Spiskowcy (Thierry, 1891)/III. Ugoda miłosna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Ugoda miłosna.

Pewnego dnia, a było to trzeciego września, notarjusz sassevilski, niepokaźny pan Oskar Varincourt, był przyczyną, że na jasnym horyzoncie szczęścia dwojga zakochanych ukazała się mała chmurka. Była to zapowiedź niepogody.
Była już godzina piąta popołudniu, gdy pan notarjusz, po przejściu przez pałac, udał się do parku.
Na samym końcu jednej z długich alei pan notarjusz zauważył Marcelego i panią de Carpegna, którzy wolnym krokiem (tak chodzą tylko zakochane pary) oddalali się od niego. Notarjusz musiał pośpieszać, chcąc ich spotkać. Marceli po chwili zauważył zbliżającego się ku nim małego człowieczka i nie mógł ukryć z niecierpliwienia.
Wyrazy były wprawdzie grzeczne, ale ton nie takie nadawał im znaczenie. Marceli, witając gościa, jednocześnie wysyłał go do wszystkich djabłów.
— Ah! to pan!... Jak aż myśl szczęśliwa sprowadza pana w moje progi?!...
— Wybacz pan, panie wice-hrabio — odpowiedział, zawsze urzędowo-uroczystym głosem witający swych klientów notarjusz... Mara bardzo ważną wiadomość zakomunikować panu... Mam obowiązek przeczytać panu list pańskiego ojca, jego ekscelencji, list, który przed chwilą otrzymałem...
— List mego ojca? — zawołał zdziwiony Marceli... Usiądź pan, słucham.
W niedalekiej od nich odległości stała ławka, na której wszyscy troje usiedli. Oskar Varincourt rozłożył na kolanach potężną tekę, wypchaną papierami, i na dając swym rysom właściwy wyraz, zapytał:
— Czy w tych czasach, panie wice-hrabio, nie pisał pan do hrabiego Besnarda?
— Pisałem bardzo niedawno. Chciałem dać ojcu do zrozumienia, że mam stanowczy zamiar zaślubienia księżnej de Carpegna.
— Stracony napróżno atrament! — wtrąciła, śmiejąc się piękna pani.
— Jego ekscelencja raczył nadesłać mi list — ciągnął notarjusz i oto przynoszę panu jego odpowiedź.
— Jego odpowiedź?... Przesłał ją na pańskie ręce a nie wprost do mnie?...
— Nie wchodzę w przyczyny, panie wice-hrabio — ale oto jest.
Pan Varinecurt podał Marcelemu jakiś papier, już opatrzony wszelkiemi numerami i pieczątkami, które dowodziły, że notarjusz odbył nad nim wszelkie ceremonje i operacje swego urzędu, według wszelkich przepisów, zawartych w podręczniku «Doskonały notarjusz». Mniej może zdziwiony niż wzruszony, wziął Marceli papier do ręki i zaczął go czytać głośno... Tajemnic być tu nie mogło: notarjusz mógł go był dziesięć razy nauczyć się na pamięć, a przed Rozyną Marceli sekretu mieć nie chciał... Czytał więc głośno. Rozyna wsparła się na jego ramieniu, głowę schyliła na jego piersi i z uśmiechem przysłuchiwała się treści tego dziwnego listu ojca do syna za pośrednictwem osób trzecich. Rozyna najmniejszej nie zwracała uwagi na notariusza, poprostu nie istniał on dla niej. Poważny urzędnik, normandczyk z krwi i kości, tak wzięty, że aż trzech dependentów musiał utrzymywać w swem biurze, po raz pierwszy chyba znalazł się wobec osoby, najmniejszej na mego nie zwracającej uwagi.
List, suchy i twardy, brzmiał jak następuje:
«Szanowny panie, jeden z pańskich klientów, pan Marceli Besnard, zawiadomił mnie o swych zamiarach ożenienia się.
«Kilkakrotnie już dałem do zrozumienia temu młodemu człowiekowi, że prowadzenie jego niepodoba mi się, ponieważ jednak ani prośby, ani napomnienia nie były zdolne powstrzymać go od bolesnego skandalu, musiałem przeto zerwać wszelkie z nim stosunki! Upraszam więc pana o pośrednictwo w doręczeniu mu odpowiedzi, którą podaję:
«Dawniej człowiek przyzwoity nie ośmieliłby się żenić z wdową po człowieku, który znieważył jego rodzinę, którego zresztą ukarał i zabił w pojedynku. Obelga i krwi przelanie byłyby utworzyły przepaść, której nie odważyłyby się przekroczyć ani jego uczucie, ani honor. Dziś czasy widocznie się zmieniły i inna panuje moralność!... Co do mnie, uznaję tylko dawną. Jeśli więc do sumienia pana Marcelego przemawiać niema celu, ojciec ma obowiązek przemówić do niego po raz ostatni.
«Nie chcąc wcale stać się wspólnikiem okropnego czynu, odmawiam raz nazawsze mego pozwolenia. Pozostawiam pańskiemu klientowi wolność nie zwracania na głos mój najmniejszej uwagi, ale w takim razie żądam prawnego, z jego strony, odwołania się do mnie, nietylko żądam, ale wymagam! Conajwięcej — i to możesz mu pan zakomunikować — krótko będzie czekał: jestem bardzo stary i — o tem on wie również — bardzo chory.

«Racz pan przyjąć zapewnienie szacunku
Hrabia Besnard».

Via vecchietto! — odezwała się piękna pani, ale zachowanie się jej, poza, jaką przyjęła, wyraźnie mówiły, że wszystko to bardzo mało ją obchodzi...
Marceli milczał... Laską, nerwowym ruchem, miął i niszczył kępkę trawy, która z pod ławki ciekawie wyglądała...
— Cóż zdecydujemy? — zapytał pan Varincourt. Sprawa przedstawia się jasno: odmowa błogosławieństwa ze strony ojca zniewala do zastosowania artykułu 152 kodeksu Napoleona. Czy mamy się do niego uciekać? Znam w Paryżu pewnego kolegę, który sprawy tego rodzaju umie rozwikłać, czy mam się do niego zwrócić? W każdym razie potrzeba, ażeby księżna, z domu panna d’A Prata, pozwoliła mi zasięgnąć wiadomości i zawiązać stosunki z jej notarjuszem we Włoszech! Muszę posiadać pewne dokumenty, które...
— Ah, Boże! Ileż to kłopotów! — przerwała tę urzędową przemowę piękna Rozyna... Dlaczegóżby jeszcze nie użyć trucizny Julji, ażeby połączyć mnie z Romeo?... A więc — nie, stanowczo nie! Nie chcę tych awantur... Wolę czekać.
Ten ostatni wyraz «czekać» wymówiła tonem tak żywej nienawiści, że syn hrabiego Besnarda zbladł nagle pod wpływem jego brzmienia.
— Namyślę się jeszcze — rzekł po chwili do notarjusza. Wkrótce dam panu stanowczą odpowiedź. Bądź pan łaskaw za parę dni pofatygować się do mnie.
Poważny i w sprawach służbowych drobnostkowy Verincourt, złożył list, który w jego oczach był aktem urzędowym, włożył go do właściwej koperty, kopertę do odpowiedniej obwoluty, którą starannie umieścił w tece na dawnem jej miejscu, a tekę ostrożnie wziął pod pachę, i wstawszy z miejsca, dwoma ukłonami pożegnał swego klienta i Rozynę. Wkrótce czarna sylwetka małego człowieka znikła na zakręcie alei.
Kochankowie zostali sami.
— Cóż za głupstwo, Marceli! — zawołała gwałtownie księżna de Carpegna... Na co to małżeństwo?
— Trzeba, trzeba koniecznie, ażebyśmy się najformalniej pobrali! Położenie nasze, tak jak teraz, jest dziwne... Razimy oczy! — Oh!... małomieszczanie!... Te skrupuliki dusz pobożnych!... Czy po ślubie więcej mnie będziesz kochać?
— O! nie, z pewnością... Ale będę miał prawo zawsze i wszędzie posiadać cię przy sobie otwarcie!...
— Zawsze? — odrzuciła pytaniem na zapewnienie Marcelego księżna de Carpegna, przeobrażając się z szyderczej nieco i sztucznie wesołej, na poważną już, nie kochankę tylko, ale nazawsze oddaną kobietę.
— Zawsze?... A więc, słuchaj! Znam związek sto kroć mocniejszy od małżeństwa, nierozerwalny: śmierć!... Jeśli istota kochana, kochanek czy kochanka, zdradza kochającą — trzeba ją zabić... a potem samemu życia się pozbawić!...
Marceli milczał. Dość długa cisza, której nikt nie przerywał, słowom księżnej nadała uroczyste znaczenie przysięgi.
— Niech się tak stanie! — rzekł nareszcie Marceli... Jestto ugoda: zgadzam się na nią.
Kochankowie długo jeszcze spacerowali pod rozłożystemi konarami starych drzew...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.