Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   204   —

uczciwie powitać gościa. Ale Michał kilku śpiesznymi krokami doszedł do przyzby i, ujmując Trembela za oba ramiona, przytrzymał go na miejscu.
— Nie przeszkadzajcie sobie, sąsiedzie.
— A no... tak bądź panicz łaskaw — —
Dostojnym ruchem obu rąk wskazał Rajeckiemu miejsce przy sobie.
— Poprobuj, panicz, naszych śliwek — —

— Dziękuję; najadłem się ich dzisiaj w Jużyntach. I nie chcę dzieciom zabierać.
— Starczy! Tereska może ich jeszcze pur z sadu przynieść. Poprobuj, panicz — —
Michał zjadł śliwkę.
— Doskonałe! lepsze od naszych.
— Lepsze to one nie — zaprzeczył Trembel — dworski sad tłuściej nawieziony, to i śliwki w nim pełniejsze i słodsze. A dzieciom i tak już dosyć. Tereska, nieś śliwki do izby.
Tymczasem jedno drobne dziecko, widząc oddalającą się kobiałkę, rozbeczało się. Inne patrzyły na Rajeckiego dziko i nieprzyjaźnie, jak sowięta.
— Jeżeli dzieci nie dostaną resztki śliwek, odejdę — rzekł Michał, żywo powstając z ławki.
Stary uśmiechnął się pogodniej, zwracając się do Michała:
— Lubisz panicz dzieci? — —
— Lubię. I dlaczego mają mi pamiętać, żem przeszkodził w podwieczorku?
— Tak niechaj! — machnął ręką Trembel — rozdaj Tereska dzieciom resztę śliwek.
Rozmowa ustąpiła przypatrywaniu się obrazkowi, trochę bardziej ożywionemu z powodu, że nie brał już w nim bezpośredniego udziału dziad dobry, ale surowy.
— Piękne mamy lato — odezwał się po chwili Rajecki.
— A już tak... owsy i jęczmiona zapalone, bez ziarna — len nie wyrósł — trawy na otawie mało.