Sprawa Clemenceau/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

W miesiąc niespełna po tej rozmowie, niespodziewanie jakoś wszedłem do Auteuil. W chwil gdym już dotykał klamki od drzwi salonu, usłyszałem głos Izy; był podniesiony tak niezmiernie, jak mi się jeszcze a niej nigdy słyszeć nie zdarzyło.
— Ach! ona mię do pasyi doprowadza! — wołała.
Wszedłem.
— O kim to mówisz w ten sposób? — zapytałam.
— MóWiłyśmy o służącej, — ozwała hrabina.
— Ale nie w taki sposób mówisz o niej, drogie dziecko, w jaki kobieta twego stanowiska odzywać się powinna, choćby o podwładnych; cóż jej masz do zarzucenia?
— Nic, bardzo ważnego; ale jestem dzisiaj źle usposobioną.
— Twoja matka chora.
— Moja matka! Czy leży?
— Nie, skarży się bardzo na głowę.
— Dla Czegóż nie jesteś przy niej?
— Chciała być samą.
Pobiegłem do pokoju matki, którą znalazłem bladą i niesłychanie rozdrażnioną.
Widocznem było, że płakała, a i teraz była blizko płaczu, od chwili szczególnie gdym wszedł do pokoju. Potrzebowała ogromnej siły woli, takiej właśnie jaką była obdarzona, by się pohamować.
— Iza mi powiedziała, żeś ty słaba matko.
— Nic to, dziecko moje, zwykłe bóle głowy.
— Płakałaś.
— Tak, przez chwilę ból był nie do zniesienia.
— Czemu chcesz być samą?
— Bo najmniejszy hałas mię denerwuje.
— Czy ci tu może kto jaką przykrość wyrządził?
— Nikt.
Nie była w stanie powściągnąć się dłużej i rzuciła mi się na szyję wybuchając płaczem. Poczynałem się trwożyć.
— Coś tu zaszło, powiedz mi proszę.
— Nic.
— Jaki wypadek z dzieckiem?
— Dziecko zdrowe; upewniam cię, ja tylko jestem rozdrażniona. Czuję się cierpiącą od niejakiego czasu ale teraz gdy jesteś przy mnie, lepiej mi trochę. Przejdźmy do salonu.
Uspokoiła się i pozostała z nami do wieczora. Przez cały tydzień nie oddalałem się z Auteuil, i przez cały ten czas żona moja, metka i hrabina były z sobą jak najlepiej.
Mimo to matka mieniła się w oczach; z każdym dniem słabła i słabła. Wezwałem rady jednego z mych przyjaciół, lekarza, i zażądałem całej prawdy.
Miała rozszerzenie serca: chorobę tych co za wiele kochali, za wiele pracowali, albo za wiele cierpieli. Słabość była zadawniona; nie czas ją było pokonywać, czuwać tylko jak najpilniej należało. Nadewszystko, żadnych żywszych wzruszeń, tak brzmiało wyraźne zalecanie doktora.
Łatwo sobie wystawić w jakim stanie przyjąłem podobną wiadomość. Odtąd nie odstępowałem już matki, przed którą prawda ukryć się nie mogła.Gdyby szło o śmierć samą, oczekiwałaby jej mężnem sercem. Umrzeć niczem jest dla tych, których życie ciągłym było walk szeregiem: tylko ostatnia walka. Ale ona świadomą była sieci intryg w które mię wikłano, których nie podejrzewałem ani trochę, o których mi nic powiedzieć nie chciała, drżąc by takie odkrycie nie zabiło mię odrazu. Póki była ze mną, mogła w każdej chwili rzucić się pomiędzy mnie a straszną katastrofę; być moją ucieczką, wzmacniać mię, pocieszać, gdyby prawda na wierzch wyjść miała. Ale gdy ona umrze, a nieszczęście spadnie, cóż będzie wtedy?
Nic tak nie skraca życia jak tajemnica, której wyznać nie wolno, która tysiąc razy na dzień od mózgu na usta przypływa, i znów całym ciężarem na serce opada. Szczęściem matka moja miała powiernika, Konstantego, któremu mię polecała, i który mi następnie powtórzył jej słowa. Póki mogła wychodzić, chodziła do niego: ale tu zrzadka tylko mógł ją nawiedzać, skoro została skazaną na zamknięcie się w swoim pokoju. Byłem mu wdzięczny za te odwiedziny, powód których łagodził nieco moją ku niemu urażę; niemniej wszakże zwierzenie Izy stało między nami.
— Nie masz lepszego przyjaciela nad Konstantego, — mówiła mi matka. — Przyrzecz mi, że gdyby cię dotknęło jakie nieszczęście, jedna z tych burz których spodziewać się trzeba w dniach pogody, jego siostrze powierzyłbyś dziecko swoje. Nie zapominaj nigdy, że tym ludziom winieneś wszystko czem dziś jesteś. Całe dobro nasze od nich pochodzi. Niech cię Bóg strzeże od niewdzięczności, do jakiej skłonni jesteśmy w powodzeniu.
Iza z całem na pozor poświęceniem pielęgnowała matkę moją; ale dom odtąd począł się stawać dla niej smutnym bardzo. Nudziła się widocznie. Dostarczałem jej wszelkich możliwych rozrywek; matka sama żądała tego; lecz z jakimże niepokojem w sercu wiodłem ją czy to do teatru, czy na zabawę! Najczęściej wyprawiałem ją samą z hrabiną, i, ku niemałemu mojemu zdziwieniu, nie dawała się długo prosić. Sądziłem, że ją usprawiedliwiałem, powinnaby podzielać smutki i obawy moje. Była jeszcze tak młodą.
Porę razy matka czując zbliżający się koniec, odbywała z moją żoną istne konferencye na cztery oczy. Iza wychodziła z nich nad wyraz zmieszaną i wzburzoną.
— Oszczędź mi tego wszystkiego. — rzekła raz do mnie prawie błagalnie; — nie masz pojęcia ile mię to kosztuje.
— Teraz chora nie podnosiła się już z łóżka; ostatnie symptomata nie zostawiały żadnej nadziei.
Ze wszystkich chorób, choroba sercowa tak dla umierającego, jak i dla tych co na śmierć jego patrzą okropnym jest widokiem.
— Żadnych już środków ocalenia nie ma? — pytałem lekarza.
— Bywają cuda, — odrzekł raz z tym smutnym uśmiechem bezsilnej i stanowczej jak wyrok nauki.
Tego dnia poszedłem do kościoła, gdzie pozostawałem ze dwie godziny. Nie wiem jaką była moja modlitwa, ile zdrowia, sławy, szczęścia własnego ofiarowałem Niebu w zamian za życie matki, to pewna że nigdy ludzka istota gorętszej, pokorniejsze; prośby nie słała do tronu Przedwiecznego.
Przedwieczny milczał.
— Kochany mój synu, — rzekła mi droga, cierpliwa istota, w przededniu zgonu, prócz tego żem ci dała życie w nieodpowiednich warunkach nie mam sobie nic do wyrzucenia odnośnie do ciebie. Od chwili gdyś przyszedł na świat, o twojem szczęściu myślałam jedynie, umieram też bez zgryzot i bez trwogi. Jeżeli błogosławieństwo istoty, która cię najbardziej na świecie kochała, śmiele to rzec mogę, zdoła być ci tarczą na resztę życia błogosławię cię z całej głębi mojego serca. Wywalczyłam prawa błogosławieństwa, na tę ostatnią godzinę, Czyż nie prawda? Błędy jakie kiedykolwiek popełniłam, odkupiłam. Dowodem tego jest miłość i szacunek mego syna, i szczęście jakiem mię obdarzył; zaprawdę nie było w świecie matki szczęśliwszej nade mnie, pamiętaj o tem i niech to wspomnienie będzie pociechą dla ciebie gdy mię już zabraknie. Ileż to razy zapytywałam się ciebie, czy przed śmiercią mam ci odkryć tajemnicę, która tak długo ciążyła na twojem istnieniu. Przebacz mi moje dziecko. Wszyscyśmy ułomni; nikt ręczyć za siebie nie może; a gdy się zbliża godzina ostatnia życia, czujemy się silniejszymi. Zostawiam cię w pełni zdrowia, talentu i sławy, przy boku żony i dziecka, drogich istot dla ciebie, które zwolna obejmą to miejsce, jakie po mnie pozostanie. Rzecz to naturalna! nie uchylaj się od zamiany nie zapominaj mię tylko zbyt rychło, o tem o co cię proszę, ja szłam przez życie nieoświecona, maluczka duchem, zapewniam cię jednak że istnieje świat inny, świat lepszy, i że się na nim spotkamy. Ucałuj mię drogi synu; nie odstępuj do końca niech czuję cię przy sobie, gdy już nie będę w stanie ani cię słyszeć ani widzieć.
Nigdy nie zapomnę melodyi, jaką kataryniarz wygrywał pod naszemi oknami, gdy właśnie domawiała słów ostatnich. Chciałem go odpędzić.
— Nie; — rzekła. — Pozwól temu człowiekowi zarabiać na życie, i daj mu odemnie kilka groszy. Lubię muzykę biedaków: która tak często towarzyszyła mi przy pracy.
Zażądała księdza.
Umarła nazajutrz o piątej wieczorem, po długiem męczącem konaniu, wypełnionem widmami straszną halucynacją gorączkową; ale droga męczennica ani jednem słowem nie wydała tajemnicy która ją wpędziła do grobu.
Kiedym ją wreszcie ujrzał nieruchomą i zastygłą, tę matkę co tak długo była całem sercem mojem, całą myślą moją, zdawało mi się że padnę bez łzy i bez jęku, jak masa bezwładna i nieużyteczna już nikomu. Tak więc wszystko skończone; Te uciechy, te całunki, te pieszczoty, te ofiary niezliczone, te ustawiczne poświęcenie, nasze błogie wesele, nasze wspólne cierpienia, serdeczne dawne śmiechy i serdeczne łkania, przeszłość i obecność, nadzieje, wszystko uleciało z ostatniem tchnieniem mojej matki.
Obce stworzenia żyją, a moja matka umarła! Ależ to chyba nie ja!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.