Soból i panna/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział XIII. W sadzie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
W SADZIE.

Dziesiątego dnia po owej niedoszłej schadzce z Michałem, Warszulka, w południowych, wolniejszych od roboty godzinach, weszła do izby folwarcznej w Potyłcie, gdzie gospodyni, pani Marcela, miesiła pszenne ciasto, przeznaczone dla dworu.
— Proszę ja do Gaczan — rzekła dziewczyna — mówić mnie trzeba z panami.
Gospodyni zebrała lepkie, białe ciasto z palców obu rąk, chlapnęła niem do dzieży i, przetarłszy pobieżnie ręce o fartuch, ujęła się pod boki:
— A tobie jaka potrzeba, Warszulko?
Dziewczyna milczała, wyskubując węzełek z grubego samodziału swej spódnicy.
— Może ty chcesz za służbę podziękować?
— Musi przyjdzie się dziękować...
— Jakaż tobie tu krzywda? — zapytała Marcela głosem nieco rozżalonym.
— Krzywdy niema — odrzekła Warszulka.
I pocałowała gospodynię w obnażony łokieć, ze względu, że ręce jej oblepione były ciastem; Marcela z tegoż powodu niezgrabnie ujęła za szyję dziewczynę muskularnem ramieniem i pocałowała we włosy.
— Tak mów: za mąż ty idziesz?

— Gdzie mnie...

Żałość taka jękła w tym wykrzykniku, że gospodyni jęła się przyglądać ze szczerem spółczuciem swej ulubionej pomocnicy:
— Źle wyglądasz, Warszulko!... I chuda, i oczy zapadły, a świecą, jak w febrze — — Oj, bo durna ty! Kiedy porządny i bogaty chłop prosi, bierz jego. A to głowę sobie nabijać. — — Nie każdy panicz, jak nasz. — —
Historya serca Warszulki była tak prosta i jawna, że ją każdy znał w parafii. Drażniło to znękaną już dostatecznie dziewczynę; od rana do nocy słyszała dogadywanie na ten sam temat: od życzliwych morały, od obojętnych żarty. Radaby ze swą publiczną tajemnicą ukryć się gdzieś — — i to był jeden z powodów, że postanowiła porzucić służbę w Potyłcie. — Bardziej stanowczo i uparcie powtórzyła:
— Ot ja chcę pomówić z naszym paniczem.
— Schodź, kiedy chcesz. — — A rady dobrej słuchaj: kiedy Trembelukas jeszcze nie zmęczył się i prosi — nie gardź nim. Taki drugi nie przyjdzie. Wszak to będzie na jesień brat naszej pani.
Była to właśnie dla Warszulki druga pobudka do odejścia z Potyłty. Nasza pani! — Ta Janielka Trembelówna, sąsiadka, gospodarska córka, jak ona, ma być teraz jej panią?! — — Trzeba ją będzie i w rękę całować?! — —
Podziękowała pani Marceli za pozwolenie i odeszła do izby czeladnej, aby się przebrać.
Trzecią zaś, główną przyczyną porzucenia służby było to, że już w niej Warszulka nie mogła wytrzymać. Michał, jak wyjechał bez pożegnania z Jużynt na tę Szepetę, tak i nie wracał. Żadnej wieści o nim, oprócz tej, że do dzisiaj nie wrócił. Co myśli? co mu się stać mogło? — były to dręczące pytania bez najmniejszej wskazówki na odpowiedź. Aby się czegoś o nim dowiedzieć, aby go szukać, aby pobiedz na jego skinienie — jeżeli skinie! — trzeba przedewszystkiem być wolną. Postanowiła prosić Stanisława Pucewicza o zwolnienie ze służby natychmiastowe, od jutra.
Przebierała się w wielkiej izbie, gdzie miała tylko swój kąt i łóżko. Właśnie gruba Justynia, najmniej przyjacielska z towarzyszek, legła sobie przy samem jej łóżku na malowanej skrzyni.
— A ty do którego tak się stroisz? — zapytała — do tego ze dwora, czy do tego z chaty? — — popróbuj obydwóch — pilnuj tylko, żeby ci obaj nie uciekli. —
Warszulka zacięła zęby, ubierała się pośpiesznie, choć starannie. Aż gdy spięła już korale na szyi, chwyciła jedwabną chustkę w rękę i, zamknąwszy swą skrzynkę, poszła ku drzwiom. Chustkę zawiąże i za progiem, byle wyjść stąd prędzej. Odwróciła się do grubej Justyni, z mściwym błyskiem oczu:
— Od jutra możesz przystawić moje łóżko do swojego. Będzie szerzej i dla ciebie i dla twoich kawalerów!
Wybiegła, nie czekając odpowiedzi.
Niedługa to droga z Potyłty do Gaczan: zaledwie wystarcza folwarcznej dziewczynie do namysłu, jak ma się znaleźć na wszelki wypadek we dworze wobec panów i czy zastanie obydwóch, ojca i syna, czy tylko jednego z nich.
Byli obaj; ale pan Leonard niedostępny, zwłaszcza po obiedzie, w porze natężonego skupienia myśli w kłębach fajczanego dymu. Nie mieszał się zresztą już prawie wcale do zarządu majątkiem. Owszem Stanisław siedział w swej kancelaryi, żywo rozprawiając z »burłakami«, dzierżawcami sadu, którzy przyszli wycyganić ulgę z czynszu z powodu rzekomych klęsk poniesionych.

— Da, paniczók, uwsie jabłoki parszywe od robaków, a czornych wiszni my nadziejaliś purów sto, to i dziesięć nie budzie, od towo szto zabor nie charosz, uwsie lezut u sad.

— Parkan przecie na wiosnę poprawiany — bronił się Pucewicz — a po dyabła was czterech siedzi w sadzie, z babami i dziećmi, kiedy nie pilnujecie?
— Narod tut chitry! — skarżyły się chytrzejsze napewno burlaki.
Gdy służący, Pypka, oznajmił, że Warszulka z Potyłty przyszła do panicza, Stanisław zadziwił się nieco i przez chwilę zwlekał z odpowiedzią:
— Niech idzie do sadu. Zaraz tam przyjdę.
Warszulka obeszła dwór, który pogrążony był w sadzie. Podjazd frontowy i trawnik przed nim miały niby zarysy parkowe, ale właściwie były tylko wykrojone z ogrodu owocowego z dodaniem pewnej ilości krzewów ozdobnych. Za to cały ogród, owocowo-spacerowy, ujęty był w ramę wspaniałych lip w dwa rzędy sadzonych, miejsce okólnej przechadzki.
Dzierżawcy mieli słuszność, że dostać się do ogrodu było łatwo; skoczyć tylko lub przeleźć przez suchy rów, pociągnięty od zewnątrz wzdłuż alei lipowych. Z jednej tylko strony od pola i z drugiej od okólnika były kawałki starych parkanów i sztachet.
Ale burłaki kłamały w żywe oczy, twierdząc, że mało na drzewach owoców. Gięły się jabłonie i grusze od obfitości twardych jeszcze, zimowych gatunków. Wcześniejsze wiśnie były z drzew obrane, ale późne, te »ekonomskie«, używane na soki i konfitury stroiły wodzi nabrzmiałych jagód cały gaik przyległy do tyłów dworu, wyglądały zaś tak smacznie i świeżo, że godne były zaiste pańskiego podniebienia. Dróżki po sadzie, kręte i jakby przez kaprys przyrody wyznaczone, biegły między żywopłotami z agrestu i porzeczek; krzaki te, oddawszy już swój plon, wybujały w liście nieprzejrzanej gęstwiny; w niektórych tylko można było jeszcze wyśledzić rzadkie jagody porzeczkowe, lub wielki, kosmaty agrest, pełen wonnego cukru. W najbujniejszych kryła się czarna porzeczka, o smaku ostrym i sfermentowanym, teraz właśnie dojrzewająca. Gdzieindziej ciągnęła oczy kwatera malinowa, sążniowego wzrostu, warowna od zbytnich odwiedzin, gdyż przerośnięta była pokrzywą jadowitą, ogromną, jak konopie. W innych miejscach panowały śliwki, na poły dopiero dojrzałe: żółte mirabelki, ogromne »kobyły«, niewiadomo dlaczego tak niedelikatnie przezwane, skoro przyszły do nas z Francyi, gdzie nosiły niegdyś nazwisko brata królewskiego[1]; twarde jeszcze węgierki z fioletowym rumieńcem i królowe śliwek, renklody, które, gdy dojrzeją, pękają, roniąc przedziwny ulepek. Te w całości ekscypowane były na użytek dworu. — Tu i ówdzie na niewyzyskanych kawałkach murawy rozpanoszyły się wyniosłe kminy, lekko złocone na przezroczystych baldaszkach, chwasty nie bez pożytku, skoro ich ziarenka dają szczypiącą mile w język zaprawę do wódek, serów i chleba. Było ich tylko stanowczo za wiele. Cały sad, od obarczonych gałęzi owocowych do przyziemnych ziół i jarzyn, był symfonią dostatku i oskomy.

Warszulka stanęła przy samym domu, opodal od drzew owocowych, aby jej nikt nie posądził, że chce z nich coś uszczknąć. Niemiłe jej były zresztą i przysmaki od czasu, gdy ogarnęła ją trawiąca gorączka, jadła mało, schudła, wyglądała na przebraną za chłopkę dworską panienkę; mówiono w piekarni, że zbrzydła — ale rzeźbiarz lub malarz terazby właśnie wzorował z jej cudownie wychudzonego ciała jakąś nimfeczkę smutną, z pocztu Dyany.
Wkrótce wyszedł ze dworu Stanisław, ubrany w jasne płótno miejscowe nie pierwszej świeżości, ale sam świeży, silny w ruchach, pogodny w oczach.
Warszulka chciała swego chlebodawcę pocałować w rękę, ale Stanisław zabronił.
— Już teraz porządek u mnie taki: nikt mnie w rękę całować nie będzie, chyba dzieci. A ty wszak i krewna, zdaje się, Janielki?
Warszulka zaśpiewała kilka melodyjnych słów po litewsku, które znaczyły to samo, co »dziesiąta woda po kisielu«.
— Z czem przyszłaś?
Westchnęła, zachwiała się dziewczyna, zalecając się falą swych kształtów zupełnie bezwiednie, gdyż ciężkie same nosiła na sercu wyznania.
— A już... chciałabym do rodziców powrócić, do Sztarańc...
— Dobrze. — — A powiesz mnie, Warszulko, dlaczego?
— Żyć ciężko... — rzekło dziewczę, martwiejąc, z oczyma utkwionemi w ziemię.
Nie potrzebował Stanisław objaśnień. Wiedział to, co i wszyscy w okolicy, a nadto miał w pamięci i trochę wyznań Michała. Pominął więc niepotrzebne pytania. Ale widząc tak wyrazistą przed sobą niedolę, serdecznie chciał jej ulżyć, coś wymyślić, coś poradzić miłej dziewczynie, dla której czuł głębszą niż pociąg samca, męską przyjaźń dla istoty dobrej, ładnej i słabej.
Przetarł czoło i długo milczał. — — —
— Jeżeli ty tak sobie, bez namysłu, oddalić się chcesz z Potyłty — niedobrze, Warszulko. Jeżeli dlatego, żeby bliżej być Jużynckiego panicza — także niedobrze. A już kiedy chciałabyś za mąż wychodzić, wiadomo, lepiej z ojcowskiej chaty, niż z cudzego folwarku. Tak ty namyśl się, czego chcesz, Warszulko.
— Kiedy nie wiem... — odpowiedziało dziewczę z rozbrajającą prostotą.
— A ja wiem za ciebie: przyjmij ty Trembeluka Józefa.
— Wszyscy mnie tak mówią...
— I słusznie mówią. Człowiek dobry i majętny. Ot wrócisz teraz do rodziców, przyjdą swaty... A później siedzieć będziemy po sąsiedzku i krewni z tobą...
Wszystkie te ponętne perspektywy zaledwie blady uśmiech wywołały na zatęsknioną twarz dziewczyny. Nawet Stanisław namawiał ją z coraz mniejszem przekonaniem, miarkując, jak daleko odbiegła marzeniem od udeptanych kolei swego przyrodzonego losu, choćby najwygodniejszych.
Warszulka schyliła się znowu do ręki Stanisława, ten znowu się z nią certował. Zapłonęła nagle w oczach gorącem pragnieniem i wykrztusiła trudno:
— Jeśli już panicz dobry taki, powiedz mnie, czy niewiadomo jemu o Jużynckim paniczu, kiedy powróci?
— A nie wiem. — — On polował pod Kupiszkami i zdaje się, jeszcze dalej zajechał — on uczy się w takiej wyższej szkole — — rok jemu jeszcze tej szkoły, potem on do nas może i powracać nie będzie. Miasta lubi, kolej żelazną...
Warszulka piła każde słowo o Michale otwartemi namiętnie ustami. Gdy Stanisław przestał mówić, otwierała jeszcze usta, głodne — wreszcie wyjąkała prawie szeptem:
— A on i w mieście potrzebuje... służącej.
— Co ty, Warszulko? I nie myśl o tem! Gdzież jemu w mieście taka, jak ty, służąca, lat ośmnaście! I nie myśl! — — nie gub siebie, pozostawaj uczciwie przy wiejskiej robocie. — — —
Patrzył na nią troskliwie i trochę gniewnie. Dziewczyna była zupełnie oczarowana, w mocy Rajeckiego. Od niego tylko zależał jej los i przyszłość. — — —
Wtem zaturkotało coś za dworem od strony podjazdu. Zajrzeli oboje. — Męska zgrabna postać już skoczyła na ganek i znikła we drzwiach. Ale tarantas objeżdżał wolno trawnik — tarantas Jużyncki.
— Ot masz, przyjechał — rzekł Stanisław szorstko, pół nadąsany, pół wesoły.
— Zdrów i żyw! dzięki Bogu! krzyknęła prawie Warszulka i załamała dłonie.
Pucewicz przyglądał się jej jeszcze przez chwilę. Wreszcie rzekł:
— Zostań tu trochę. — — Ot podjedz sobie wisien.
Głośniej zawołał do krążącego opodal burłaka, dozorcy sadu:
— Nie broncie wisien dziewczynie!
Michał ogorzały, jak żołnierz po manewrach, wychudzony, ale zdrowo i zawadyacko wyglądający, wtargnął do dworu i już opowiadał o swych łowieckich zdobyczach panu Leonardowi, który patrzył na niego przez kłęby dymu, mrużąc zagadkowo oczy.
— Nic podobnego do tej Szepety niema chyba na świecie, przynajmniej w Europie! Cały kraj mchów i trzęsawisk, zaludniony wszystkimi gatunkami ptaków, o jakich się tylko u nas słyszało. Pardw tam tyle, ile tutaj naprzykład wron przed słotą! — Pozwoliłem sobie przywieźć do Gaczan dwadzieścia przedwczorajszego strzelania. Wogóle zabiłem około trzystu sztuk ptactwa...
Nagle postać i fajka pana Leonarda, wielki fotel z bocznemi poduszkami, zapach pokoju — obudziły w pamięci Michała wspomnienie dawniejszej tu rozmowy i przerwały mu wątek opowiadania:
— Ale ja gawędzę o drobiazgach, tymczasem pierwszy raz tu jestem od czasu tego... ważnego wypadku w pańskiej rodzinie...
— Cóż? — odrzekł stary Pucewicz flegmatycznie wypadek niewielki, owszem pospolity i przewidziany. Rozmawialiśmy o tem na wiosnę.
Michał poczuł się do obowiązku naszkicowania swej akcyi przeciw zaręczynom Stanisława z Janielką, akcyi niezbyt gorliwie prowadzonej, zresztą nieskutecznej.
— Niepodobna było Stachowi wyperswadować...
— Wiem — przerwał pan Leonard — uparł się i może miał racyę. Człowiek żeni się dla własnego szczęścia, nie dla cudzego.
— Stach wygląda szczęśliwy; widziałem go po zapowiedziach w kościele.
— I dziewczyna dobra — pocieszał się stary, choć bez zapału — nawet ma jakieś aspiracye. — — No! opowiadaj lepiej o pardwach.
Właśnie zjawił się Stanisław, uściskał Michała serdecznie i, według zwyczaju, pociągnął go do swoich pokojów. Tylko obiad lub wieczerza sprowadzały towarzystwo w Gaczanach do wspólnej izby i rozmowy.
Pod badawczym i okrutnie jakoś uroczystym wzrokiem przyjaciela czuł się Michał nieswojo. Aby umknąć od przewidywanych pytań lub morałów, opowiadał obficie o swem polowaniu na Szepecie, nie komponując ani cyfr, ani zdarzeń, omijał jednak niektóre szczegóły. Miarkując wreszcie, że Stach słucha tylko jednem uchem, przerwał i zapytał ironicznie:
— Nie zajmuje cię już polowanie... — Mówmy zatem o sakramencie małżeństwa.
— Owszem, polować ja będę, póki nóg starczy, i mówić o myśliwstwie lubię, tylko ja znam Szepetę.
— Wiem, że strzelałeś tam — wykręcał się Michał od rozmowy innej, wiszącej w powietrzu — ale nie zabiłeś pewno nigdy trzystu sztuk, jak ja?
— Bo i nie siedziałem tam nigdy tak długo. Ciągle tam byłeś przez tydzień?
— Ciągle — i na dobrą sprawę możnaby jeszcze powrócić.
— Gdzież mieszkałeś?
— U leśnika Czerwińskiego. Kapitalny jegomość.
— Znam i jego.
— Ale napewno nie znasz... Ech! co tam tobie opowiadać! Od czasu swoich projektów małżeńskich taki się stałeś święty, że cię nie poznaję.
Stach uśmiechnął się jednak figlarnie, po dawnemu:
— Pewno tam wytropiłeś jaką samiczkę i to bez pomocy wyżła?
— A choćby nawet! — odrzekł Michał, nadrabiając miną.
— A Warszulka? — —
— Ach mój Boże... tak... Warszulka. I tam o niej myślałem. — Ale co ja z nią pocznę? powiedz, Stachu.
Powróciło zaufanie do rozmowy przyjaciół. Michał bowiem zasępił się nagle, co ucieszyło Stanisława, bo zmiarkował, że Michał poczuwa się jednak do obowiązków względem Warszulki.
— Ani ja ksiądz, ani twój nauczyciel — rzekł serdecznie Pucewicz — tylko szczery druh i jeszcze sam w taką biedę wlazłem: Warszulka prawdziwie dobra dziewczyna i ona u mnie na służbie, niby pod moją opieką. Biedna ona, bo na śmierć w tobie zakochana.
— Ale cóż ja mogę zrobić?... tylko unikać jej? Przecie tak sobie z nią pobawić się, jak z Paraską, nie mogę.
— Co za Paraska?
— Ach... tak się nazywa tamta przy Szepecie. Wszystko jedno! Więc z Warszulką tak nie mogę... sam jesteś przecie tego zdania?
— I pewno.
— A znowu ożenić się z nią — to nad moje siły. Zrozumiej, Stachu; rodzina moja jej nie przyjmie, a ja potrzebowałbym trochę innej towarzyszki, jeżeli na całe życie... I wogóle nie wiem, czy się kiedy ożenię. Włóczęga ze mnie, cygan...
— Cygan ty nie cygan, ale Warszulka nie dla ciebie żona — rozumiem.
— No więc jesteśmy jednego zdania. Tylko to nie rozwiązuje kwestyi, nie pociesza Warszulki, jeżeli ona, jak mówisz, biedna.
— A ot jest jedna rada. Ty na nią, jak powiadają, urok rzuciłeś; ona zrobi wszystko, co jej każesz. Każ ty jej wyjść za mąż za Józefa Trembela. — —
— Nie przeszkadzałem wcale, nawet wspomniałem jej o tem.
— Nie tak, panie Michale! Nie tak, że ty jej powiesz: bierz sobie Trembela, kiedy chcesz, a nie chcesz, to poczekaj — może i my coś z sobą, albo ty na służącą do mnie...
— Nigdy jej tego nie proponowałem! — zawołał Michał popędliwie.
Pomyślał jednak chwilę i przypomniał:
— A może... w przeszłym roku — ale to żartem.
— Tak widzisz: żartować niema co. Chłopskie jej serce, a taki czuje mocno. Ty jej powiedz, że ją lubisz i dlatego nie chcesz łamać jej życia. Jej życie uczciwe z Trembelem... Sam wiesz i potrafisz lepiej ode mnie.
— Spróbuję — rzekł Michał poważnie. — Gdzie tylko ja ją spotkam? — bo rozumiesz — gdzieś na uboczu, bez świadków... dyabli mogą ponieść — — a ona już gotowa — to się czuje.
— A ot okazya: Warszulka jest tu w sadzie.
— Tutaj?!
— Przyszła mnie za służbę podziękować; wszystko z twojej przyczyny, że żyć jej ciężko. Pytała o ciebie, czy nie przepadłeś ty gdzie? — a kiedy przyjechałeś, ledwie ze skóry nie wyskoczyła. Tak — ona gotowa, jak sam wiesz. Tylko ty pan, a ona biedna i bezsilna.
— Pójdę do niej — rzekł Michał stanowczo — pozwól mi trochę pomyśleć.
Usiadł i dłońmi ścisnął skronie. Po chwili wstał, zapiął na sobie ubranie, jak pancerz, i poszedł do ogrodu.
Ujrzeli się zaraz nawzajem, patrzyli na siebie z oddalenia, bez ukłonów, oko w oko, stwierdzając powierzchowne zmiany: oboje schudli z rozmaitych powodów — wypięknieli. Warszulka ciągnęła Michała do siebie rzewnem spojrzeniem, on szedł ku niej, stojącej pod gaikiem wiśniowym. A gdy doszedł, nie wiedział, jak ją ma powitać, zwłaszcza, że sadownicy chodzili w pobliżu. Chwyciłby ją w objęcia, bez zamiarów lubieżnych, z rozczulenia, aby przytulić tylko do swej piersi zbiedzoną jej główkę, pogłaskać po wymizerowanem liczku. Jakoś się powitali niezgrabnie.
— Słyszałem, że chcesz odejść z Potyłty i wiem dlaczego: źle ci, Warszulko. — — Trzeba pomyśleć o przyszłości.
— Jak panicz zakcesz, tak i będzie. Powiedz mnie.
Patrzyła szeroko otwartemi, posłusznemi oczyma.
— Chcę, Warszulko, żebyś dobrze mnie zrozumiała. Lubię cię bardzo... Jesteś mi bliższa, niż którakolwiek kobieta na świecie...
Dziewczę podniosło brwi i zapytało:
— To jak, panicz?... ja blizka, a panicz wszystko ode mnie daleko?...
— Mówię: blizka sercu. Chciałbym, żeby ci przeze mnie dobrze było żyć na świecie, a nie tak, jak teraz... i dobrze na długo, nie na chwilę...
Warszulka błąkała się trochę w znaczeniu słów Michała, ale odczuła ciepło i szczerość głosu.
— I powiedz panicz, co każesz...
— Nie mam wcale prawa ci rozkazywać. Chciałbym tylko, abyś z mojego powodu nie była nieszczęśliwa, więc doradziłbym, jak masz postąpić...
Milczała — a Michałowi ta rada roztropna i lodowata nie przechodziła przez gardło.
— Mówiłem ja tobie w przeszłym roku i w tym jeszcze, słowa... nierozważne, choć z serca płynęły. I wtedy, kiedy całowałem cię, mniej kochałem, niż dzisiaj...
Tego już dziewczyna nie zrozumiała wcale.
— Tak i czemuż całowałeś?
— Boś była piękna, Warszulko, boś mi się strasznie podobała i podobasz teraz jeszcze bardziej. Ale teraz ja ciebie nie chcę bałamucić, zwodzić, porzucać... rozumiesz? Tyś dla mnie dzisiaj nie zwyczajną, ładną dziewczyną, ale ważną osobą, której życzę z całego serca, żeby była szczęśliwa. A ja ci szczęścia dać nie mogę, bo się z tobą nie mogę ożenić.
— To ja wiem — odpowiedziała Warszulka z rezygnacyą, bez jednego nerwowego drgnienia — i wszyscy ludzie tak powiedzieli. — Ale ja mogłabym... nie zagniewasz się panicz, kiedy powiem?
Chwyciła jego rękę i do ust ciągneła przemocą.
— Daj pokój, Warszulko... my przecie już nie tak z sobą całowali się!
— Tak można w innem miejscu, a tutaj tak... i pozwól mnie panicz! Przyciągnęła dłoń Michała do ust, trzymając ją oburącz, pieszcząc i nie puszczając. On zaś pasował się z sobą, aby nie uścisnąć dziewczyny tutaj, w sadzie, bądź co bądź otwartym na wszystkie strony. Zbliżył się tylko bardzo do niej, ujął ją także za ręce — i stali tak, jakby modląc się do siebie splecionemi dłońmi.
— Tak nie zagniewasz się panicz, kiedy powiem.
— Mów, mów, dziecino!
— Mogłaby ja do panicza w służbę iść do miasta... tobie szyć, prać, gotować... co tylko każesz robić — jaby utrafiła.
— Niepodobieństwo! — zawołał Michał — pomyśl: jakżebyśmy pod jednym dachem mieszkali i tylko tak?... Ja do ciebie nad jezioro już wtedy nie przyszedłem, bo się bałem samego siebie. Gdyby się coś takiego między nami stało, musiałbym się z tobą ożenić.
Warszulka opuściła ręce i odłączyła je od rąk Michała. Ostatni jej plan ratunkowy chybiał. — — Beznadziejnie już szepnęła:
— A bywa — i nie żenią się.
— Nie chcę tego, Warszulko. Nadto cię szanuję.
— Jak panicz mówisz?
— Chcę, żebyś była uczciwą kobietą, chociaż nie moją. Masz przecie starającego się... porządnego człowieka... Przyjmij Józefa Trembela.
Zdobył się nareszcie na postanowione słowa, odstąpił o krok i badał niespokojnie, jak ona to przyjmuje. Ona zaś przyjęła tę radę bez goryczy — spuściła oczy — może trochę zbladła.
Podniosła znowu oczy na Michała, te same, głęboko ufające. Odrzucona, oddana innemu, czuła przecie, że stoi przed nią najmilszy człowiek, najserdeczniejszy jej bliźni. I gdy on tak radzi, to już widać jej los, najlepsza dostępna jej droga. — —
— Kiedy i panicz mówisz, tak ja wyjdę za niego.
— Tak, Warszulko — mówił Michał, oziębiony bądź co bądź łatwem pozornie powodzeniem — nie zapomnę o tobie; będziesz mi zawsze najmilszą z tutejszych. A ty... zajmiesz się swojem gospodarstwem i nigdy źle mnie wspominać nie będziesz.
Dziewczyna miała jeszcze coś ważnego do powiedzenia; ona teraz dyktowała swe warunki:
— Ale ja jemu powiem, że jego nie lubię, a przyjmuję tylko dlatego, że panicz mnie kazałeś.
— No... nie wiem, czy on wtedy zechce?
— Tedy inaczej nie będzie.
— Widzisz... mnie chodzi nie o to tylko, żebyś mnie usłuchała, ale głównie o to, żebyś była w przyszłości szczęśliwa i spokojna.
— Ja spokojna...
Trzeba było pożegnać się, bez dramatu i bez nadmiernej serdeczności, przed oczyma ludzi, którzy mogli patrzeć i z sadu i z okien dworu. Znowu Warszulka uczepiła się rozmowy, jakby przewidywała, że to ostatnia, chociaż lato było jeszcze w pełni i Rajecki nic nie wspomniał o blizkim swym wyjeździe. Uśmiechnęła się po raz pierwszy dzisiaj, a uśmiech jej był z przyrodzenia tak zapraszający do wesołości, że wyłączał wszelką myśl o dramacie.
— A panicz obiecałeś mnie coś dać...
— Co chcesz... — odrzekł Michał trochę zdziwiony.
— I zapomniałeś...
— Nie przypominam sobie.
Wyciągnęła ogorzałą, drobną rękę i dotknęła lekko piersi Rajeckiego:
— Nosisz panicz to, co ja dałam przeszłej jesieni?
Dopiero Michał zrozumiał, że chodzi o medaliki. Ten od Warszulki miał, na szczęście, w pugilaresie, ale o wywdzięczeniu się jej innym — złotym, jak chciała, i poświęconym przez biskupa — zapomniał. — Pokazał przynajmniej poświęconą blaszkę zawiniętą w papierek.
— Noszę, jak widzisz, tylko nie na szyi, bo mężczyźni nie mają tego zwyczaju. A dla ciebie nie dostałem dotąd medalika, bo bywałem w miastach, gdzie ludzie są innej wiary... Ale weź coś ode mnie — chcesz? zegarek?...
Dobył złoty zegarek z kieszeni i podawał go Warszulce. Oglądała go obojętnie.
— Na co mnie?... i niepoświęcony i niepotrzebny. Przywieź mnie panicz medalik, tak my choć raz spotkamy się.
Michał obiecał i teraz już pożegnali się na dobre. Ona ujęła go za rękę i podniosła ją do ust namiętnie: on przytulił jej główkę i cicho a mocno całował po oczach mokrych, słonych — — —
Oderwali się od siebie — skończyło się.
Pozostała w gaiku wiśniowym, Michał odchodził do dworu krokiem chwiejnym, jak pijany. I wspomniał pierwsze spotkanie, kiedy coś wołało od niej do niego tak radośnie, pokrzykiem dryady. Lubo tam było... dziko... natrętny rozsądek nie mącił pięknej chwili, urodzonej ze zbiegu pierwotnych, wiecznych instynktów ludzkich. — — Dzisiaj chwila o rok tylko starsza — i dziewczę to samo — jeszcze piękniejsze — i on ten sam, ale mniej szczęśliwy, bo zmądrzały. — — —
Sad parował słodyczą owoców — sprzedanych, zazdrośnie strzeżonych przez kupców. Nie można uściskać do woli kochanej dziewczyny, gdy patrzą ludzie zawistni o szczęście cudze. Nie można ożenić się z chłopką, gdy się jest paniczem.
Takie były prawa tu panujące, ale urągały im owoce dojrzałe, do ust przychylone; przeczyły im cieniste gąszcze usłane dla kochanków; cmokały na te prawa satyrycznie drozdy, poskakując po gałęziach:
— Głupi Michałku, gdzie leziesz? — cmokały z litewska — ochota tobie mózg suszyć po miastach, książki połykać, szukać szczęścia, gdzie go niema? Ot, czeka na ciebie, Warszulka, sama ta słodka jagoda nasza, dla ciebie dojrzała, ciebie prosząca. Ona tobie kochanka i żona — takiej po miastach nie najdziesz. — — — Odchodzisz — niedobrze ty robisz — cc — cc, cc — cc!...
A głos Warszulki niewypowiedziany, zaparty w gardle, ścigał Michała aż do drzwi dworu, potem długo jeszcze, długo przez życie:
— Panicz!... panicz!...





  1. Prunes Monsieur.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.