Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   190   —

wzrostu, warowna od zbytnich odwiedzin, gdyż przerośnięta była pokrzywą jadowitą, ogromną, jak konopie. W innych miejscach panowały śliwki, na poły dopiero dojrzałe: żółte mirabelki, ogromne »kobyły«, niewiadomo dlaczego tak niedelikatnie przezwane, skoro przyszły do nas z Francyi, gdzie nosiły niegdyś nazwisko brata królewskiego[1]; twarde jeszcze węgierki z fioletowym rumieńcem i królowe śliwek, renklody, które, gdy dojrzeją, pękają, roniąc przedziwny ulepek. Te w całości ekscypowane były na użytek dworu. — Tu i ówdzie na niewyzyskanych kawałkach murawy rozpanoszyły się wyniosłe kminy, lekko złocone na przezroczystych baldaszkach, chwasty nie bez pożytku, skoro ich ziarenka dają szczypiącą mile w język zaprawę do wódek, serów i chleba. Było ich tylko stanowczo za wiele. Cały sad, od obarczonych gałęzi owocowych do przyziemnych ziół i jarzyn, był symfonią dostatku i oskomy.

Warszulka stanęła przy samym domu, opodal od drzew owocowych, aby jej nikt nie posądził, że chce z nich coś uszczknąć. Niemiłe jej były zresztą i przysmaki od czasu, gdy ogarnęła ją trawiąca gorączka, jadła mało, schudła, wyglądała na przebraną za chłopkę dworską panienkę; mówiono w piekarni, że zbrzydła — ale rzeźbiarz lub malarz terazby właśnie wzorował z jej cudownie wychudzonego ciała jakąś nimfeczkę smutną, z pocztu Dyany.

Wkrótce wyszedł ze dworu Stanisław, ubrany w jasne płótno miejscowe nie pierwszej świeżości, ale sam świeży, silny w ruchach, pogodny w oczach.

  1. Prunes Monsieur.