Sprawa Clemenceau/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Jekoś ku końcowi jesieni odebrałem list od hrabiny, zapowiadający rychły jej powrót do Paryża, i postanowienie osiedlenia się tu na zawsze. Dziękowała serdecznie za moją gościnność, i zwracała mi pożyczone niegdyś pieniądze. Interesa pokończyła szczęśliwie. Otrzymała nakoniec bardzo znaczną sumę, i korzystając z tego postanowiła nie rozłączać się więcej z córką pewną, że już teraz zacnie potrzebuje mi być ciężarem. W żadnym razie nie zgodziłaby się mieszkać przy nas, nie chcąc krępować w niczem; ale przynajmniej oddychać będzie tem samem powietrzem co jej drogie dzieci. A nadto, z jakąż radością będzie pomagać matce mojej w wychowaniu małego!
Przybyła tedy, i wynajęła mały domeczek w alei Marboeuff; my zaś, mieszkaliśmy w dużym domu. oznaczonym numerem 71, Berry. Sąsiadowaliśmy więc z sobą. Iza prawie codziennie odwiedzała matkę, z niańką i z dzieckiem. Niekiedy towarzyszyłem jej, albo przychodziłem po nią Hrabina, ile razy chciała, bez żadnej ceremonii przychodziła do nas na obiad. W takich razach przynosiła z sobą jakąś robótkę, albo też szyła co dla wnuka. Wyglądało to patryarchalnie. Wyrzekła się teraz wszelkich pretensyj; wiek sędziwy przyjmowała bez oporu; jak najodważniej nosiła siwe włosy. Miała z czego żyć i żyć dobrze, była spokojna o jutro, mogła kochać nas nie będąc posądzaną o wyrachowanie, nie żądała nic więcej od Boga. Najrozkoszniejsze wieczory spędzaliśmy w taki sposób: ja modelując lub rysując matka usypiającą małego, hrabina haftując i odpowiadając, Iza grając, śpiewając, śmiejąc się, chrupiąc cukierki.
Jednakże matka moja nagle poczęła smutnieć coraz bardziej. Kilkakrotnie spostrzegłem, że miała oczy czerwone. Spytałem ją o powód tej nagłej troski; wyparła się jej żywo. „Wiek, — powiadała, — życia nieużyteczne nikomu} byłam może nazbyt już szczęśliwą. Cały wiek pracowałam; teraz nie pracuję. Pewnie to dla tego.“
Stosunki moje z p Ritz’em stawały się coraz rzadszemi. Dotknięty chorobą żółciową, zmieniającą go w hypokondryka, zmuszony do życia siedzącego, przemieszkiwał stale przy córce i zięciu. Nie obchodził się już ze mną jak z własnem dzieckiem. Iza zmianę tę kładła na karb zazdrości: uczeń zanadto zaćmiewał mistrza. Nie było to niemożliwem. A potem córka jego niezbyt chętnie przyjmowała Izę. Iza b/ła ładniejsza wytworniejszą więcej uwielbiana, więcej poszukiwana niż pani Niederfeld. Rywalizacją kobieca! Czemużby nie? Ograniczano się tedy do ścisłej grzeczności. Oddawano sobie wzajem doroczne wizyty w dniach właściwych, wizyty ceremonialne, nie dłuższe nad dwadzieścia minut. I nic więcej. Takie postanowienie się względem nas p. Rit’za i jego córki powinno mnie było oświecić. Pozostałem ślepym. Wnioski nasuwane mi przez żonę wybornemi mi się wydawały.
Z Konstantym, to znowu co innego. Odbywszy kilka kampanij w Afryce, odznaczony ranami i orderami, powrócił do Francji i pozostawał w Paryżu, jako adjutant Marszałka ministra wojny. Prowadził życie hulaszcze. Jednakże, po powrocie z wyprawy, dom mój uważał prawie za własny, i przychodził bardzo często; potem odwiedziny jego stawały się coraz rzadszemi, aż w końcu ustały zupełnie Jeżeli spotykając go wypadkiem skarżyłem się i dziwiłem temu zobojętnieniu jego dla nas, ściskał mię tylko gorąco za rękę, i tłómaczył się pierwszą lepszą wymówką bez znaczenia. Gdym widział go raz ostatni, przed nastąpić mającymi wypadkami; rzekł mi, jakby w przewidywaniu całej ich doniosłości:
— Jesteś niewątpliwie człowiekiem, którego szacuję i kocham z całego serca, ale wiesz dobrze nie zawsze robi się coby się chciało. Jeżeli jednak kiedykolwiek będziesz potrzebował prawdziwego przyjaciela, śmiało licz na mnie. Należę do tych, których nigdy się nie widzi ale zawsze się znajduje.
Rozmowę tę machinalnie prawie i bez żadnej ukrytej myśli powtórzyłem Izie. Uśmiechnęła się jednym z tych poufnych półuśmieszków, co to oznaczają: „Wiem ja dobrze całą prawdę. Mnie spytaj co to znaczy“.
Począłem ją wypytywać.
— Przyrzecz mi, — rzekła, — na honor, że nie powtórzysz nikomu, nawet matce, a tem bardziej Konstantemu, tego co ci powiem.
— Przyrzekam.
— I że to w niczem nie wpłynie na twój do niego stosunek?
— W niczem.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Otóż, Konstanty zalecał się do mnie bardzo natarczywie, i, jeżeli przestał bywać u nas, to dla tego żem go o to wyraźnie prosiła. Nie wspominałam ci o niczem, bo uważam za zbyteczne zaprzątać męża podobnemi rzeczami. Kobieta, co się sama szanuje, potrafi drugich we właściwych granicach szacunku utrzymać. Dziś, fakt jest małoznaczący, mogę ci więc wyznać prawdę całą. Masz go za przyjaciela, masz go za uczciwego człowieka. Nie jestem tego zdania, i koniec, a nawet sądzę go zdolnym do nizkiej zemsty. Czy ci nigdy źle o mnie nie mówił?
— Nigdy,.
— To dziwne, ale przyjdzie i do tego. Oh! mężczyźni obrażeni w miłości własnej, już my kobiety wiemy co to znaczy. Pamiętaj, że mam twoje słowo!
— Bądź spokojna, nie wspomnę o niczem.
Uczułem przecież dla dawnego kolegi naglą, natychmiastową nienawiść, i gdybym się był z nim spotkał dnia tego, wyzwałbym go niewąpliwie.
Była to pierwsza z owych poprzedniczych wskazówek, które przypuściłem bez najmniejszego na nie baczenia, które później stanęły przedemną i objawiły mi się we właściwym świetle, zowiąc mię głupcem. W istocie, do mnie należało otworzyć oczy.
Inną razą, Iza rzekła do mnie:
— Mam ci coś wyznać i przeprosić za coś.
— O cóż to idzie?
— Biust mój kiedyś wykonał gdym miała lat czternaście, i kiedyś mi posłał do Polski...
— Tak, — więc cóż?...
— Został się tam, zastawiony wraz z innemi naszemi rzeczami.
— A które tyle przecież razy proponowałem wam wykupić.
— Mama nie chciała, i tak już zawdzięczała tobie. W czasie ostatniej bytności w Polsce, nie mogła się widzieć z człowiekiem, u którego znajdowały się te zastawy. Był gdzie w drodze. Jest to żyd handlujący kaszmirami. Należne pieniądze mama zostawiła u jednego z naszych przyjaciół, i tym sposobem, choć z daleka, odebrałyśmy biust. Otóż, zamiast go tu sprowadzić, posłałam siostrze; czym źle zrobiła?
— Zrobiłaś doskonale, drogie dziecko.
Mimo wszystkiego, zawsze to moja siostra, i była dla nas uczynną ile tylko mogła. Wszak nie gniewasz się na mnie?
— Ja? na ciebie?
W dwa miesiące później, w dzień swoich imienin:
— Wiesz, że anim się spodziewała, jak doskonały zrobiłam interes, posyłając biust siostrze. Patrz tylko.
Otworzyła kasetkę, w której znajdował się przepyszny naszyjnik, dyamentami i szmaragdami sadzony, wartości od trzech do czterechkroć tysięcy franków.
— To więc siostra przysłała ci te klejnoty?
— Któżby inny? Oto jej list. Dziwne uprzejmy i grzeczny.
— Cacko to jak na prezent za kosztowne, stawia mię w kłopotliwym położeniu.
— Nie bądź, że tak drażliwy, moja siostra jest bogata i próżna. Póki byłam sobie zwyczajnem biedactwem, rzucała mi jałmużnę, teraz jestem żoną wielkiego człowieka, uważa to za zaszczyt dla siebie. Zdaje mi się, że w Rosji sławniejszy jeszcze jesteś niż we Francji. Zresztą wiedziała co robiła. Naszyjnik ten pochodzi z magazynu angielskiego na Newskim Prospekcie, — ! pokazywała mi firmę i adres złotemi literami na białym atłasie kasetki.
Następnie przeczytała mi list siostry, pisany po francusku, pełny wynurzeń i oświadczeń wdzięczności dla mnie.
— Otóż, ode mnie dostaniesz takie same kolczyki odezwała się hrabina, obecna całej tej rozmowie.
— Ależ, moja mamo, kolczyki ze szmaragdami i brylantami tej samej wody toć to jakie dziesięć czy dwanaście tysięcy franków, całoroczny prawie twój dochód.
A dobra Starckau, które mi wrócono!
— Doprawdy?
— I na które mam już nawet nabywcę. Cały ten kapitał będzie dla ciebie moja droga, dla was, moje dzieci; a czy go wam oddam w klejnotach, czy w złocie, na jedno wychodzi.
Nie chciałem być dłużnym siostrze Izy, ofiarowałem jej marmur wysokiej wartości, który Iza podjęła się przesłać siostrze.
W miesiąc potem, Iza miała kolczyki.
W sześć tygodni później, wracając ze spaceru z matką, niańką i dzieckiem, Iza rzekła do mnie jak najswobodniejszym tonem:
— Zgadnij, kogośmy dzisiaj spotkały.
— Nie wiem.
— Odgadnij.
— Czy kogo z moich znajomych?
— Z nazwiska tylko; ale tego nazwiska zapomnieć nie mogłeś.
Wymieniłem rozmaite osoby.
— Nigdy nie zgadniesz.
Ociągała się umyślnie czas niejaki, chcąc się doskonale upewnić, że może igrać bezkarnie z zaślepieniem mojem, i że z mojej strony nic jej nie zagraża; następnie z minką dzieciaka uszczęśliwionego tem, że zagadki jego rozwiązać nie zdołano, rzuciła mi imię:
— Sergiusz.
Pobladłem, bez najmniejszego podejrzenia, bez najlżejszego nawet przeczucia; ale bo ten Sergiusz jedynym był człowiekiem co niekiedy mącił mi pogodę myśli, imię jego spadło teraz na mnie nakształt ciężkiego razu.
— Czy mówił co z tobą?
— Tak. Gdybyś widział jego minę, ubawiłbyś się doskonale. Człowiek co nie był w stanie żyć bez ciebie, co własną ręką miał przeciąć pasmo, dni swoich w razie jeśliby się z tobą nie ożenił, i którego spotykasz, nagle, w jak najlepszem zdrowiu. Nie byłam w stanie nie parsknąć mu śmiechem w same oczy. Doprawdy, tem gorzej. Zresztą okazał dosyć taktu nie wspominając ani słówkiem o przeszłości.
— Spodziewam się, żeś go do siebie nie prosiła?
— Nie; ale może sobie bywać, czy nie bywać, na jedno to wychodzi. Czym źle może zrobiła nadmieniając ci o tem spotkaniu? Czyżbyś wolał bym miała przed tobą tajemnicę? Jeżeli tak, to powiedz.
— Przeciwnie, zrobiłaś bardzo dobrze. Pocałuj mię droga!
I przeszła odrazu do opowiadania o spacerze, o drobnych swych sprawuneczkach, o tem jaka była pogoda i jakie tłumy zalegały ulice.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.