraliście! Żegnam was!
Abner nie widział nic więcej, a sfora psów stała na brzegu drżąc i skomląc.
Zmrok zapadł, myśliwy nic już nie mógł dojrzeć, ale były inne oczy, które patrzały na dalszą scenę.
Strumień był teraz końcowym punktem dzikiego polowania i na nim zaszły poważne zmiany.
Bryły lodowe ze swemi ofiarami płynęły bez przerwy, ale zmienił sie ich układ; to zakręt, to wir podrzucał krę, aż wreszcie brzeżne bryły wypłynęły na środek rzeki, a środkowe na wybrzeże. Biały lodowy rumak, unoszący Srebrnego lisa, otarł się nagle o skałę i w Domina wstąpiła nadzieja. Skoczył, zebrawszy wszystkie swe siły i przebrnąwszy ciemną, niebezpieczną falę, zalewającą wybrzeże, stanął na suchym lądzie.
Rzeka, zbawczyni jego młodości, nie zawiodła go, rzeka — świadek jego tryumfów.
A tam, zdaleka, ze środka rzeki, rozległa się długo brzmiąca skarga psa, który widział swą zgubę.
Tak jak mgła zakryła najokropniejszy widok, tak szum wody zagłuszył krzyk i rzeka jedynie zachowała tajemnicę tej chwili i kryje ją po dziś dzień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.