Spiskowcy (Thierry, 1891)/II. Środa cesarska
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Romans z czasów drugiego cesarstwa |
Wydawca | Księgarnia Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Trenke i Fusnot |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego wieczora, 24 listopada 1856 roku, pałac Tuileryjski wyglądał wspaniale: we wszystkich oknach snopy światła wypływały nazewnątrz, nadając długiemu budynkowi szatę uroczystą. Na placu Carrousel stały liczne szeregi powozów, które po kolei składały w przedsionku pałacowym wydekoltowane kobiety i mężczyzn w najrozmaitszyeh mundurach.
Był to pierwszy bal dworski w sezonie zimowym.
Pałacu Tuileryjskiego dziś już niema. W pierwszej zaraz godzinie swej konwulsyjnej agonji, Komuna 1871 roku przeznaczyła go na ofiarę zniszczenia, a żaden z jej radośnych płomieni nie rozweselił tak szczerze tej nędznej burzycielki... Głupcy! Dla tego, że niszczyli nieco kamieni, wymownych świadków wielkiej przeszłości, czyż mogli sądzić, że w ten sposób zabijają rzeczywiście tę przeszłość?... Długi czas jeszcze poszczerbione mury i nawpół rozwalone wieżyczki wyciągały swe członki ku niebu, opuszczone i zapomniane, jak gdyby świadczyły przeciwko wojnie domowej... Dziś ruin nawet już niema — etiam periere.
Z placu Carrousel oczy, które zawsze patrzeć umieją, widzą jeszcze w próżni cienie rzeczy zamarłych... Ale jestto wspomnienie tylko, które z każdym dniem zaciera się coraz bardziej... Nadchodzi wiek nowy, obojętny na nasze skargi i żale... Małym dzieciom opowiadać będzie: «Tutaj był niegdyś pałac, w którym mieszkali królowie!» Zapomnienie, tak prędko... zapomnienie, prawdziwy grób człowieka!...
Autor tej opowieści przebiegał dawniej to stare siedlisko monarsze; widział ostatnich jego mieszkańców: niechże mu będzie wolno wywołać ich obraz z krainy zapomnienia i niepamięci.
Na prawo od wejścia wysokie schody kamienne, o dwóch skrzydłach, proste, twarde, podobne do ogromnej drabiny, prowadziły do apartamentów. W czasie balu oświetlały je pochodnie, a na każdym stopniu stała w pancerz błyszczący zakuta ogromna postać członka straży cesarskiej. Na samym szczycie schodów, w pierwszym przedsionku, szambelan w czerwonym stroju przyjmował zaproszonych. Ztąd przechodziło się do galerji Świątecznej, do długiego szeregu białych komnat, suto ozdobionych złotem. Nieco jaskraw a imitacja galerji Wersalskiej. Dzieło to pompatyczne króla Ludwika-Filipa. Tutaj nie było wcale obrazów, z wyjątkiem jednego tylko konnego portretu Napoleona III. Ciekawe to płótno Horacego Verneta, znajdowało się w samym środku galerji.
Wzdłuż ścian podwójny szereg ławek mieścił na sobie kobiety i młode panny, rozpościerające na daleką. odległość swoje «krynoliny». W rogu widać było estradę «małej orkiestry». Inna, większa, którą Strauss dyrygował, znajdowała się w sali Marszałków.
Kryształowe pająki, pochodnie i mniejsze lampy ścienne, rozlewały silne światło na te barwy białe i złote i na ogromne lustra. W świątecznych mundurach, w balowych sukniach, zdobnych drogiemi kamieniami, ogromne to zbiorowisko ludzi przedstawiało święto cesarskie, jakiego później nie widziano nigdy.
Na samym końcu galerji Świątecznej, przez szerokie drzwi, zawieszone ciężką aksamitną draperją karmazynowego koloru, przechodziło się do sali Marszałków. Sala ta, której sława przetrwała aż do dni naszych, przez długi czas uchodziła za arcydzieło architektury. Miała ona postać czworokątnego statku, tak wysokiego, na ile pozwalały wszystkie piętra pałacu. Ogromne karjatydy z białego marmuru, unosiły na swych barkach sklepienie, a portrety naturalnej wielkości marszałków pierwszego cesarstwa ozdabiały jej ściany. Sala ta sprawiała miłe i poważne wrażenie. Na estradzie, pod purpurowym baldachimem, upstrzonym złotemi pszczołami, wznosił się tron. Tutaj to w czasie urzędowych wieczorów zawsze prawie siedział Napoleon III. Zwykle opuszczał swoje apartamenty około godziny dziesiątej; wówczas bal się zaczynał i gości jeszcze nieznanych cesarzowej przedstawiano. Około północy Napoleon przechodził przez galerję Świąteczną i udawał się do pokojów, do których goście wstępu nie mieli.
Tego wieczora — była to urzędowa środa cesarska — tańczono w pałacu Tuileryjskim.
Już znaczna ilość gości, jeśli jeszcze nie wszyscy zaproszeni, napełniali salony cesarskie i bal rozpoczął się na dobre, gdy pan wice-hrabia Marcel Besnard wszedł na salony. Był to młody człowiek, lat około dwudziestu ośmiu liczący, wysoki, brunet, nietylko przystojny, ale nawet piękny, do czego przyczyniały się jego dumne, czarne oczy i wyniosła postać. Młody elegant zbyt pewną siebie miał postać, nietylko pewną, ale wyzywającą, i bardzo długie wąsy, bródka à l’impériale, włosy na środku głowy na dwie równe części przedzielone, tworzyły na skroniach modne wówczas zakręty. Był to, słowem, «gaudin», jak mówiono wówczas. Zgrabny, i w pasie raczej do kobiety podobny, pan wice-hrabia umiał nosić ładny kostium audytora rady stanu: frak niebieski z wyszywanym kołnierzem, szpadę, spodnie białe, kapelusz stosowany z czarnym pióropuszem pod pachą.
Z podniesioną głową, z monoklem w oku, wicehrabia Marcel Besnard wszedł, kołysząc się, a, jako wyraz najwyższej dystynkcji, powłóczył po posadzce trzewikam i ze sprzączkami. Rzucił wzrokiem na zebranych, z pewną niechęcią odwrócił się od nich i śpiesznie skierował swe kroki do sali Marszałków. Na progu jednak musiał się zatrzymać: potrójny szereg panów i dam zastępował mu drogę. W tej chwili cesarz tańczył kontredansa...
Zewsząd tłoczono się, ażeby przyjrzeć się «pastoureli» i «panowie solo» jego cesarskiej mości... Marcel Besnard nie usiłował się przecisnąć, cofnął się i usiadł na uboczu.
Przed nim liczne pary suwały się po posadzce przy dźwiękach muzyki. Byli to ludzie, o których na takich uroczystościach mówić się zwykło z przekąsem; ale... są to ludzie małego światka urzędowego. Zwyczaj dworski wymagał, ażeby sala Marszałków była miejscem popisów wysokich dostojników, ambasadorów zagranicznych, ministrów, głośnych jenerałów, senatorów i, co najmniej, radców stanu. Urzędnicy, obsługujący drugie cesarstwo z niemniejszem wcale zaparciem się, ale nie posiadający zbyt bogato wyszywanych kołnierzy, musieli zadawalniać się galerją Świąteczną. Tutaj ocierali się o siebie prefekci i podprefekci, dyrektorowie ministerjalni, niektórzy naczelnicy dywizyjni, inżynierowie, pułkownicy i cały zastęp okazalszych i skromniejszych naramienników; tutaj też urzędnicy cywilni w swych czarnych aksamitnych mundurach i kilku członków instytutu, których fraki, zdobne w zielone palmy, ściągały na siebie uwagę, a potem grenadjerowie i woltyżery gwardji.
Marcel Besnard patrzył na to widowisko oczyma człowieka, przyzwyczajonego do wszystkich świetności śród cesarskich i poprostu nudził się.
— Czołem przed najswawolniejszym ze wszystkich wicehrabiów! — usłyszał Marcel za sobą głos uśmiechającego się jegomościa, którego mundur wskazywał, że jest wtajemniczony do spraw zagranicznych.
— Ah!... Gravenoire!... J ak się pan ma?... Boże, jakiż tu ścisk okropny! — odpowiedział Marcel.
— Przeszło tysiąc zaproszeń!... prawdopodobnie cały aromat cesarstwa!... Jak zdrowie pana hrabiego Besnarda?
— Mego ojca?... Daleko lepiej. Już wrócił i znów czynnie zajął się swemi pracami w radzie państwa.
— Szczęśliwy jestem, że mogę słyszeć tak dobrą wiadomość! Na cóż to ojciec pana cierpiał?
— Był to atak nerwowy... Lekarze pojęcia o tem nie mają. Ale teraz, dzięki Bogu, zdrów zupełnie.
— Pan sam tutaj, panie wicehrabio?
— Sam jeden, w towarzystwie nudy.
— Panna Marja-Anna nie towarzyszy panu?
Marcel wzruszył ramionami.
— Nie, siostra moja zaopiekowała się teraz ojcem. Zresztą, wszak ona nigdy nigdzie nie bywa.
Marcel w stał i obydwaj posunęli się wśród tłumu o parę kroków.
— Gdzież pan przepędził sezon myśliwski? — rzucił pytanie aplikujący dyplomata.
— W Normandji, w małym zameczku Sasseville.
— Gdzież to jest?
— W departamencie Niższej Sekwany, w pobliżu Fécamp. Jestto dziedzictwo po biednej mojej matce.
— Ładna miejscowość?
— Znajduję, że idealna: jest moją własnością... Boże drogi! Co to jest?
To była młoda kobieta, siedząca na fotelu, jak na tronie, pośród licznego koła głośnych wielbicieli.
Była nadzwyczaj, uderzająco piękną: brunetka, o wielkich niebieskich oczach, o cudownych ramionach, o ślicznym, jakby wytoczonym gorsie, musiała przykuć do siebie uwagę każdego śmiertelnika, wrażliwego na piękno. Ciemne jej włosy, zgodnie z wolą ówczesnej mody, spadały w długich lokach, «repentirs», po obu stronach twarzy na śliczne ramiona. W ramach tych owal jej twarzy jeszcze piękniejszym się wydawał. We włosach, jako jedyna ozdoba, girlandka z róż dzikich, osypanych brylantami, na piersiach — mały bukiet tych dzikich kwiatków...
Niedbale wyciągnięta na fotelu, młoda dama sutą suknię z żółtego atłasu, zdobną potrójnym szeregiem czarnych koronek, zarzuciła na kolana swych wielbicieli. W ręku, nieco może, jak na taką piękność, zbyt mocnem, ładna kobieta trzymała cenny wachlarz, który składała i rozkładała bez przestanku... W ten sposób miała możność popisania się przed zachwyconemi nią admiratorami ruchami pełnemi wdzięku, jakkolwiek widocznie na efekt obrachowanemi... Eleganci rozmaitego wieku, piękni starcy i młodzież, otaczali ją dokoła, zasypywali ją pochlebstwami: każdy z nich próbował szczęścia, spodziewając się, że współzawodników zwycięży.
Niewątpliwie śliczna osóbka bawiła się dobrze. Najmniejszy, nieco śmiały i zręczny dowcip wywoływał na jej ustach uśmiech zadowolenia. Wówczas wachlarz rozwijała i po za jego piórami ukrywała twarz do połowy... Po nad wachlarzem wielkie jej oczy uśmiechały się radośnie. Było to zaniedbanie wyrachowane, była i wstydliwość, obliczona zgóry na wrażenie, jakie sprawić powinna... Przechylając się w tył, śliczna istota pozwalała zachwycać się nóżką swoją, nawet pewną częścią pończoszki... Wówczas szmer podziwu zniewalał ją do zsunięcia fałdów niedyskretnej sukni.
— Cóż to za jedna, ta «cocodetta»? — zapytał Marcel swego przyjaciela.
Gravenoire ze zdziwieniem spojrzał na niego.
— Nie znasz jej pan?... To Rozyna!
— Jaka Rozyna?
— Wprawiasz mnie pan w najwyższy podziw! Czy zostałeś pan pustelnikiem?... Piękność, dziś w modzie! Rozyna... księżna de Carpegna!
Marcel Besnard rozśmiał się.
— Nie wiedziałem... Oryginalne nazwisko!... Pargamin z kwartału Breda, prawdopodobnie?
— O, nie!... Najautentyczniejsza księżna!... Ci Carpegna są nadzwyczaj słynną familją w Romanji. Dante cały im wiersz w «Czyścu» poświęcił. Ona sama, jeśli mamy dać temu wiarę, jest hrabianką d’A Prata, inna znów szlachecka rodzina z Ravenny; co do tego ostatniego punktu — twierdzić nic nie mogę. Byłem jej prezentowany zeszłego roku W Wenecji. Zajmowała cały pałac na Canale Grande, bywało u niej wyborowe towarzystwo i wogóle prowadziła dom otwarty.
Marcel tymczasem zdaleka studjował młodą kobietę.
— Bardzo ładna, rzeczywiście!... Ale jakaś dziwna toaleta!... garnitur różowych kwiatów przy sukni żółtej!... Cudzoziemka, to zaraz w oczy się rzuca.
— A pomimo to, paryżanką jest ta piękna Rozyna!... Tak, paryżanką, która obiecuje wszystkim, nie obdarza nikogo...
— Ba!... Cóż to afektacja, ażeby ubierać się w kolory austrjackie?
— Może być, że na cześć jej szlachetnego małżonka, starego spiskowca, dziś pokutującego za grzechy i przywróconego do łaski tyranów.
— A więc mąż istnieje?
— O, tyle co nie!... Nigdy go nie widać. Utrzymują nawet, że małżonkowie się nienawidzą i nie żyją ze sobą.
— W takim razie, przedstaw mnie pan.
— Lowelasie!
Obydwaj podeszli do księżnej de Carpegna.
— Panie de Gravenoire! — zawołała księżna, zauważywszy młodego dyplomatę... Od pewnego czasu stajesz się pan rzadkością!
Gravenoire usprawiedliwił się kilku banalnemi frazesami.
— Teraz już nastałe osiedliłam się w Passy — mówiła piękna dama... W małym klasztorze moim przy ulicy Ogrodowej, i...
— Czy można ubiegać się o posadę przeora w pani klasztorze, księżno?
— Nawet o zakrystjana posadzie nikomu marzyć niewolno!... Ale z przyjemnością przyjmuję u siebie tych przyjaciół, którzy odważą się na tak daleką pielgrzymkę.
— Pani pozwoli przedstawić sobie — odezwał się wówczas Gravenoire — jednego z moich dobrych kolegów, wice-hrabiego Marcela Besnarda.
Ruch gwałtowny wstrząsnął ręką księżnej, która bawiła się wachlarzem i chwilowy rumieniec okrył bladą twarz włoszki.
— Pan Marcel Besnard? — zapytała, jak gdyby w chęci upewnienia się, że dobrze słyszała i zupełnie poważnie dorzuciła:
— Czy nie z rodziny hrabiego Brutusa Besnarda?
— Jestto mój ojciec.
— Ah!... Dawny prokurator jeneralny?
— Tak, pani.
— To ojciec pański?
Wielkie niebieskie oczy zatrzymały się dość długo na twarzy młodego audytora, poczem młoda kobieta, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, wyciągnęła do niego rękę.
— Przyjaciel jednego z moich przyjaciół — odtąd jesteś pan moim przyjacielem. Zajmij pan miejsce. Będzie nas więcej...
Księżna mówiła po francuzku zupełnie poprawnie, harmonijnie, z akcentem, właściwym mieszkańcom z tam tej strony gór granicznych. Głos jej szeptał pieszczotliwie, usta jej się uśmiechały, ukazując prześliczne białe zęby. Rozmowa na chwilę przerwana, znów się potoczyła. Wkrótce kółko znajomych, otaczające piękną damę, zaczęło bawić się przerzucaniem komplementów nieco szczerych, grzecznych zdań otwartych zbytnio, drobnostek czasem źle dźwięczących, bagatelek dwuznacznych. Stary baron La Chesnaye, «szambelan-deputowany», sześćdziesięcioletni modniś, łysy i dumny ze swej czaszki à la Moray, z pod poczernionych wąsów wyrzucał całe sznury bardzo cynicznych, chociaż pozornie grzecznych, sądów i zdań.
Młoda kobieta słuchała, odpowiadała, bawiła się i bawiła innych.
Orkiestra tymczasem zaczęła grać preludjum wiedeńskiego walca Jana Straussa: «Morgenblatter».
— Czy księżna raczyłaby ofiarować mi tur walca? — zapytał audytor radcy stanu.
Księżna natychmiast odpowiedziała:
— Niebardzo lubię taniec, ale niczego nie mogę odmówić synowi hrabiego Besnarda.
— Miej się pani na baczności! Będzie się domagał wszystkiego! — odezwał się stary La Chesnaye.
— Czy nie jest w wieku, który usprawiedliwia wszelką odwagę? — odpowiedziała wesoło.
Wesoły śmiech otoczenia był najlepszym dowodem, jakie wrażenie odpowiedź ta sprawiła.
Księżna de Carpegna przyjęła podane ramię i wsparła się na niem, a jednocześnie tak blizko przycisnęła się do boku swego tancerza, że uczucie dziwnej błogości ogarnęło go całego... Marcel, zmieszany, pod wpływem błogiego uczucia nie tyle idealnej, ile raczej bardzo ziemskiej natury, nie mógł mówić, chociaż bawić ją wypadało... Przesunęli się w ten sposób przez liczne szeregi patrzących. Zdawało się, że Marcel nie chce przemówić, ażeby urok, który nim zawładnął, nie pierzchnął nagle...
— A więc — po raz drugi zapytała księżna — jesteś pan synem hrabiego Brutusa Besnarda, dawnego prokuratora jeneralnego?
— Obecnie radcy stanu. Tak, księżno... Pani znasz mego ojca?
— Osobiście go nie znam, ale nie obce mi jego nazwisko... jedna z chwał waszej cesarskiej Francji!...
Niechcący niby, starając się nadać głosowi swemu wyraz szczerości, któregoby nikt nie miał prawa podejrzewać, dodała:
— Nazwisko, którego noszenie musi być wielkim ciężarem!
Marcel skłonił się... Nareszcie znaleźli się w kole tańczących. Marcel ujął silną dłonią śliczną kibić kobiety i porwał ją w wirze tańca.
Księżna drżała z zadowolenia. Z zamkniętemi oczyma, przyciśnięta do tancerza, twarzą prawie do twarzy jego dotykająca, piękna dama w tej chwili całkowicie oddawała się przyjemności.
Nagle musieli się zatrzymać: muzyka ucichła.
Kapelmistrz trzykrotnie uderzył po pulpicie i w tej chwili wszystkie instrumenty zagrały «hymn» urzędowy «królowej Hortensji». Wysoka postać wielkiego szambelana, księcia de Bassano, ukazała się na progu galerji, a głos jego wygłosił sakramentalną formułę:
— «Cesarz!»
— Co to jest? — zapytała zdziwiona księżna de Carpegna.
— Cesarz się ukazał! — odpowiedział Marcel. Obchodzi sale przed udaniem się do swoich apartamentów.
Prawie gwałtownym ruchem młoda kobieta wyrwała się z rąk, które ją jeszcze otaczały. Zmieniła się w jednej chwili do niepoznania prawie. Nikt nie mógłby, patrząc na nią teraz, przypuścić nawet, że kobieta ta umie czasem zapomnieć o sobie i całkowicie oddawać się przyjemności wrażenia. Oczy jej pałały, a lekkie drżenia po ślicznej twarzy przebiegały, jak wietrzyk, który nagle marszczy spokojną wodę czystego jeziora.
— Cesarz! — zawołała... Prędzej, oh, prędzej... Podejdźmy!
Tańczące pary utworzyły już szpaler wzdłuż całej galerji: każdy chciał stać w pierwszym rzędzie, ażeby módz lepiej się przypatrzeć.
Marcel wszelkich wpływów i usiłowań użył, ażeby księżnę umieścić w pierwszym szeregu ciekawych. Orkiestra umilkła: szmer cichy zawisł nad głowami zebranych. Cesarz ze świtą zbliżał się zwolna.
Na czele oficerowie służby cesarskiej w swych pancerzach błyszczących i w stalowych kaskach, ozdobionych białemi grzywami; za nimi adjutanci w niebieskich frakach ze srebrnemi ozdobami, mistrzowie ceremonji w barwach fioletowych, kawalerowie dworu w barwach Bonapartych, złotej z zielonem; wielki szambelan w swym mundurze i — cesarz.
Napoleon III miał na sobie mundur jenerała dywizji i wielką wstęgę legji honorowej. Cesarz szedł powoli, kołysząc się; znudzony był, zdenerwowany, a jego oczy, zamglone obojętnie, patrzyły na tłumy ciekawych. Co chwila machinalnym ruchem podnosił prawą rękę do twarzy i muskał swoje wąsy. Czasami, jeżeli wzrok jego spoczął na znanym jakim dostojniku, twarz jego na chwile się uśmiechała; zbliżał się, rzucał słówko grzeczne, którem umiał zachwycać. W tej chwili właśnie zbliżał się do miejsca, na którem stała księżna de Carpegna... Powodowana ciekawością, młoda kobieta wyciągnęła szyję, a w ruchu tym upuściła wachlarz. To spowodowało jej przestrach, którego wyrazem był lekki okrzyk...
Napoleon zatrzymał się: nachylił się i podniósł wachlarz. Wówczas młoda dama wystąpiła z szeregu i wyciągnęła rękę do cesarza. Była to odwaga, która wzbudziła podziw. Przez kilka sekund Napoleon i piękna włoszka patrzyli sobie w oczy. Kobieta badała twarz cesarza, a w jej spojrzeniu mieściły się sprzeczne uczucia zdziwienia i obawy, pewności siebie i chęci podobania się, zwrócenia na siebie uwagi.
Cesarz złożył jej ukłon i kroczył dalej.
Teraz Już uśmiechał się, a palce jego energiczniej muskały długie, śpiczasto zakończone wąsy. O parę kroków dalej stał La Chesnaye. Cesarz poznał go i dał mu ruch ręką, ażeby się zbliżył; szambelan schylił się z uszanowaniem, a władcą szepnął mu do ucha parę wyrazów.
Po upływie pół godziny, Napoleon III opuszczał salę.