Soból i panna/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział XIV. Cisza wiejska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
CISZA WIEJSKA.

Tęskno już na polu po zebranych zbożach? co, Hetko?
Tak mówił Michał, leżąc na zboczu suchego, pokrytego rżyskiem pola, do pięknej swej wyżlicy, perły angielskich psów legawych, która na tę uwagę odpowiedziała smutnemi oczyma, choć uśmiechając się półgębkiem z pod delikatnej fafli, a suchym ogonem potakując kilkakrotnie. Michał przeprowadził dłoń po czarnym aksamicie jej skóry, luźno oblekającej ciało długie, złożone z artystycznego doboru kostek i mięśni.
— Sami pozostaliśmy z tobą, Hetko... pan Stanisław nie chce już z nami polować... Fox zależy zupełnie pole... nas tylko dwoje, Hetuś!...
Wyżlica patrzyła na pana miłośnie, a rude plamy pod oczami nadawały jej spojrzeniu wyraz głęboki, tęsknie coś wymawiający, podobny do wzroku Warszulki — —
— Et, głupie porównanie! — żachnął się Michał.
I dalej o psich sprawach rozmawiał z Hetką:
— Nie lubi chodzić po przepaścistych błotach elegantka taka... dlatego nie wziąłem cię na Szepetę. A napatrzyłabyś się tam dziwnego ptactwa — co krok pardwy — najprzód gargar — gargar — a potem calem stadem prrr...

— Czy być może?... — zaznaczyła Hetka podziw nerwowem wzniesieniem głowy i drgnęła od nadmiaru wrażeń dźwięcznych.

— Tak, tak — odwagą suczka nie grzeszy, za to wiatru takiego żadna niema.
— Taka już jestem, ale cała twoja — wdzięczyła się Hetka, wtłaczając cienki pysk świdrem w ubranie Michała, cicho skomląc.
— Ale przynajmniej na suchem pokażmy, co umiemy. Mamy dopiero trzy kuropatwy. No, Hetka, marsz!
Wstał, rzucił strzelbę na prawe przedramię i wskazał wyżlicy blizki łan kartofli, w które natychmiast zapuściła się, technicznie myszkując między przywiędłemi łodygami.
Kuropatwy nie tak są rozrodzone na Litwie, jak w południowo-zachodnich ziemiach polskich. Zdawałoby się, że szare, skromne ptaki wstydzą się porównania z bogato upierzoną pardwą, z czarnym cietrzewiem i jego olbrzymem, głuszcem, mieszkającymi tutaj na swych prawowitych dziedzictwach. Może też i kraj, pełen wód i moczarów w lecie, srodze zaśnieżony w zimie, onieśmiela szare kury do rozgoszczenia się na dobre. Wodzą się małemi stadkami, niby wygnane tutaj z krajów lepiej uprawnych.
W redlinie między kartoflami Hetka stanęła twardo, wyciągnięta w pas aksamitny, zakończony sztywnym ogonem. — Pomknął szarak, migając zaledwie końcami słuchów nad nacią kartoflaną. Rajecki darował mu życie ze względu, że pora jeszcze zawczesna na rzeź zajęcy niedorosłych, a Hetka ani susa nie skoczyła w pogoń, tylko, podniósłszy głowę i jedną przednią łapkę, śledziła wzrokiem kierunek biegu po rozchwianych łodygach; aż gdy zając wywinął się z kartofli i już po złotem ścierniu szorował, sam złotawy i ledwie jak kłębek pyłu widoczny, dobrze wychowana suczka przyszła do nogi pana, fertaniem ogona prosząc o pochwałę.

— Tak, Hetuś, nie gonisz kota, wiem, wiem — — Ale kuropatw nam potrzeba. Poszukaj! — —
Niebawem Hetka wystawiła coś uporczywie przycupniętego, bo, stojąc, celowała pyskiem wprost sobie przed nogi. Nie kuropatwy to — one już harde o tej porze, rwą się daleko przed wyżłem. Więc co?
— Pyf, Hetka!
Skoczyła i ujęła w pysk przepiórkę, która spodziewała się ukryć swą maleńkość pod krzakiem kartofla. Druga zerwała się w lot, ciemna gałeczka mozolnie na krótkich łukowatych skrzydełkach niesiona, i ta legła od strzału Rajeckiego.
Przytroczył dwie przepiórki do pasa, oblane w tej porze roku i smakowite; szedł dalej, szukając kuropatw.
Szare ich stado przebiegło już kartofle, zerwało się nad ścierniskiem i zapadło o kilkaset kroków. Chodził za niemi Michał z pół godziny, jedną tylko sztukę zdołał odstrzelić.
I dosyć miał tego polowania, którego zażywał tylko, aby urozmaicać sobie drogę przez pola do Trembeliszek, gdzie miał pod wieczór zejść się ze Stachem Pucewiczem i z nim razem podążyć na ciąg kaczek między jeziorami.
Jeszcze z półtorej godziny do zachodu słońca — na ciąg zawcześnie, — ale pola dość puste. Trembeliszki przed nosem — trzeba tam zajść. Może też Stach już siedzi przy swojej Janielce? — —
Rajecki lubił chaty litewskie, miał z nich wspomnienia same pogodne, przyjazne i poetyczne. A jeszcze teraz, gdy od paru tygodni zakazał sobie szukania Warszulki, chata ciągnęła go wzmożonym powabem. Coś z kochanej, mimo zakaz rozumu, dziewczyny żyło w ciasnych okólnikach chłopskich, pełnych tłustego liścia i woni miodu, coś podobnego do jej głosu śpiewało w szczebiotach innych dziewczyn.
Wszedł w opłotki, dzielące Trembeliszki na kilka zagród udzielnych, okazałych i otoczonych sadami. Głucho było w zaścianku o tej porze dnia, jeszcze roboczej w polu. Tylko psy stróżujące obudziły się w każdej chacie na odgłos kroków po drodze: jeden szczeknął, drugi milczkiem dopadał, ale wszystkie, ujrzawszy człowieka ze strzelbą i jeszcze w towarzystwie pięknej wyżlicy, przybierały postawy przyjazne. Dwa kundle pobiegły nawet za Hetką, zapraszając ją do zabawy, ale arystokratyczna wyżlica dziękowała uprzejmie, szczerząc w krzywym uśmiechu zęby, jednak ostre, i trzymając się zblizka pana.
Tak doszedł Michał do osady starego Józefa Trembela, który siedział na ławie przed chatą, otoczony mrowiem dzieci, przeważnie prawnucząt. Niezdolni do pracy baraszkowali sobie, pozostawszy w domu; sprawiali się zaś tak cicho, że gdyby Michał nie spojrzał od drogi, nie zostałby zwabiony przez żaden głos ludzki. Ale przystanął w opłotkach, ciągnących się prostopadle do frontu chaty, i nawpół ukryty przyglądał się malowniczej scenie.
Dziad trzymał w kobiałce drobne, żółte śliwki i rozdzielał je między jasnowłosą gromadkę, która oczywiście zbiegła się tutaj z całego zaścianku. Najmłodsze dzieci tkwiły w kurzu ziemnym, jak woreczki parciane nakryte gałkami ze lnu; starsze stały w ubraniach, złożonych już z paru kawałków, na wzór odzieży dorosłych; wszystkie były bose. Osobne miejsce na ławie przy dziadku zajmowała dzieweczka może dwunastoletnia; ta piastowała urząd rozdawczyni owoców, które dziad jej tylko doręczał. Kontrolowała bystro biegającem spojrzeniem, które dziecko ile już dostało; najmłodszym dawała śliwki bez pestek, po szybkiem ich wydrążeniu paznogciem, albo i zębami. Bankiet odbywał się prawie bez słów; wyciągały się tylko rączyny, mlaskały różowe, zamorusane buziaki.
— Dobry wieczór sąsiadowi — odezwał się nareszcie Rajecki z za płota.

Stary Trembel dość surowo spojrzał ku drodze i rozpoznawał przez chwilę, mrugając oczyma. — — Pucewicz? nie Pucewicz — głos inny.
— Dobry wieczór — a kto taki?
— Rajecki z Jużynt.
Bez wielkiej skwapliwości zabierał się dziad do powstania z ławy — z polityki wypadało uczciwie powitać gościa. Ale Michał kilku śpiesznymi krokami doszedł do przyzby i, ujmując Trembela za oba ramiona, przytrzymał go na miejscu.
— Nie przeszkadzajcie sobie, sąsiedzie.
— A no... tak bądź panicz łaskaw — —
Dostojnym ruchem obu rąk wskazał Rajeckiemu miejsce przy sobie.
— Poprobuj, panicz, naszych śliwek — —

— Dziękuję; najadłem się ich dzisiaj w Jużyntach. I nie chcę dzieciom zabierać.
— Starczy! Tereska może ich jeszcze pur z sadu przynieść. Poprobuj, panicz — —
Michał zjadł śliwkę.
— Doskonałe! lepsze od naszych.
— Lepsze to one nie — zaprzeczył Trembel — dworski sad tłuściej nawieziony, to i śliwki w nim pełniejsze i słodsze. A dzieciom i tak już dosyć. Tereska, nieś śliwki do izby.
Tymczasem jedno drobne dziecko, widząc oddalającą się kobiałkę, rozbeczało się. Inne patrzyły na Rajeckiego dziko i nieprzyjaźnie, jak sowięta.
— Jeżeli dzieci nie dostaną resztki śliwek, odejdę — rzekł Michał, żywo powstając z ławki.
Stary uśmiechnął się pogodniej, zwracając się do Michała:
— Lubisz panicz dzieci? — —
— Lubię. I dlaczego mają mi pamiętać, żem przeszkodził w podwieczorku?
— Tak niechaj! — machnął ręką Trembel — rozdaj Tereska dzieciom resztę śliwek.
Rozmowa ustąpiła przypatrywaniu się obrazkowi, trochę bardziej ożywionemu z powodu, że nie brał już w nim bezpośredniego udziału dziad dobry, ale surowy.
— Piękne mamy lato — odezwał się po chwili Rajecki.
— A już tak... owsy i jęczmiona zapalone, bez ziarna — len nie wyrósł — trawy na otawie mało.
— Za to zbiór oziminy był wspaniały — bronił Michał oskarżonego lata.
— Żyto bez ceny. Jedno z drugiem — rok średni.
— Ale w Trembeliszkach szczęśliwy. Wasza wnuczka wychodzi za Pucewicza.
— Dobrze jej, kiedy upodobała — a cóż nam? — —
Michał zadziwił się, był bowiem sam przy pierwszych zapowiedziach świadkiem radosnego wzruszenia dziada Józefa i całej rodziny Trembelów. Przekora dziad! — pomyślał — zażyję go inaczej.
— Zapewne... Tutaj lud ze szlachtą polską nie chce się bratać, zaczyna z nami wojować...
— Są takie durne, ale nie w naszym powiecie — mruknął Trembel, spojrzawszy zezem na młodzieńca.
— Po miastach jest ich za dużo — i buntują Litwina przeciw litewskiemu Polakowi. Więc od was żonę można wziąć, ale i zabrać już na dobre. Z wami żyć i pracować — coraz ciężej.
Trembel zwrócił do Rajeckiego twarz wcale ironiczną:
— Żeby panicz tak myślał, jak mówisz, byłoby niedobrze.
Michał zarumienił się, gdyż spostrzegł, że starego wróbla nie wziął na plewy.
A dziad ożywił się i gadał mocno:
— Kiedyby my z panami połączyli się, i lepiej wszystkim byłoby. Ziemię lepiej obrabialiby, i Żydów od handlu odpędziliby i burłaków od jezior i sadów. A jak my z panami spotkamy się, kiedy od czasu nadziałów każdy na swojem siedzi, swojego pilnuje, i wspólności między chatą i dworem niema? — Mówią: ziemstwa zaprowadzą — Bóg ich wie? — Nam samym o sobie myśleć trzeba i w przyjaźni żyć i o sobie radzić. Ot co jest!
— Zupełnie się z wami zgadzam — rzekł Rajecki — ale dlaczegoż więc nie cieszycie się, gdy szlachcic żeni się z włościanką i to jeszcze w waszej rodzinie?
Trembel pogłaskał się po łysej czaszce z jakimś znowu wyrazem niezadowolonym.
— Wszak płakać niema czego. — Tylko to mało — raz na pięć lat zdarza się. Jedna jaskółka nie czyni wiosny — tak mawiał pan marszałek, dziad panicza.
— Znaliście go dobrze?
— Ot jak! duszą jego byłem lat czterdzieści. I zawsze z Trembelami dobrze żył; ojciec panicza takoż; musi już i z paniczem tak będziem?
— Niewątpliwie. — Więc jesteście zdania, że za mało żenimy się między sobą?
— Wiadomo. — Tylko już nie tak, jak chciałby który: ot pan tysiąc dziesięcin ziemi ma, szkoły kończył zagraniczne, książki po nocy czyta — dawaj jemu żonę prosto od krów folwarcznych. I durny byłby, gdyby wziął. A już kiedy gospodarska córka po polsku i po litewsku umie czytać i pisać, z ludźmi proporcyę zna, tak czemu jej nie iść za mąż za szlachcica, który i rolnik jest tutejszy i porządny człowiek? A który od nas młody ciekawszy pójdzie do miasta, szkoły kończy, albo i doktorem zostanie, wszak może szlachciankę brać wiejską, nie jedynaczkę, których wiele na stare panny marnuje się.
— Macie słuszność, ojcze Józefie. — Mówiłem niedawno o tem z panem Leonardem Pucewiczem, gadał podobnie — rzekł Michał, trochę dla komplimentu.
Ale i tym razem mądry Trembel wystąpił z ulubionemi restrykcyami:
— Pan Pucewicz nie ze wszystkiem tak: jemu zdaje się, oni nam wielką łaskę robią. Niechaj jemu zdaje się. Każdy swoją dumę ma. Ot ksiądz proboszcz mnie mówił, kiedy stare papiery kościelne układał: my, Trembele, znaczeni już tu lat czterysta, a Pucewicze tylko dwieście bez mała.
— To i my wiemy — rzekł Rajecki — że Trembele najpierwsi z włościan naszych.
— Są jeszcze tacy — musiał jednak poprawić uparty oponent — Żukiele, Wencławy... niewielu. Ale nie myśl panicz, żeby ja na takie rzeczy łasy był. Tylko mówię: każdej dumie jest inna duma przeciwna.
— Mądrze mówicie, ojcze Józefie. Cóż kiedy mało takich, jak wy! Młodzi po miastach nie chcą nawet po polsku gadać!
— A pokaż mnie panicz takiego, który, na świat wyjrzawszy, po polsku nie umie. Ot dziwaczą się tylko, żeby wszystko po litewsku było. Jaż sam mówię w chacie po litewsku i takoż w kościele modlę się. A kiedy o trudniejszej rzeczy pomówić, albo w książce przeczytać — po litewsku już i niema. Tak trzeba po polsku. Cóż to? obcy u nas język?
— A skąd to wy tak dobrze po polsku nauczyliście się?
— Za moich czasów i wstyd był nie mówić po polsku; sam tylko najprostszy naród nie umiał.
— Ale i po litewsku mówicie przecie doskonale?
— A już musi być, że nie... Tego nowego litewskiego języka, drukowanego w Wilnie, tak ja nie bardzo. Przywieźli mnie taką gazetę — czytam — i słowa nieznajome i w głowę nie lezie. Tak mnie straszno zrobiło się, czy ja na starość nie zdurniał. Poprosiłem polskiej gazety u pana Pucewicza, ojca. I rozumiałem — i dobrze napisane było: o hodowaniu ryb. — Mnie zdaje się: tych naszych nauczycieli jeszcze douczyć trzeba. — — Nam wszystkim uczyć się tylko i uczyć — a wszystko dobrze będzie.
Rozgadał się stary na potęgę, aż mu wypieki na żółte policzki wystąpiły, przecie jeszcze nie ustawał.
— Janielkę my w domu uczyli, — tak ona i udała się. A jest u mnie druga wnuczka po synu Janie. Tak ona do wyższych nauk chęć pokazuje, do szkoły poszłaby, tylko my jej do miasta nie puścim. Szkoły nie takie. — Chłopi do nich mogą iść; jeden zdurnieje, dwóch nauczy się na pożytek. Ale dziewczyny kruche stworzenia: im trzeba swojej szkoły, a już najlepiej, kiedy rodzice sami uczyć mogą. — — Ot, nie wszystko dobre u nas. — Kiedy myślisz o zaścianku, jeszcze sam utrafisz; a kiedy już o szerszym kraju, trzeba, żeby i panowie z nami pomyśleli. Zgodni my zawsze z nimi byli. Tak niechaj i będzie.
Trzeba było przerwać rozmowę, od pewnego bowiem czasu rósł ogromny gwar na cichem dotąd podwórzu. Szczytowa ściana świrna, pokryta pnącym chmielem, osypała się nagle niezmiernem gronem ciemnych, ruchliwych owoców — wróble z całych Trembeliszek, upodobawszy sobie na nocleg ścianę dziada Józefa, rozpoczęły swój świegotliwy sejmik wieczorny. Czy to są plotki z całego dnia znoszone dla użytku szarej gawiedzi? czy hymn do zachodzącego słońca? — — wiadomo tylko, że w pobliżu takiego wróblego sejmu wszelkie ludzkie rozmowy wdzięk swój tracą.
Słońce już się schowało za gaik olszowy, rosnący tuż przy Trembeliszkach. Michał powstał i oświadczył, że pójdzie poszukać Stanisława w chacie Dominikowej.
Dowiedzieć się można wpierw, czy już przyszedł — rzekł stary. — Tereska!
Najstarsza prawnuczka wywinęła się zaraz z pobliża i, zapytana, powiedziała, że Pucewicz już dawno siedzi z Janielką. A w tamtej chacie, Dominikowej, wiedziano także o wizycie Rajeckiego u dziada Józefa. Wypadki dnia obnosiły po zaścianku lotne niedorostki, zostawione w domach; gdy starsi powracali z roboty, gazeta miejscowa była zupełna.
Michał pożegnał serdecznie starego Trembela i obiecał powrócić tymi dniami na gawędę.
— Wszak gadać dziadowska rzecz — rzucił na pożegnanie stary — młodym żenić się i pracować.
Na pół drogi między chatami Józefa i Dominikowej spotkał Michał Stanisława, lekko, wesoło stąpającego, ze strzelbą na ramieniu. Obaj baczni myśliwi, jakby mieli w głowach budziki nastawione na tę samą godzinę, ocenili, że pora wyruszyć na miejsce ciągu, gdzie staną o samym zachodzie.
— Nareszcie cię widzę w dawnej postaci! — zawołał Michał, witając przyjaciela.
— I zobaczysz nieraz jeszcze. Ślub mój w początkach septembra. Chcesz? zaraz po ślubie pojedziem z gończymi, a tam już, gdzie ja wiem, polowanie królewskie!
Tymczasem czarna Hetka witała się z rudym Foxem uprzejmie, jako z wyżłem bądź co bądź wysokiej rasy, choć mniej delikatnego usposobienia, dawnym przytem znajomym.
— Nie wiem, mój Stachu, czy będę mógł być nawet na twoim ślubie. Muszę przecie raz skończyć ten uniwersytet; ostatni rok — trzeba przysiedzieć fałdów od początku wykładów.
— A ja tobie radzę: nie jedź, póki tam cholera. Ojciec dzisiaj czytał w gazecie — idzie ona ciągle od wschodu i coraz silniejsza.
— To i tutaj dojdzie.
— Uchowaj Boże! tu ona nigdy nie była i nie będzie.
— Może nie za naszej pamięci, ale przecież kiedyś musiała i tutaj być.
— W powiecie Jezioroskim i Wiłkomierskim — nigdy. Przychodzi do naszych jezior i buch w wodę! A tu już ją nasze raki zjadają, jak każde paskudztwo — — Ot, zapytaj u dziada Trembela — ośmdziesiąt sześć lat żyje, a od ojców wie, co i przed dwustu działo się. Nigdy tu cholery nie było. Kraj już taki — —
— Mądry dziad ten Józef Trembel — rzekł Michał.
— Ho, ho! — Jak on stary jest, daj jemu dzisiaj dziesięć folwarków w administracyę — poradzi.
— Jabym go i naczelnikiem powiatu zrobił. — —
— A ot urządź tak, kiedy możesz; dobrze będzie.
Szli, spotykając co chwila dorosłą młodzież Trembelów, wracającą z pól do domu. Piękne było plemię: mężczyźni wielcy i silni, jednak nie atletyczni, wysmukli. Na barkach zarzucone nieśli kurty, a kosy trzymali ze swobodą i powagą, niby godła dostojeństwa. Młode kobiety i dziewczęta w pracowitej, nieświetnej odzieży, nosiły ja, jak mokre szmaty rzucone przez rzeźbiarza na świeżo ulepione posągi. A śmiały się słodko i zalotnie, a strzelały oczyma z błękitu, kołysząc głowy rytmicznie do ruchu szyi i bioder. Krewni i krewne byli między sobą, aż czasem do niepoznania. Już myślał Michał, że to Janielka idzie z sierpem, wielka, lnianowłosa — Nie, to stryjeczna.
— Dożęliście grochu? — rzucił słowo Stanisław, nie zatrzymując się w pochodzie.
— Dożęliby, kiedy zwikłany, jak barani kożuch...
Trochę chichotów wśród mijającego stada wesołych ptaków.
Każdego witał Stanisław, każdemu coś dogadał, albo i dociął przyjaźnie. Odpowiadali ukłonami uprzejmymi, bez uniżoności — nie dziwota, przecie już niezadługo krewni. — Ale i Michałowi, dalszemu obyczajem od włościan, kłaniali się tak samo, z odcieniem tylko ciekawości. Szlachetne i spokojne spojrzenia chłopów krzyżowały się ze spojrzeniami szlachty bez trwogi, bez złych uprzedzeń, owszem z zaufaniem i przyjaźnią. Oczy kobiet błyskały do oczu młodych paniczów lubem porozumieniem samic z samcami jednej rasy, godnych siebie nawzajem.
— Kochane chłopy ci twoi Trembele! — rzekł Michał.
— Żyć z nimi i umierać! — potwierdził gorąco Stanisław — tylko nie tobie, ale mnie. Ty ptak wędrowny...
— Niby jak kaczka? — zadrwił sam z siebie Rajecki.
Po łące już bez drogi szli, po gładkiej, zroszonej. Pocięta była rowami, przy których rosła olcha i łoza.
— Wybierz sobie, Miś, który krzak przy tej kanawie — ot najlepiej w niższem miejscu, przy błotku; — ja pójdę sto kroków dalej. Tędy ich dukt z Dusiackiego jeziora na Roszę, albo i z powrotem. Słońce chowa się — sama pora.
Zaledwie sam pozostał, zauważył Michał zmianę w programie koncertu, którego numer, ostatni dzienny, grał się w powietrzu, ale tak lekko, że ucho, przywykłe do rozlanego nawet w ciszy dźwięku, chwytało sens jego dopiero wtedy, gdy ucichł. Jak na skinienie batuty umilkły naraz przedzachodnie świegotania maleńkich śpiewaków w łozinie: trznadli, sikorek, pliszek. Przetrwał tylko najwyższy skrzypcowy brzęk komarów. Ale zaraz obudziły się głosy basowe, odęte strachami nocy — dalekie bąki zagadały — i ostrzegawcze, jak kołatki stróżów nocnych, zdwojone pokrzyki derkaczów. Rozpoczął się nokturn.
Strop niebieski wydawał się jeszcze tak jasnym i przejrzystym, że głębszym, niż za dnia. A jednak zbladł i mroczył się coraz bardziej, bo opóźniona w błękicie jaskółka okazywała się muchą przy baczniejszem wpatrzeniu, a ostra chmurka przybywającego księżyca powlekała się złotem.
Na tle ciszy takiej, że nuta komara, spędzonego z twarzy, nabierała wartości prymu, w pustce nieba bezmiernej, łowiło jednak ucho jakieś rytmiczne szumy. — — Od jezior dalekich, czy od mieszkań ludzkich powietrzne telegrafy bez drutu? — — Nie — szum rośnie w tentent podniebny, zbliża się — — to już kaczki nad głową Michała.
Ale gdzie w błękicie?! — chyba o stosążni? — A ile ich! — — kilkadziesiąt w kluczu, a tam klucz drugi, trzeci — —

— Szu—szu—szu—szu—szu—szu...
Nie dziw, że łoskot słychać zdaleka, skoro taka ich ćma. — — Ale jeżeli tym szlakiem ciągnąć będą dzisiaj, to żadnej nie dostaniemy.
Po rozczarowaniu inna nadciągała dolegliwość: komary cięły nieznośnie, chociaż Michał wsadził głowę w krzak i przeciw regułom myśliwskim palił papierosa. Legiony ich przybywały od tego błotka, przy którem stanął, za poradą Stanisława. Opędzał się niecierpliwie, trzaskał się to po rękach, to po karku.
Wtem ujrzał Stanisława, zbliżającego się w lekkich susach. Co takiego? — — Dopadł i podał mu flaszeczkę.
— Masz tu olejek gwoździkowy; posmaruj sobie ręce, szyję i twarz; pilnuj tylko, żeby do oczu nie zalazł. Komar ciebie ani powącha.
— Dziękuję ci, mój Stachu — — ale ty? —
— Ja już cały wysmarowany, aż lepki. — Deszcz jutro będzie, kiedy tną tak zajadle. — I pilnuj teraz! — —
Do oddalającego się mówił Michał:
— Ależ my stoimy na stanowiskach niezbyt spokojnie.
— Nie bój się! tutaj im droga przepisana — nie zboczą one — — I pyszny ciąg będzie, widać to po pierwszych stadach.
— Tylko dyablo wysoko ciągną!
— Bo jeszcze jasno. Pójdą niżej — obaczysz —
Jeszcze Stanisław nie doszedł do swego stanowiska, gdy nowy ogromny klucz zaszumiał nad głową Michała. Musiał lecieć trochę niżej, niż poprzednie, bo z lotnego pułku doleciało kilkakrotne kwaknięcie, zapewne dowódcy, ostrzegającego o zasadzce. Stanisław wymownymi gestami dawał znać z oddalenia, że można było już strzelić.
I natychmiast dał przykład.
Przeciągało nad Pucewiczem stado mniej gęste i złożone ze sztuk, które wydały się Rajeckiemu najmniejszym gatunkiem cyranek. Stach dał ognia z obu luf. — Po drugim strzale od rozpędzonego stada odłączyła się jedna sztuka ze złożonemi skrzydłami, zniżała się ogromnym łukiem ku łące, rosnąc w oczach, aż brzdękła głośno o trawę duża krzyżówka. Fox skoczył natychmiast i zaaportował.
— Ot widzisz! — krzyknął Stach — można —
Michał powiał kapeluszem, winszując pięknego strzału, cicho zaś strofował się:
— Mogłem z tamtego stada choć jedną ściągnąć. Trzeba tylko ufać strzelbie i odważyć się nawet dwa sążnie przed dziób mierzyć. — — A zawsze w jedną sztukę i dokładnie — nigdy w kupę!
Nadciągały właśnie kaczki nad błoto. Pełen świeżych postanowień Michał wymierzył do pierwszej sztuki i strzelił. Rozległo się w powietrzu żałosne kwakanie i kaczka, z przetrąconem skrzydłem, jęła spadać dziwacznym zygzakiem, ciągle kwacząc, aż klapnęła w mokradło. Tyle miał Michał emocyi z tego widowiska, że nie strzelił już z lewej lufy. Hetka zaś, czy zrażona hałaśliwem zachowaniem się spadającej kaczki, czy że nie raczyła nóg zamoczyć, stała na miejscu, pomimo rozkazu, aby aportowała. Trzeba było wezwać pomocy żarliwego Foxa.
Ciemniało. Kaczki płynęły teraz trochę niżej przez blado-błękitną porcelanę nieba, czasem przekreślały długim szeregiem złoty sierp księżyca, jakby wzorem japońskich wazonów.
Strzelanina trwała wściekła. Kaczki, niezbyt przebiegłe wogóle, głupieją jeszcze na ciągu. Po kilkudziesięciu strzałach w jednem miejscu nieustannie waliły nowe pułki na tę dolinę śmierci, mając jedyną obronę w nadzwyczajnej szybkości. Myśliwi nie żałowali prochu; i chociaż najlepszy strzelec zużyje przeciętnie trzy ładunki na jedną kaczkę przy tych warunkach oddalenia, rozpędu i zaniku światła, zdarzały się piękne myśliwskie efekty. Stanisław dał kilka dubletów, z których jeden wspaniały do wysokiego stada: spadły dwie sztuki zabite tak piorunowo jedna po drugiej, że trup gonił trupa po wielkim łuku spadania. Michał znów zabił aż pięć sztuk z jednego stada, które po pierwszym dublecie zawróciło, dając mu czas do ponownego nabicia strzelby i do zwalenia jeszcze trzech sztuk dwoma strzałami.
Ale teraz ciemniało już na dobre i ciąg zdawał się wyczerpanym. Przez kilka minut nie nadleciała ani jedna kaczka. Michał już chciał ruszyć z miejsca w kierunku do Stanisława, gdy mu ten dał znak, aby pozostał przy błotku. I słusznie — gdyż nadciągnęły niebawem marudery wojsk powietrznych, nizko i powolniej, niż poprzednie pułki, zapadając pojedyńczo na błotko pod samemi nogami Michała. Jedyną przeszkodę stanowiła rosnąca ciemność. — Tyle było do roboty teraz przy błotku, że Stach podążył na pomoc Michałowi.
Strzelanina przeszła w rodzaj opędzania się od nadlatujących kaczek. Czasem cień tylko zawisnął w powietrzu — prało się do tego cienia na pamięć, z przyrzutu, a kiedy skutecznie, ciężka sztuka spadała w wodę między trawą, bryzgając głośno. To znowu myśliwi czuli aż na twarzy wiatr blizkich skrzydeł, przelatujących w niespodziewanym kierunku.
Tiro![1] — wołał jeden do drugiego, gdy nie zdążył nabić wyładowanej strzelby — o tu — tu! nad samą głową — —
— Łap ją za ogon, kiedy widzisz! — odpowiadał drugi, gdy prześlepił kaczkę.
A zdarzało się to często w tej ciemności; dojrzeć bowiem lot można było tylko na tle gasnącej łuny niebieskiej; gdy kaczka ciągnęła przez tło krzaków, lub nizko nad łąką, kot chyba, lub ryś zdołałby ją upatrzyć.
Złożyli broń nareszcie, choć szumy i kwakania dawały się jeszcze słyszeć. Noc otuliła zasłoną niedobitki, rzuciła też całun na poległe, rozsiane po łące. Fox podniósł kilka sztuk i przyniósł do panów — resztę znajdą o świcie chłopcy z Trembeliszek, gdy się im powie, gdzie mają szukać.
— Ależ dymu napuściliśmy! — —
Nad błotkiem leżał tuman mgły, przesiąknięty ostrym swędem prochu, i nie rozchodził się w martwem powietrzu.
— Bo też i kaczek natłukliśmy! Zabierajmy, co przy nodze, i chodźmy.
Skoro porzucili to miejsce zgiełku i dymu, noc cicha i wonna ogarnęła ich przejmującem objęciem. Dzwoniło w uszach od rozległej ciszy, dzwoniło w sercach od nieutulonych pragnień.
— Ach, Stachu, — westchnął Michał — może to ostatnie dni mojej młodości?! — —
Taki wykrzyknik z ust dwudziestoparoletniego studenta mógłby wywołać drwiącą odpowiedź towarzysza, który dobiegał trzydziestki. Ale Stanisław, nie zatrzymując się nad dosłownem brzmieniem słów przyjaciela, starał się odgadnąć wewnętrzną treść jego wynurzenia.
— Tobie w cudzych krajach nieswojo — ty nasz, Litwin, a ciągle daleko od nas żyjesz.
— Tak już coś gna — — Śni mi się, że będę pisarzem, pożytecznym i sławnym.
— I na co tobie? — — Pozwól ty innym książki pisać, a chcesz sam, pisz u nas.
— Trzeba szeroki świat obejrzeć, aby rozjaśnić sobie wiele rzeczy.
— Świat oglądać będziesz, a dusza z nami pozostanie. Dusza przymocowana do rodzinnej ziemi.
— Tobie dobrze, Stachu, wiem. Zżyłeś się z tutejszym krajem i ludźmi, wystarczają ci do szczęścia. Nie wybiegasz pragnieniami w dalekie strony.
— Tak i jest. — Obaczysz, jak my z Janielką zagospodarujem się. Kiedy poznasz ją lepiej, powiesz: ot gospodyni i żona! Nie taka tam z podrygansem, która stroi się, mizdrzy i pół życia zabiera na darmo. Ty do takich masz ochotę, Miś.
— Gdzie? co? do jakich?...
— Wszak opowiadałeś o jednej... Jak ona tam już nazywała się? — nie pamiętam.
— Ach! pani Teresa! — — nie widziałem jej od nowego roku. I teraz jestem od niej bardzo daleko... całem sercem tutaj.
Imię Warszulki zbliżyło się cieniem do rozmawiających, musnęło powiewem ich skronie, zawisło nad nimi. Ale Stanisław zakazał sobie mówić już o niej z Michałem od czasu gdy ten, usłuchawszy jego rady, oddalił się od ukochanej dziewczyny. Stanisław czuł, że nie przyszło to Michałowi łatwo, że mu dotąd serce wije się od wysiłku tego postanowienia. Nie dotykał więc tej sprawy nieodwołalnej, okazywał tylko Michałowi uprzejmiejszą jeszcze przyjaźń, z odcieniem uszanowania.
Pomyślał o tem milcząc, a potem nawiązał do przerwanej rozmowy taki pomysł:
— A ty, Miś, kiedy pisać będziesz książki, może i o naszych stronach?
— Z pewnością. — I ciebie żywcem odmaluję, Stachu.
— Tylko już nie w tej starej hałderjupce, kiedy łaska. Ubierz mnie pięknie — wszak wypisać piórem samodział, czy kort angielski wszystko tobie bajki.
— Krzywdy ci nie zrobię, Stachu.
— Ja i nie boję się — — ty nas taki lubisz — prawda, Miś?
— Serdecznie — odpowiedział Michał.
Zatrzymali się obaj naraz w nocnej wędrówce i uścisnęli się tak, jak mężczyźni całują się czasem na ziemiach polsko-litewskich, na wsi głębokiej, gdzie jeszcze nie każdy człowiek bywa człowiekowi wilkiem, gdzie chrześcijańska cywilizacya zatrzymała się w złotym okresie swego rozwoju na punkcie szczerej miłości między bliźnimi, nawet jednej płci.
— I nie zapomnisz ty, Miś, naszej starej przyjaźni?
— Nie zapomnę.
— Ani naszych polowań i różnych historyi, które nam zdarzyły się, o których my wiemy?
— Nie zapomnę.
— A pamiętaj ty i o całej naszej ziemi —
— Nigdy nie zapomnę.





  1. Tire haut! — okrzyk myśliwski, oznajmiający zbliżanie się ptaka w locie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.