Spiskowcy (Thierry, 1891)/V. Zwyczajny djalog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Zwyczajny djalog.

Pod ciemnią platanów Rozyna Savelli zwolniła kroku. Szła ciężko, pot wystąpił jej na czoło, nareszcie zatrzymała się... Była wzruszoną.
Przyjazd Traventiego niepokoił ją. Traventi! ten sam, który w Londynie nazywał się Marino... towarzysz starego jej małżonka, niegdyś powiernik zmarłego! Czego mógł chcieć od niej ten człowiek? «Il tempo stringe», «czas nagli» — wyraźnie oznajmiały dwa wyrazy na bilecie wizytowym skreślone, na tym bilecie, który tak starannie zniszczyła Rozyna. Jakie zagadka ta mogła mieć znaczenie? Złe, o tem nie można było wątpić!...
Rozyna po raz ostatni obejrzała się. Obawiała się, że Marceli nie zechce czekać na nią i przyjdzie do zamku. Nie było go widać... Musiał więc prośby jej usłuchać.
«Chwała — Bogu, nie poszedł za mną — myślała Rozyna... Jakiż on piękny! Jaka dystynkcja!... Jaka postawa!... Kochany... o! tak!... Najukochańszy!»...
Młoda kobieta nagle zwróciła się w stronę Marcelego i szybkim krokiem zdążała ku niemu...
Nagle stanęła...
«Nie, niepodobna! — pomyślała — precz z tą słabością!»...
I znów powolnym, ale stanowczym krokiem podążała ku zamkowi... Wkrótce ogromny gmach zarysował się przed nią bardzo wyraźnie.
Rozyna pośpieszała: zdawało jej się, że z okna ktoś na nią patrzy, a nie chciała wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń lub domysłów.
«Teraz niczego się nie boję — myślała... Czegóż miałabym się bać?... Była wdową, wolną, panią swych czynów, kochaną, kochającą... Czegóż więc baćby się miała?»
W przedpokoju Rozyna rzuciła pytanie służącemu:
— Pan ten, który chce się ze mną widzieć dawno już czeka?
— Z pół godziny... Zdaje mi się, że bardzo się śpieszy: powóz na niego czeka przed bramą..
«Ah! zatrzymał powóz. Wizyta więc będzie krótka: zresztą i skrócić ją będzie można!»
Pomimo to księżna de Carpegna z ręką na klamce stała przed drzwiami i wahała się je otworzyć... Służący nieco zdziwiony patrzył na nią: Rozyna wzrok jego zrozumiała, nacisnęła czemprędzej klamkę i weszła do pokoju.
W salonie siedział na fotelu człowiek źle odziany, niezgrabny, nietylko nie światowiec, ale poprostu podejrzany.
Gdy Rozyna weszła, gość powstał natychmiast i, składając głęboki ukłon, odezwał się na powitanie:
— Hołdy moje składam u stóp księżnej pani!
Od pierwszego wejrzenia księżna do Carpegna poznała tego człowieka... Siwa jego broda, włosy źle czy wcale nie czesane, to samo spojrzenie, jakie widziała w Londynie.. Tak, niewątpliwie, był to ten powiernik jej nieboszczyka męża, profesor muzyki: zła małpa!
Traventi przemówił po włosku. Rozyna naumyślnie odpowiedziała mu po francuzku. Czyby sądziła, że w ten sposób przyśpieszy jego odjazd?
— Dzień dobry, panie Marino; czemuż zawdzięczać mam przyjemność oglądania pana?
Gość powtórnie się skłonił i odpowiedział złą francuzczyzną, zdradzającą jego cudzoziemskie pochodzenie:
— Wasza książęca mość raczyła więc nie zapomnieć mego ciemnego nazwiska? Dumą przepełnia to pokornego jej sługę!
«Jej książęca mość» nie mogła się powstrzymać od wyrazu nie tyle niechęci, ile raczej obrzydzenia, jaki sprawiał jej widok gościa. Starała się jednak nie okazać tego wstrętu i, o ile to było możliwem, przemówiła grzecznie:
— Nie spodziewałam się, jeśli mam być szczerą, wizyty pańskiej.
Marino uśmiechnął się, przez co ukazał cały szereg zębów goryla, białych jak kość słoniowa, tem bielszych że twarz miał prawie czarną zupełnie.
— Nie zapowiedziana, może nawet niespodziewana wizyta moja — przemówił Marino po krótkiej chwili milczenia — ale potrzebna... Zjawiam się po to, ażeby zabrać z sobą piękną księżnę!
— Mnie?
— Powiedzieć chciałem najpiękniejszą księżnę.
Jak gdyby ją żmija ukąsiła. Rozyna odstąpiła parę kroków: Marino w tej chwili zjawił się tuż przy niej.
— Powóz czeka — mówił... Oh! bardzo skromny ekwipaż, niegodny wieźć tak wielkiej pani!... Ale w Fecam nic lepszego nie mogłem znaleźć... Kraj tu dziewiczy o powozach pojęcia nie mają!
Rozyna instynktownie obawiała się czegoś: czuła, że siły ją opuszczają, ale wszelkich sił użyła, ażeby udać obojętność:
— Szarad nie umiem odgadywać! Zechciej się pan wytłómaczyć!
— Szarada?... Ależ nie! Toć to nawet nie rebus... Ecco!... Ci, którzy rezydują w Genewie i nasi przyjaciele londyńscy powiedzieli sobie: pierwszy akt komedji miłosnej już skończony; nasza diva — pani, księżniczko, odegrała rolę swoją wybornie!... Oh! tak, pani, wybornie, doskonale, bosko!... Niemniej, jestto tylko zwyczajny prolog!... Teraz należy już rozpocząć drugi akt; zasłona powinna inną pokazać dekorację: rozwiązanie należy przyśpieszyć... Nadzwyczajne wypadki się przygotowują, nadzwyczajne, księżno!
Dotąd Marino stał przed piękną kobietą schylony nieco, jak gdyby zaskarbiał sobie jej względy. Teraz wyprostował się nagle i po chwili milczenia ciągnął dalej:
— ...Dlatego to zostałem wydelegowany, o chwilo szczęśliwa! — ażeby księżnę panią ztąd zabrać... Ja, Marino, skromny Marino zostałem podniesiony do godności pokornego towarzysza waszej książęcej mości!... Zaszczyt to nielada!... Ale obecnie musimy jechać... czasu tracić nie możemy!
Marino oddalił się po kapelusz, który położył był na krześle i zbliżył się do drzwi. Rozyna zdziwiona patrzyła na niego.
— Napróżno silę się pana zrozumieć — wymówiła nareszcie.
Włoch znów zbliżył się do niej i uśmiechając się słodko tym samym tonem, jakim ciągle przemawiał, rzekł:
— Ona nie rozumie?... Ona!... A przecież słusznie panią uważają za prawdziwie cudowną inteligencję!... Ależ niepodobna!... Ona rozumie, nawet wasza książęca mość odnajduje we wspomnieniach wszystko co potrzeba!... Widzę to po oczach, że sumienie przychodzi do pomocy jej pamięci!.
Po tych słowach Marino jeszcze bliżej przystąpił do księżnej de Carpegna, którą przestraszał coraz bardziej każdem słowem, i dodał ciszej, jak gdyby powierzał jej okropną tajemnicę:
— Przypomnij sobie! jak gruchają francuzkie romanse... Oh, przypomnij sobie, szlachetna pani: i restaurację Arditiego, miejsce rozpusty dla bogatych, i księcia de Carpegna, potężnego pana, i małą Bellę, tę śpiewaczkę uliczną, w czerwonej spódnicy i z kwiatkiem dzikiej różyczki przy gorsie — zupełnie podobnej do tej, którą i teraz przy gorsie pani spostrzegam!... Taka była piękna, gdy śpiewała: «Libiamo ne lieti calici!» Ładny głosik, ale brak metody!... Jakiż płomień z oczu jej wytryskał, jakaż moc biła z każdego wyrazu!... Przypomnij sobie jeszcze księżno: «Mam dwudziesty drugi rok i jestem bardzo piękną. Czy chcesz pomścić mego ojca.... A, stanę się w takim razie twoją własnością, oddam ci ciało moje, oddam ci moją duszę»!... A więc pomścimy tego ojca, którego tak ciągle kochasz. Ztąd wniosek, że córka do nas należy: ciało jej i jej dusza są naszą własnością!
Każdy wyraz tego człowieka przeciskał się do najtajniejszych głębi serca dawnej śpiewaczki ulicznej i pamięcią jej wstrząsał. Pod wpływem wspomnień schylała czoło: każdy wyraz, każdy sarkazm tego służalca poruszał jej sercem. Pomimo to Rozyna podniosła głowę spojrzała śmiało w oczy nieproszonemu gościowi i parsknęła śmiechem, którym widocznie odstraszyć go chciała:
— Stare dzieje, drogi panie! Bella już nie istnieje, a księżna de Carpegna jest wolną!... Dawniej, jako niewolnica męża, możeby jeszcze poddać się musiała, ale teraz jest wolną: mąż jej nie żyje!
— Niestety! nie żyje! — zawołał włoch... Pozwolił się zabić!... Tak, umarł szlachetny książę z rany, jaką zadano mu w pojedynku... umarł w Rawennie, na mojem ręku... wołając żony w tej chwili uroczystej!... Ale małżonka była daleko, w Paryżu, całkowicie oddana świętej sprawie pomszczenia ojca! Pomimo szczerej chęci, nie mogła przybyć na pogrzeb... Oh! tak umarł il generoso vecchione!... umarł najprawdziwszą śmiercią... Ale duch jego jest nieśmiertelny, pani; podobny do cienia Ninusa w operze boskiego Rossiniego, duch jego unosi się nad nami, patrzy na nas, słucha nas, sądzi nas i przemawia do nas... Jego to duch mówi ci, księżno: «Miej się na baczności!»
— Ah! więc pogróżki!... Wiem, żeście wszyscy bandyci i rabusie, gotowi każdej chwili mnie zabić! Ja...
— Ja zabić?... Eh, eh!... Widziano rzeczy przecież daleko bardziej zdumiewające!... Ale nie, uspokój się pani: cokolwiekby się stało, w Rozynie będziemy zawsze umieli uszanować córkę Savellego!
Córka Savellego!... Jakimż tonem pogardy Marino wymówił te wyrazy!... I znów zakochana na wspomnienie ojca schyliła głowę... Odwaga ją odstąpiła; z gniewu i wstydu, które ją opanowały, czerwieniła się i bladła naprzemian... Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i ciężko padła na fotel, nie mając nic do powiedzenia temu strasznemu człowiekowi.
Strach jakiś dziwny ściskał ją za gardło, a myśli rozpaczne ogarniały jej serce i duszę, wywołując tysiące okropnych obrazów i myśli... Czuła, że była zgubioną, zgubioną ostatecznie, bez ratunku, bez cienia nawet nadziei. Wstrętny człowiek, który ją obrażał każdem słowem, nie odejdzie bez zdobyczy. Myśl ta męczyła ją okropnie. Jeszcze chwila... Marceli nadejdzie: ten wszystko mu opowie, całą tę obrzydłą historję!... Cóż pomyśli, gdy się dowie o wszystkiem?... Jakże ją znienawidzi!...
— «0 nie, Rozyno! — myślała nieszczęśliwa — nie umiałabyś wywołać na swe usta uśmiechu, który przyciąga i podbija; nie umiałabyś ustami dotknąć ust twego kochanka, nie miałabyś dość siły, ażeby łzy jego rozpaczne zcałować!... Marceli cię wypędzi!... O, lepiej stokroć uciekać, uciekać zaraz!... Oszczędzisz mu przynajmniej przykrości bezmiernej... Wspomnienie o nieobecnej będzie mu milszem, nieskończenie milszem od przeszłości kochanki, która tarzała się w błocie...»
Takie myśli przez głowę jej przebiegały, a pomimo to ruszyć się z miejsca nie mogła. Jakaś niepojęta siła wstrzymywała ją od stanowczego kroku... Przez otwarte okna ostatnie purpurowe promienie zachodzącego słońca zdawały się przesyłać jej ostatnie pożegnanie... Chłodny wietrzyk wieczorny przecisnął się aż do niej i muskał jej ciało, a kościół w Sasseville żegnał ją po raz ostatni dźwiękami sygnaturki, wzywającej wiernych do modlitwy wieczornej... Boże! ileż szczęścia ma opuścić, ile radości porzucić, uciekając z tej ziemi, którą uświęciła miłość!...
Marino tymczasem rozciągnął się wygodnie na fotelu i palił cygaro. Teraz nie czuł się w obowiązku najmniejszej zwracać uwagi na piękną księżnę de Carpegna.
Disgraziati noi! — mówił jakby do siebie... Z kobietami nic obrachować nie można! Żadnego ładu niema w ich postępowaniu. Oto jedna z nich: ojciec jej był bohaterem, zginął jak męczennik. Krew Scipiona Savellego woła o pomstę... Napróżno! Rodzona córka uszy zatyka: bardziej jej się podobają awanturki miłosne!... I z kimże to, moja piękna?... Z synem mordercy!...
Rozyna nagle wstała i wyprostowała się dumnie.
— Któż mnie pogrążył w tę ohydną kałużę?... Wy, nędznicy, wy, podli! — zawołała... Któż to rozkazał mi, ażebym go rozkochała w sobie?... Wszak to kazał mi zrobić pański de Carpegna, mój podły małżonek?!...
— O, tak!... Niewątpliwie!... Kazał ci go rozkochać w sobie, ale nie kazał ci go kochać, moja piękna!... Nie zrozumiałaś pani danej ci instrukcji!...
— Wasze instrukcje!... Dlatego, że spotkaliście mnie pewnego dnia na ulicy, dlatego, że jeść nie miałam co, dlatego, że sądziliście mnie z pozorów — dlatego zdało się wam, że mam serce ladacznicy ulicznej!... O, hańbo!... «Rozkochaj go w sobie, żebraczko; słuchaj rozkazów, bośmy cię kupili!» A ja, nieszczęśliwa, zamiast rozkochać go, pokochałam go całą duszą, calem sercem!... O, ja nieszczęśliwa!...
— Krótko mówiąc, pan Rodrigez i panna Chimena! — roześmiał się Marino... Ależ to tragedja! Toć to z życiem nic nie ma wspólnego!...
— Groziłeś mi przed chwilą — zawołała Rozyna. Zabijże mnie! Zabijałeś innych, nie żądam więc nawet poświęcenia żadnego! O, zabij mnie, bo do siebie samej uczuwam wstręt okropny!... Nie chcę was słuchać!... Czegóż chcecie odemnie, nędznicy?... Toć to wasze dzieło to okropne, monstrualne uczucie, które mnie torturuje i męczy!... Kazaliście mi igrać z miłością, a miłość mnie zwyciężyła!... Pochłonęła mnie powoli, całkowicie, nielitościwie. A teraz — czy słyszysz, czy rozumiesz pan? — teraz ja kocham, kocham!!...
— Basta! Zkądże to szaleństwo? Na co?
— Zkąd! Na co?!... Ah, czyż kto może zgadnąć przyczyny tych rzeczy? Fatalność, urok, los, moje przeznaczenie!... Na co? Ah, jakże śmieszni jesteście z tem waszem na co?... Ależ to ztąd pochodzi, że miłość jest uczuciem, z którem igrać niewolno!... Ależ gdybym kochać przestała, wstrętniejsząbym się stała dla siebie samej, aniżeli gdybym nigdy nie kochała... Chcesz pan wiedzieć, dlaczego kocham? Dla tego, że mąż mnie zbezcześcił, a kochanek wzniósł mnie aż do swego serca... Dla tego... dla tego, że go kocham!... To największa przyczyna!
Rozyna upadła na krzesło i twarz zakryła rękoma.
Nagle zadrżała.
Marino wstał i przyglądał się jednemu z obrazów, wiszących na ścianie. Był to portret hrabiego Brutusa Besnarda. Dawny prokurator jeneralny w swym urzędowym stroju, w todze szkarłatnej, ozdobionej gronostajami stał w ramach, jak gdyby miał wygłosić mowę jako oskarżyciel publiczny, w celu domagania się o karę. Mazzinista przyglądał się portretowi z uwagą, poczem tonem obelżywej ironji przemówił do portretu, jakby do żywej osoby:
— A ten... pan hrabia... ten pan Brutus... «biały rzeźnik» czy również zaszczycony został pani miłością?
Młoda kobieta podniosła głowę, wodząc błędnemi oczyma dokoła siebie. Nagle Marino podszedł de niej i gwałtownie schwycił ją za rękę.
Szarpnął nieszczęsną córką Sayellego tak mocno, że aż jęk głuchy wyrwał się z jej piersi. Marino nie zważał na to wcale i ponownem szarpnięciem przyciągnął ją przed sam wizerunek ojca jej kochanka. Rozyna z tego żelaznego uścisku jego palców starała się uwolnić, ale Marino zmusił ją do zbliżenia się do obrazu.
— Patrz — wołał w uniesieniu — patrzże, nieszczęsna córko!... Tak był przystrojony ten człowiek, gdy stawiono przed nim twego ojca, z którego ran krew jeszcze ciekła!... Taką miał pozę, gdy od sądu domagał się śmierci dla twego ojca!... Tak, ten kat żądał śmierci dla człowieka, którego śmierć sama oszczędzała!... Tak się uśmiechał, gdy dokazał swego, gdy się dowiedział, że powtórnie strzelać będą do twego ojca, którego teraz już kule ominąć nie mogły!... Patrz, piękna kochanko hrabicza!... Albo raczej, na... ucałuj go, uściskaj, całuj jego ręce, całuj te szkarłaty! Może znajdziesz na nich, wilczyco krwi ojca chciwa, kilka plam z krwi Savellego!
Przy tych słowach Marino silną dłonią trzymał za szyję nieszczęśliwą kobietę i zmuszał ją do dotknięcia ustami obrazu. Rozyna wpadła w wściekłość: paznogciami chwytała włocha, który znęcał się nad nią bez litości. Teraz nagle obudziła się w niej włoszka, prawdziwe dziecko ludu:
— Nędznicy!... Nędznicy!... — zawołała. Tak, masz słuszność: Ta miłość jest ohydną!... Jestem wilczycą, jestem ojcobójczynią!... Nędznicy!... Rób ze mną co ci się podoba, skorom się sprzedała... skoroście ciało moje kupili, podli!... Kupiliście i ciało moje i duszę... Szatany! teraz do was należę... cała, cała!... Wyprowadź mnie ztąd... ale prędko... prędko... zanim on wróci... bo jeśli go ujrzę, nie będę już mogła domu tego opuścić... nie będę zdolna... umrę u nóg jego!
Żelazne obręcze uścisku Marino puściły swoją ofiarę.
Va bene! — zawołał... nareszcie odnajduję moją księżnę panią! A teraz w drogę! Czekają na nas w Paryżu. Wasza książęca mość wkrótce się dowiesz, jaką wielką misję będziesz musiała spełnić!
Marino podniósł z ziemi okrycie koronkowe, które pani de Carpegna wchodząc rzuciła na ziemię, i powracając do biednej kobiety, teraz dopiero zauważył, że ona płacze:
— Nie płacz, piękna signora, odezwał się Marino, serce mi krajesz temi łzami!... Nie płaczże księżno!... Ujrzysz go, swego giovinotto... i to prędzej daleko, aniżeli mogłabyś się nawet spodziewać! Ręczę za to!
— Nigdy!... Nigdy! — odpowiedziała Rozyna i łzami się zalała.
— Ależ zobaczysz go, zobaczysz jeszcze tego eleganckiego młodziana: ręczę za to!...
Rozyna ze wstrętem odsunęła się od Marino i mierząc go wzrokiem, odpowiedziała:
— Nigdy!... Słyszysz pan?... Do spełniania swych podłych czynów szukajcie innych ofiar — nie mego kochanka!... Nie jego, oh, nie jego!... Nigdy go więcej widzieć nie chcę... nigdy!
— Phe! — roześmiał się Marino. Przysięgi zakochanych — obietnice pijaków!... Oto pożegnanie w formie jaknajprzyzwoitszej!
Wyjął z kieszeni list przygotowany przedtem i położył go na stole w salonie na takiem miejscu, że musiał się w oczy rzucić.
Presto e vivace! — zawołał. Koleje żelazne nie czekają; honor tembardziej!
Marino podał ramię księżnej, która je odepchnęła oburzona. Blada, kredowo blada, jak gdyby duch miał ją za chwilę na wieki opuścić, Rozyna miała już próg przestąpić, gdy wzrok jej padł na róże dzikie, które przypięła na piersiach. Gwałtownym ruchem zerwała niewinny bukiecik, przycisnęła go do ust i położyła go na stole obok listu: był to wyraz pożegnania nazawsze.
Marino śledził oczyma każdy jej ruch.
Capisco! — odezwał się nareszcie, gdy Rozyna do drzwi zmierzała. Zakochana dzika różyczka! Emblemat dzikiej naszej przyjaciółki! Drogi i słodki upominek, który się całuje w promieniach gwiazdki przewodniczki!... Szczęśliwy młodzian!
Rozyna nic nie odpowiedziała. Oczy jej teraz dziwnym gorzały blaskiem: łez ani śladu! Zdawało się, że chciała wszystkie wspomnienia przeszłości zostawić po za sobą, westchnęła i gwałtownym ruchem wyszła z pokoju.
Marino podążył za nią.
Wkrótce powóz unosił ich ku miastu.

∗             ∗

Kiedy w niespełna pół godziny potem Marceli wrócił do zamku — salon zalegały ciemności. Służący wniósł lampę... Wówczas dopiero Marceli zauważył list do niego adresowany, leżący na stole. Zdziwiony, rozerwał kopertę i jęknął z boleści.
List cały zawierał dwa wiersze:
«Sądziła, że pana kocha: nie kochała pana. Zapomnij więc, skoro się zapomina».
Podpisu nie było.
Marceli Besnard czytał i odczytywał to brutalne pożegnanie; nie rozumiał, nie chciał nic zrozumieć. Nareszcie zawołał służącego:
— Gdzie jest księżna?
— Księżna tylko co wyjechała.
— Sama?
— Nie, z tym panem, który przyjechał.
— Czy powiedziała dokąd jedzie?
Na to pytanie nikt ze służby nie umiał odpowiedzieć.
— Mniejsza o to!... Niech konie natychmiast zaprzęgają!
Gdy służący wyszedł, Marceli dodał:
— Dogonię ich!
Znów wziął do ręki list bez podpisu. Teraz dopiero zauważył bukiecik... Dzikie różyczki zwiędłe, umierające, przypomniały mu jego uczucie... Opuszczony, schwycił kwiaty, zmiął je w ręku, rzucił na podłogę i podeptał ich szczątki nogami.
— Komedjantka!... Taki los i pamięć o tobie spotka!... Cóż za szczęście czuć się wolnym nareszcie!... Nareszcie!!
Ale w tej chwili w oczach mu wszystko ściemniało, kolana się zgięły i padł na podłogę bez życia...
Nieszczęśliwy kochanek Rozyny Savelli zemdlał...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.