Spiskowcy (Thierry, 1891)/IV. Dzika róża

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Dzika róża.

Dzień miał się ku schyłkowi... Było to we wrześniu... Ciepło i światło pełnemi garściami spadało jeszcze na ziemię... Pomimo to jednak zastępy mgły jesiennego wieczora, unosząc się nad ziemią, roztaczały szarą, nawpół przezroczystą powłokę pod lazurami czystego nieba. Natura skupiała się w sobie, drzemać poczynała w spokoju... Park sassevilski milczał uroczyście. Najlżejszy nawet wietrzyk nie muskał gałęzi, najmniejszy szelest liści nie zakłócał ciszy, panującej na dalekiej przestrzeni. Słońce zstępowało z niebieskich stropów, przerywając ukośnemi promieniami ostrą ciemnię platanów... W słonecznych promieniach skrzydlate owady, starcy już ku schyłkowi lata, starały się wesoło spędzić ostatnie chwile pobytu na ziemi. Pod gęstwiną drzew zbierające się ciemności, podobne były do nocy, lekka mgła rozścielała się na trawnikach, a ździebełka trawy, perłami rosy okryte, błyszczały na tem tle zieleni...
Bardzo wolno postępowali oboje: on jej kibić otoczył ręką, ona głowę wsparła na ramieniu kochanka. I szli tak bez celu, wśród drzew i mchów, coraz dalej, coraz głębiej, w milczeniu... Cisza panowała dokoła. Doszedłszy do krańca gęstwiny leśnej, gdzie droga schodziła w dolinę, zatrzymali się. Przed nimi rozciągała się dolina Dalles i cały, pełen melancholji, jej obraz wpadł im w oczy. Nie znali go dotąd. Nigdy jeszcze w tej stronie parku nie byli.
W owe czasy dolina Dalles, mało komu znana, rozciągała się w spokoju między dwoma urwiskami, okrytemi gęstym lasem. W oddali, w samym końcu doliny, która powoli spływała ku nadbrzeżnym piaskom, błyszczało morze: na wstępie frendzle bałwanów, o szumiących grzywach białych, roztaczały się leniwo po płaskim brzegu, dalej nieco falista powierzchnia ciemnozielonych wód, a het daleko, aż do krańców horyzontu, pod niebieskiem pokryciem niebios, ruchliwe obszary sinego morza.
Powoli kobieta usunęła rękę kochanka.
— Jakiż piękny wieczór jesienny! — zawołała pod wrażeniem roztaczającego się przed nią krajobrazu. Jakiż to cudny kraj, ta wasza Francja!
— Dlaczegóż «wasza Francja», droga Rozyno? — zapytał Marceli, patrząc w oczy pięknej kobiety. Czyż odtąd nie jest twoją ojczyzną ten kraj, którego jestem synem?
— Oh, wiem, wiem... — odparła. «Twój Bóg moim będzie Bogiem, twój naród, moją ojczyzną»... O nie! Ja chcę pozostać sobą... Ah! — zaczęła z większą jeszcze mocą — piękną jest wasza Francja!... a przecie wszelkiej nienawiści godną!... Niegdyś «dama narodów» — dziś «dziewczyna upadła!»
— Wiersz Dantego! — odparł Marceli;...ale Dante powiedział to o waszej Italji.
— Moja Italja?... Ah, niestety, i ona bardzo nędzna... więzień do galer przykuty... Ale Włochy przynajmniej umieją jeszcze nienawidzieć i zawsze mogą płakać!
— Rozyno! — odezwał się młody człowiek, chcąc przerwać ten ciężki przedmiot rozmowy. Zamiast znieważać to, co mocne i rozumne, mów raczej o sobie, o swej rodzinie... Powiedz mi wiersz ulubionego twego poety, ten sonet Leopardiego «l’Italia».
— Nie! — odpowiedziała Rozyna. Nie tego... innego wolę!
Postąpiła parę kroków, poczem nagle zwróciła się twarzą do Marcelego. W tej chwili było w niej coś teatralnego, coś sztucznego.
Rozyna stała na szczycie pagórka. Postać jej rysowała się wyraźnie na szarem tle półmroku. Rozyna wzniosła prawą rękę do góry i zaczęła deklamować... A on, ten syn hrabiego Besnarda, wzroku od niej nie mógł oderwać. Dusza jego tonęła w jej głosie, w każdym wyrazie, który z jej ust wychodził. Zachwycał się tą władczynią swego serca, tą panią swego rozumu i duszy, tą czarowną otchłanią, w której honor jego ginął.
Głos Rozyny rozlegał się w powietrzu dźwiękami namiętnej harmonji... Kochanka Marcelego w pierwszej zwrotce przedstawiła śliczny, złotem słońca oblany obraz Francji, do której zbiegają się obce ludy, jak niegdyś do Grecji!... Nagle obraz się zachmurza... Świątynię mrok zapełnił, noc na Francję zeszła, i oto ten najszczęśliwszy kraj na ziemi na olśniewających niegdyś swych ołtarzach umieścił — hurysę!... Taką jest Francja — wołała Rozyna — śmieje się nawet w trumnie, całun śmierci nad nią się rozwija, a niebiosa płaczą nad zgubionem dzieckiem!
— Cóż za obrzydłe oszczerstwo, jakaż wściekła nienawiść! — zawołał oburzony Marceli... Któż jest autorem tych wierszy?
Rozyna z dumą odpowiedziała na to ostatnie pytanie:
— Mój ojciec! — Ten ojciec, o którym starannie unikasz rozmowy?... A więc, chociaż to ojciec twój napisał, dowiedz się, że Jego włoska zazdrość była głosem na puszczy: to, co jest nieśmiertelnem, umrzeć nie może!... Dlaczegóż, z jakich powodów twój ojciec tak Francję nienawidził?
— On?... Nienawidził?!... Ależ on ją ubóstwiał, on ją kochał namiętną miłością!... On z tej miłości umarł...
— Umarł z tej miłości?... hrabia d’A Prata?... Co to ma znaczyć?... Cóż chcesz przez to powiedzieć?
— Nic! — odrzekła Rozyna i zbladła nagle.
Kochankowie znów zwolna posuwali się ku krańcom parku... Milczeli. Nie było to jednak milczenie niewypowiedzianego i wypowiedzieć się nie dającego szczęścia: obawa jakaś, żal jakiś zamykał im usta.
Zszedłszy z pagórka, musieli się zatrzymać: mur, który okalał park sassevilski przecinał im drogę. Na pokrytych mchem kamieniach, które wiatry powolnem muskaniem w proch obracały, pięły się krzaki róż dzikich... Wrzesień pokrył już rdzą żółknące liście ładnych tych roślin. Gdzieniegdzie przecież wychylała się jeszcze różyczka nawpół omdlała, podobna do bladego ostatniego uśmiechu lata. Młoda kobieta podeszła do muru i zrywając z krzaka kilka tych kwiatków, w te słowa przemówiła do swego kochanka:
— Wybacz mi, drogi, żem cię przed chwilą zasmuciła.... A teraz posłuchaj, zechciej mnie zrozumieć... Nie wiem, jakie losy jutro dla nas przeznacza... Na wszystko trzeba się przygotować!... Ale wiedz, Marceli, że ta, która przed chwilą zraniła najszlachetniejszą dumę, jaką człowiek mieć może, bo dumę, zrodzoną z miłości własnego kraju, wiedz, że ona kocha, kocha cię bez granic... Cokolwiek się zdarzy, cokolwiek stać się może, ja cię zawsze kochać będę!.!. Ale ty, mój najdroższy, jeśli nas dotknie nieszczęście, czy będziesz umiał przechować dla mnie w sercu czyste uczucie miłości?... Weź tę różę: noszę jej imię... Mamy z nią jednakowe — dzikie dusze... W chwilach zwątpienia, jeślibyś kiedykolwiek doznał jego goryczy, spójrz na nią... a, gdybyś nawet był przekonany, że mnie już nie kochasz, ona ci powie, żebyś mnie kochał do śmierci.
Rozyna uśmiechała się. Jedną część pięknych kwiatków zasunęła za stanik, drugą do ust podniosła, gorący na dzikich różyczkach złożyła pocałunek i podała je Marcelemu. Ale zachwycony wice-hrabia Besnard oburącz ujął śliczną głowę kobiety, przyciągnął ją ku sobie i na różowych ustach składał pocałunki swych pałających warg... Długo tak stali w zachwyceniu... Ekstatyczna miłość unieruchomiła ich zupełnie.
Nagle pani de Carpegna z krzykiem przerażenia wyrwała się z objęć kochanka: zdala ujrzała służącego, który szybkim krokiem ku nim się zbliżał.
— Co to jest? — zapytał wice-hrabia niecierpliwie.
— Jakiś cudzoziemiec, panie hrabio — pragnie widzieć natychmiast księżnę-panią — odpowiedział sługa, zatrzymując się w pewnem oddaleniu.
Przy tych słowach podał Rozynie bilet, który pani de Carpegna natychmiast wzięła i zbliżyła do oczów. Po przeczytaniu nazwiska nieznanego gościa, piękna księżna nagle zmieniła wyraz twarzy. Widocznie była zakłopotaną.
— Dobrze! — odpowiedziała po chwili. Zaraz przyjdę...
— Któż to przybywa cię nudzić? — zapytał Marceli... Daj mi bilet!
Rozyna tymczasem bilet podarła na drobne kawałki.
— Włoch pewien... daleki krewny mej rodziny — odpowiedziała. Muszę go przyjąć...
— Zgoda!... Idę z tobą...
— Nie, nie!... — zawołała Rozyna — proszę cię, zostań... To Traventi!... Wiesz, Alessandro Traventi, jeden z sekundantów księcia w Vaucresson... Sądzę, że nic ci na tem nie zależy, ażeby go widzieć... Postaram się skrócić jego wizytę!...
Nie czekając na odpowiedź, Rozyna szybkim krokiem podążyła ku zamkowi:
— Pół godzinki cierpliwości, mój drogi! — wołała do niego, biegnąc do zamku... Zaczekaj na mnie tutaj!
Pani de Carpegna biegła prawie do zamku. Dobiegłszy do szczytu pagórka, obejrzała się za siebie i ręką posłała pocałunek kochankowi. Wkrótce zgrabne jej kształty znikły pod cieniem rozłożystych platanów.
Marcel patrzył za odchodzącą i uśmiechał się radośnie. Gdy mu nawet sylwetka jej znikła z oczu, siadł na trawie i puścił wodze fantazji.
Noc tymczasem coraz ciemniejszą oponą świat okrywała. Na dalekim horyzoncie słońce tonęło w morzu i ostatnie swe promienie rzucało w przestrzeń, wśród której lekkie chmurki rumieniły się od pocałunków czerwono-złotych jego promieni.
Zakochany z uczuciem spoglądał na ten obraz spokoju pełen. Nieopisana radość serce jego przepełniała i upojenie wielkiego szczęścia w duszy jego śpiewało cudowne hymny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.