Spiskowcy (Thierry, 1891)/III. Proste wrażenie dwuwiersza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Proste wrażenie dwuwiersza.

— Wasz cesarz jest czarujący! — zawołała młoda kobieta, naiwna teraz zupełnie, tak prosta i szczera, że nikt nie poznałby w niej tej damy, która śmiało wpatrywała się w oblicze cesarza... Grzeczny i tak wykwintny!... Ah, Ludwik XIV ma nareszcie następcę... Zachwycający!
Przyjęła ramię swego kawalera i przesuwała się z nim przez tłumy zebranych gości. Kokietowała, i ją kokietowano.
— Co za wspaniała uroczystość, panie Besnard! Bywałam na wielu balach dworskich we Włoszech, ale niestety! nasze nędzne festiccinole nie mogłyby rywalizować ze świetnością waszego dworu! Nasi książęta są tacy drobni: żebracy, prawdziwi lazzaroni!...
— Czy pani na stałe siedlisko obrała sobie Paryż? — zapytał Marcel.
— Przynajmniej na czas pewien. Ubóstwiam wasz Paryż.
— A paryżan, księżno?
— Paryżan?... Zanadto są niebezpieczni; taka jak ja poverine, nie posiadająca obrońcy, musi się ich obawiać.
W głosie jej dźwięczała słodycz, ręka jej na ramieniu Marcela opierała się coraz wyraziściej, a cała jej postać wyrażała rozkoszne oddanie się, w którem obawa i chęć walczyła ze sobą. Marcel domyślał się tego wszystkiego: wnosił to z nacisku jej ręki, z tego zbliżenia się całej jej osoby do jego piersi.
Po przez szeregi zaproszonych na bal cesarski gości, Marcel przeprowadził księżnę do sali, w której stały stoły, zastawione wszystkiem, co moda nakazywała podawać na tego rodzaju «Souper-debout».
Tutaj pięknie powystrajani, tak przecież na salonach cesarskich wyrafinowanie grzeczni i delikatni wysocy dostojnicy i oficerowie, stawali się prawdziwym tłumem; bez względu na wiek i rangę, bez względu na sąsiada, każdy starał się, roztrącając innych łokciami, chwytać ze stołu kieliszek wina szampańskiego albo kawałek pasztetu. Nieciekawe to wcale, wszędzie jednakże zwykłe widowisko: odwieczna małpa ludzka ujawniała swą aktualność w takich chwilach!
— Kiedy pani przyjmuje? — zapytał Marcel, którego ostatnie wyrazy tej «poverine, nie posiadającej obrońcy», wzruszyły niejako.
— Zawsze w soboty... Pan zresztą i w inne dnie będziesz upragnionym gościem. Oh, gdybym mogła...
Nie dokończyła ostatniego zdania i nagle cofnęła się:
— Ah, mój Boże:... Nie tam, nie tam... Unikajmy tego człowieka... O, tego!... On taki zły!
Z pewną obawą wskazała ręką na figurę, która rozmawiała z zajęciem z jakimś jegomościem. Był to starzec w bardzo eleganckim mundurze dworskim: surdut z francuzka, żabot koronkowy, szpada przy boku.
— Któż jest tak przestraszająco złym? — odpowiedział Marcel... Ten jegomość, ten gładki tatuś, tak pięknie łysy? Cóż za pyszna czaszka! Na konkursie łysin, nasz przyjaciel La Chesnaye musiałby uznać się za zwyciężonego.
Marcel spojrzał na wskazaną osobistość przez monokl i tonem impertynenckim dodał:
— Ależ to jakiś stary zakrystjan, ten pani strach na wróble! Co najmniej zakrystjan! Jakiś monsignore bez fioletowych pończoch! Ten jegomość panią przestrasza? Dlaczegóż?
— On bardzo zły! — potwierdziła znów księżna tonem przestraszonej dziewczynki: możnaby przysiądz, że bała się go okropnie.
Marcel, stosując się do jej woli, zdaleka obszedł złego jegomościa, ale jegomość ów szedł już za nimi. Marcel i jego towarzyszka musieli się zatrzymać, gdyż przed niemi tłum wzrastał co chwila.
— Czuję głód — odezwała się księżna de Carpegna... Spróbujmy dostać się do bufetu...
Nie bez trudu Marcel utorował drogę, nie bez trudu umieścił przy stole księżnę i stanął przy jej krześle.
Wśród hałasu, jaki panował dokoła, usłyszał tuż za sobą te wyrazy:
— Któż dzisiaj jest kawalerem na usługach pięknej Rozyny?
— Tylko co powiedziano mi jego nazwisko... Niejaki pan Besnard.
— Krewny radcy stanu?
— Zdaje się.
Po chwili milczenia ten sam głos dodał:
— ...Człowieka, którego tak shańbił poeta:

Prokurator Besnard, Brutus zysków chciwy —
Syn kata, katem został, żeby być szczzęśliwy!

Marcel odwrócił głowę i spojrzał na jegomościa, który mu przypominał zakrystjana. Starzec śmiało i drwiąco spoglądał na młodego Besnarda.
— Te wiersze, szanowny panie, są ohydne... a pan, jak widzę, potrzebujesz lekcji poezji!... Jestem synem hrabiego Brutusa Besnarda... Zechciej pan na mnie zaczekać. Muszę z panem pomówić!
Na to wyzwanie Marcela starzec odpowiedział tonem drwiącym:
— Na pańskie rozkazy!... Znajdziesz mnie pan zaraz, ale sądzę, że nie tutaj... W sali Apolla.
W czasie tej rozmowy księżna nie poruszyła się nawet, oddana całkowicie spożywaniu łakoci.
Czy słyszała?...
Wkrótce zwróciła się do Marcela, prosząc go, ażeby ją odprowadził.
Powrót księżnej de Carpegna grono wielbicieli powitało okrzykiem podziwu. La Chesnaye, Gravenoire i inni niecierpliwie na nią czekali. Wesołe kółko znów zabawiało się rozmową, której największą ozdobą, dowcipem i rozumem są... dwuznaczniki, nie zawsze rozumne, rzadko dowcipne.
Szambelan La Chesnay ruchem zwycięzcy zmusił do posłuszeństwa dwa kosmyki siwych włosów, które rozkazów jego słuchać nie chciały. Stary dworak nachylił się do ucha księżnej de Carpegna i półgłosem rzucił jej przynętę:
— Czarodziejko!... Zbyt zręczna wojownico wachlarzem! Zjadaczko serc... co za wrażenie, jaki efekt!... Gdybyś pani chciała?...
— Gdybym chciała... czego, czy co? — zapytała księżna, patrząc w oczy szambelanowi, a we wzroku jej był bezwstyd i naiwność zarazem.
Szambelan jeszcze niżej się nachylił i bardzo cicho szepnął jej do ucha kilka wyrazów, których nikt nie mógł słyszeć.
Młoda kobieta roześmiała się.
— Oh!... Cóż pan mówisz?... Taka słaba, jak ja istota!... Co pan mówisz?
— Cóż powiedział ten podżegacz niewinności? — zapytał Gravenoire.
— Nic — odrzekła... Grzeczne szaleństwo!
I, wskazując złoty klucz, który świecił na czerwonym mundurze szambelana, dodała:
— Chciałby mi otworzyć wszystkie drzwi tego pałacu!... Che passo!
Marcel tymczasem pośpieszył do Sali Apollo.
Sala ta, nieco na uboczu położona, w tej chwili była prawie pustą. Nieznajomy siedział niedbale na fotelu i czekał. Był sam jeden. Marcel postawił krzesło naprzeciwko fotela, siadł i, nachylając się ku starcowi, te wyrzekł słowa:
— Jestem synem hrabiego Brutusa Besnarda... a pan znieważyłeś mego ojca!
Starzec poprawił żabot i tonem spokojnym odparł:
— Znieważyć ojca pańskiego, biedny mój panie?... Niestety, nie należy on do tych, których się znieważa...
Marcel zerwał rękawiczkę z lewej ręki:
— Co pan przez to rozumiesz?
— Prokurator Besnard — mówił niewzruszony starzec — dawny liwerant komisyj mieszanych, był sprawcą okropnych okrucieństw.
Marcel w stał groźnie.
— Kłamiesz pan!... Mój ojciec spełniał zawsze swój obowiązek!
— Nawet — mówił nieznajomy — nawet wówczas, gdy rozkazał dwukrotnie rozstrzelać biednego Savellego?... Ojciec pański?... Nędznik podły!
Rękawiczka Marcela dotknęła twarzy mówiącego. Spoliczkowany wyprostował się i rzucił groźbę:
— Jutro pana zabiję!
Syn prokuratora jeneralnego wzruszył ramionami:
— Współrodaku Poliszynella!... Pańskie nazwisko?
— Oto moja karta!
Marcel Besnard wyrwał mu ją prawie z rąk i spojrzał. Zdziwiony przeczytał te wyrazy:

Książę de Garpegna.

W galerji Świątecznej koło wielbicieli pięknej Rozyny unosiło się nad nią i nad dowcipem panów La Chesnaye i Gravenoira, którzy w tym koncercie wesołości trzymali batutę kapelmistrza.
Marcel zbliżył się do nich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.