Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uroczystościach mówić się zwykło z przekąsem; ale... są to ludzie małego światka urzędowego. Zwyczaj dworski wymagał, ażeby sala Marszałków była miejscem popisów wysokich dostojników, ambasadorów zagranicznych, ministrów, głośnych jenerałów, senatorów i, co najmniej, radców stanu. Urzędnicy, obsługujący drugie cesarstwo z niemniejszem wcale zaparciem się, ale nie posiadający zbyt bogato wyszywanych kołnierzy, musieli zadawalniać się galerją Świąteczną. Tutaj ocierali się o siebie prefekci i podprefekci, dyrektorowie ministerjalni, niektórzy naczelnicy dywizyjni, inżynierowie, pułkownicy i cały zastęp okazalszych i skromniejszych naramienników; tutaj też urzędnicy cywilni w swych czarnych aksamitnych mundurach i kilku członków instytutu, których fraki, zdobne w zielone palmy, ściągały na siebie uwagę, a potem grenadjerowie i woltyżery gwardji.
Marcel Besnard patrzył na to widowisko oczyma człowieka, przyzwyczajonego do wszystkich świetności śród cesarskich i poprostu nudził się.
— Czołem przed najswawolniejszym ze wszystkich wicehrabiów! — usłyszał Marcel za sobą głos uśmiechającego się jegomościa, którego mundur wskazywał, że jest wtajemniczony do spraw zagranicznych.
— Ah!... Gravenoire!... J ak się pan ma?... Boże, jakiż tu ścisk okropny! — odpowiedział Marcel.
— Przeszło tysiąc zaproszeń!... prawdopodobnie cały aromat cesarstwa!... Jak zdrowie pana hrabiego Besnarda?
— Mego ojca?... Daleko lepiej. Już wrócił i znów czynnie zajął się swemi pracami w radzie państwa.
— Szczęśliwy jestem, że mogę słyszeć tak dobrą wiadomość! Na cóż to ojciec pana cierpiał?
— Był to atak nerwowy... Lekarze pojęcia o tem nie mają. Ale teraz, dzięki Bogu, zdrów zupełnie.
— Pan sam tutaj, panie wicehrabio?