Soból i panna/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział XV. Złota jesień
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
ZŁOTA JESIEŃ.

Dwudziestego października około dziewiątej rano Michał Rajecki, w ubraniu podróżnem i z kuferkami, jechał bryczką od stacyi kolei. Niezwykłe okoliczności sprowadziły go o tej porze do Jużynt: z powodu cholery zawieszono wykłady na uniwersytecie dorpackim, z czego wynikły niespodziewane wakacye dla Michała, który przed dwoma miesiącami stąd był wyjechał. Ten okres zupełnie innych przeżyć koleżeńskiego życia uśpił w nim trochę wspomnienia z lata. Jednak i dzisiaj witał z rozrzewnieniem powietrze rodzinne, lecz czuł w niem zimniejsze niby przyjęcie z powodu posuniętej już jesieni, którą rzadko tu widywał. Na polach ruń ozima, na łąkach przywiędła trawa, pełno złotego liścia na drzewach i wody jezior karbowane zimną falą, spienione u brzegów — kraj zadumał się trochę postarzał.
Droga nie pyliła już pachnącym letnim kurzem, koła lgnęły do ziemi wilgotnej, chlapały po kałużach, pomimo, że dzień był jasny, przesłonięty białawą oponą. Musiały przechodzić niedawno uparte deszcze. Smak powietrza był rzeźwy i cierpki, zaprawny fermentami późnej pory roku. Ale ta woń raduje nozdrza myśliwego.
Pomykał zając wyrośnięty i sprężysty po zielonej runi; nad podorywkami przeciągały nizko wielkie stada siwek, szare na szarem, jak poziome tumany oderwane od roli; w zaroślach zaś i w lasach czuł myśliwy przywarowanie i ostrożne wędrówki zwierzyny. Przepędzićby ten kawał lasu na nowinę — puścićby gończe w te zarośla, a stanąć w wąwozie między pagórkami. — — Zając poszedłby po zboczu, a lis napewno dołkiem.

A właśnie bryczka skakała po wybojach drogi ni to leśnej, ni łąkowej, odcinającej szmat zagaju od przestrzeni zadrzewionych wyniosłą jedliną, to znowu otwierających się długiemi polanami w głąb, w kraj falisty, narysowany według fantazyi przyrody, bez śladu ludzkiego planu. Złoto żółte, rude i krwawe znaczyło domieszkę drzew liściastych: brzozy, osiny i dębu; olchom przymrozki zabrudziły tylko zieleń. Podcienia leśne już były usłane płowymi kobiercami jesieni.
Dzień był wymarzony na polowanie z gończymi, a że wiatr trochę żwawy, to mała przeszkoda. Stanąć tylko pod wiatr, a można usłyszeć gon i o pół mili. — O, tutaj naprzykład, las wysokopienny zawodzi jedną ogromną nutą, jakby płynącą z dalekich organów. Ale w nucie tej jest tysiąc tonów, dętych w szumne kity i korony drzew, szeptanych, skrzypiących. — — Pośród tych głosów górnych, spokojnych i wytrwałych, wyróżniłby się odrazu zgiełk napastniczy, urywany goniących psów albo i ludzi, zazgrzytałby w harmonii dysonansem, dla łowieckiego ucha rozkosznym. — — I jest niby coś takiego tutaj w ogromnym gwarze lasu? —
Michał wytężał słuch, jadąc, i poił się koncertem, który, wiejąc mu przez głowę, rozrzedzał trudne i tęskne myśli pozostałe z różnych kombinacyi i wątpliwości uprzednich. Ogarniał go szał kniei, ten stan duszy nadczuły na poczucia pierwotne, na ciekawości dziecinne, a mocne, jak war życia we krwi.
A organowe tchnienia wiatru nasiąkały coraz wyraźniej swarliwym jakimś zgiełkiem.
— Poczekaj, Antoni — zatrzymaj się. Chyba to psy gdzieś daleko gonią? — —
— A już musi być, gonią — — one teraz codzień — szak i pora im...
— Skrauja![1] napewno.
W szerokim szumie, przychodzącym nawałą do drogi, na której zatrzymała się bryczka, można już było rozróżnić basy i tenory psów, alty i dyszkanty suczek. Grała duża, dobrana psiarnia. Michałowi zdawało się, że poznaje po głosach znajomych śpiewaków, jak Zagraj, Grzmilas, Cymbał, Trębacz, i słynne śpiewaczki: Dudę, Lutnię, Płaksę... Zakotłowało mu w głowie od przejmujących wspomnień i szkicował w wyobraźni obroty, które mogłaby wziąć ta przygoda.
Na wszelki wypadek dobył śpiesznie strzelbę z futerału, gdzie znalazł i kilka zapasowych ładunków, zrzucił płaszcz i wyskoczył z bryczki, gdyż gon zbliżał się niewątpliwie. Ktokolwiek tam polował, jeżeli zwierz pomknie przez tę drogę nie strzeżoną, można go zabić bez ubliżenia uczestnikom polowania i litewskim prawom myśliwskim.
Gdy stanął bez płaszcza w pogotowiu do strzału, poczuł przez chwilę chłód, ale zaraz o nim zapomniał, bo muzyka kniei dawała nowe wrażenia dźwięczne, mocno grzejące: odezwała się zdaleka trąbka — nie róg litewski, jękliwy i donośny, lecz sygnał pasażowy, harmonijny i ochoczy.
— Kurlandzka trąbka! — rzekł Michał do woźnicy — psy poszły przez pole! — — Ale któż to poluje? — —
Antoni długo myślał, wzruszając ramionami, poczem ogłosił swe przypuszczenia:
— A już musi pan Hryncewicz, u którego piękne psy i Wejsz[2] Łotysz, sławny dojeżdżacz.
— Gdzieżby on, aż z Kurlandyi?!
— Pies granicy nie pyta, ani gubernii. I przewieźć jego można.
Wtem ożywił się znacznie roztropny Antoni, bo, jak każdy Litwin, był w duszy »ochotnikiem«.
— A wo, wo... patrzaj panicz — — psiarnia Hryncewicza. — —

W odległości niespełna wiorsty, między dwoma wzgórzami, jednem leśnem, drugiem łysem i tylko kępami krzaków porośniętem, migała pogoń. Gdyby nie szybki ruch, nie możnaby dojrzeć plamek psów gończych, sypiących się w poprzek szerokiego jaru ze wzgórza na wzgórze. Ale za psami, prawie na ich ogonach, sunęła jaskrawa bryłka większa — krwawo ubrany dojeżdżacz na karym żmudzkim kucu. On to był, sławny Wejsz pana Hryncewicza, i ogłaszał stosownym sygnałem trąbki, że psy poszły przez pole.
— Ot jak, z górki na pazurki, polują sobie... pięknie! — zachwycał się Antoni, rozszerzając usta drapieżnym uśmiechem.
Gdy tak Michał stojący, a woźnica z kozła rozprawiali o gonie, który teraz od nich się oddalał, i zgadywali, czy lis tam idzie przed psami, czy sarny — bo zwierza nie dostrzegli — zwrócili naraz uwagę na przemykającego między drzewami, o sto kroków od drogi, człowieka szarego jak kora, a chytrze stąpającego, jak urodzony mieszkaniec lasu. Strzelby nie miał przy sobie, lecz gruby kij pod pachą. Leśnik czy nie leśnik, ten człowiek musiał coś wiedzieć o polowaniu, bo zdążał w kierunku do gonu. Można go było zapytać.
Antoni wpatrzył się przez chwilę, aby się nie omylić, poczem zwrócił się do Michała:
— Łaukinis tu — —
Poznał go właśnie i Rajecki po jakimś wilczym właściwym mu ruchu, i aż zaczerwienił się od widoku tego człowieka, którego postać zbudziła całe kręgi wspomnień porzuconych, znowu blizkich. Tak pies szczekliwy, pierwszy witający od progu, natęża w podróżnym radość dojazdu do ukochanego domu.
— Hej! Łaukinis! Proszę tu bliżej! — —
Nieprzyjazny dawniej kłusownik podbiegł jakoś bardzo uprzejmie — dobra to, czy zła wróżba? — W twarzy, która jeszcze przychudła i ogorzała, wyraz chytrej odwagi złagodzony był przez uśmiech zimny, lecz zapraszający, jak myśliwska pogoda.
— Wiecie zapewne, kto poluje?
— Pan Hryncewicz z całą kompanią — wielu ich tam — i Pucewicz z nimi.
— Doskonale! to i ja mogę przyłączyć się do polowania.
— A cóż panicz myślisz? — Konie do Jużynt niechaj jadą — Pucewicz ma tarantas u leśnika, podwiezie wieczorem. A nie, tak niechaj Antoni popasuje u leśnika.
Łaukinis, mocno przekonany, że kto trzyma dubeltówkę w garści, powinien polować, nie miał żadnych wątpliwości i dawał rady podobne do rozkazów. Trafiał też w myśl Rajeckiemu, który marudził tylko jeszcze z powodu lekkiego swego ubrania.
— W tych trzewikach?... Może buty wydobyć z kufra i myśliwską odzież? — —
— Pluń panicz na buty! Po suchym lesie dzisiaj polują, po dyrwanach, po poletkach i krzakach. Już ja zaprowadzę, że i kropli wody w podeszwach nie poczujesz — — I zostaw panicz tę burkę: kiedy zabiegać przyjdzie się, do koszuli rozebrałbyś się, tak gorąco będzie.
Więc jak stał, w kurtce podróżnej, ze strzelbą na ramieniu i kilku ładunkami w kieszeni, Rajecki poszedł w las z Łaukinisem, odprawiwszy bryczkę do leśnika.
— A cóż to dzisiaj Łaukinis bez strzelby?
— Nie prosili oni mnie na polowanie — odpowiedział wymijająco kłusownik.
Michał przypomniał sobie, że Łaukinis miewał zatargi z policyą i strażą leśną co do noszenia broni. Zapewne i dzisiaj działały te zakazy. — Możnaby mu dać sztuciec, który znajdował się w bryczce? — Ale myśl tę porzucił Rajecki — z paru względów wolał mieć przy sobie kłusownika nie uzbrojonego.
Psy tymczasem urwały, albo nie dochodziła ich gra do uszu, gdyż gon poszedł przez pola i nie miał leśnych potężnych odgłosów.
— Dokąd prowadzisz, Łaukinis?
— A już pod gon: powróci on przez te pagórki, jeśli psy dotrzymają. Wejsz za nimi, on majster do prowadzenia.
— A jeżeli psy wpadną w puszczę?
— Za daleko. — Kozy stąd ruszone idą przed psami; obłożą i powrócą. My staniem w wąwozie między dwiema górami.
— Dlaczego teraz nie było tam nikogo z myśliwych? bo przecie nie słyszeliśmy strzału.
— Musi nie pośpieli zabiedz. — — Stali oni pierwej tutaj w lesie na przesmykach, niedaleko od drogi, którą panicz jechałeś. Myśleli: zwierz pójdzie z wiatrem, a poszedł na ukos. Teraz oni wszyscy tam, gdzie idziemy.
— A Łaukinis stałeś z nimi?
— Cóż mnie z kijaszkiem? Ot stanąłem za strzelcami sto kroków; czasem zając postrzelony, tak jego i z kijem dostać możno. Ale ja i nie spodziewał się. Tylko kiedy polują, czemu mnie w domu siedzieć?
Nie z pokorą skromnego podbieracza cudzej zwierzyny, owszem z urażoną dumą rozbrojonego kłusownika opowiadał Łaukinis swój dzisiejszy plan polowania. Ale Rajeckiego mało obchodziły te kłopoty; zmierzał do wypytania o wiele rzeczy, które wiedział napewno wyga kniejowy i stryj Warszulki. Rajecki zaś prawie, że nie miał powiadomień z Jużynt z ostatnich czasów; wiedział tylko, że odbył się ślub Stacha Pucewicza z Janielką Trembelówną sześć tygodni temu.
— Cóż słychać tu u was, Łaukinis?
— Nic: wszystko w porządku.
Michał nie chciał zapytać wprost o Warszulkę; czekał, aż to wyniknie z rozmowy.
— A pan Pucewicz poluje znowu po ślubie?
— Oj je! tydzień po ślubie wycierał już Dusiacką i Komajską puszczę. A w przeszłym tygodniu on i do Kurlandyi na łosie jeździł. On już na wiek taki zostanie.
— A w Jużyntach cicho... nikt nie poluje?
— Szak panicz wiesz. — —
Oczywiście wiedział Rajecki, że nikogo w domu nie zastanie, gdyż rodzina jego wyjechała już do Wilna. Zajeżdżał teraz do Jużynt na kilka dni tylko, aby się napić jesiennego powietrza i jesiennej tęsknoty. — — Gadał, byle krążyć słowami w pobliżu miejsc, gdzie znajdowała się Warszulka, i wywołać niby mimochodem o niej rozmowę.
— I cóż dalej w naszej parafii?
— Umarł kto? urodził się? ożenił?
— Umarł stary Żukiel Józef.
— A Józef Trembel żyje? ma się dobrze?
— On i sto lat pożyje. Niedawno szedł do lasu drwa rąbać, rąbał pół dnia, spociwszy się, powrócił do chaty, wieczerzę zjadł za dwóch i nic jemu — zdrów i żyw.
— No... a ożenił się kto?...
— Kto miał żenić się, ożenił.. a kto wyjechać, tedy i wyjechał! — Posłuchaj panicz — zdaje się, psy gonią. — —
Gonu wcale słychać nie było. Łaukinis omijał tylko rozmowę, którą Rajecki chciał wywołać. Zrozumiał to Michał i przestał pytać, ale z ogólnego tonu i obejścia się Łaukinisa wywnioskował, że Warszulka musiała już wyjść za mąż.
Szedł teraz w milczeniu, ponuro. Zdawało mu się wczoraj jeszcze, że ta dziewczyna, którą sam oddał innemu, majaczy mu już tylko w sercu miłem wspomnieniem sielanki i spełnionego obowiązku. Dzisiaj, zaledwie wstąpił w kraj swój i jej rodzinny, znowu ta istota drobna, roztęczona przez wyobraźnię, wydała mu się najczulszym punktem jego wrażenia, treścią jego tęsknoty. A że ginęła dla niego niepowrotnie, kraj cały był jakby pozbawiony ciepła i młodości. I jesień! — — ani jednej jagody po drodze, ani jednej jaskółki w powietrzu! Biała kopuła niebios zimna, nadąsana upartym smutkiem.
Ale dochodzili już do miejsc, gdzie przypuszczalnie spotkać mieli myśliwych. Szli środkiem łagodnego jaru między wzgórzami, leśnem i łysem, odsłaniając się umyślnie, aby ich zobaczono. Jakoż z pod krzaka wynurzył się pierwszy myśliwy na stanowisku — nieznajomy.
Otyły był i znacznie już szpakowaty. Twarz miał rozczarowaną jakimiś życiowymi zawodami, uprzejmie tragiczną. Brał udział w polowaniu jakby z musu, bo nie można było zdybać w jego postaci śladu łowieckiej ochoty. Nazywał się pan Pauksza. Rajecki przedstawił mu się z obowiązku gościa wpraszającego się do kompanii, bez przyjemności, gdyż podstarzały jegomość był niby uosobieniem złej wróżby. Ale dowiedział się od niego przynajmniej, że Stanisław Pucewicz stoi obok, o sto pięćdziesiąt kroków dalej.
Niebawem przyjaciele uradowali się wzajemnym widokiem.
— Wszelki duch!... skąd ty tutaj, Miś?! — w tem ubraniu? — —
Krótka relacya Michała uspokoiła wykrzykniki.
— Siadaj, Miś! dywanik piękny i suchy. I powiedz, co z tobą.
Usiedli na wrzosowisku obok siebie. Łaukinis, który miał zwyczaj przypadać i wynurzać się, jak dzikie stworzenie leśne, ukrył się gdzieś w krzakach. Nic też innego nie było do roboty, jak czekać. — Psy zapędziły się daleko za sarnami.
— Co tam w mieście! nic ciekawego! — machnął ręką Michał opowiadaj ty, co się u was dzieje. — Jakże tobie, dobrze z Janielką?... z panią Anielą?
— Że i lepiej nie potrzeba. — A polować nie przeszkadza mnie, jak widzisz. Łosia zabiłem w przeszłym tygodniu.
— Opowiadał mi Łaukinis.
— To i wiesz wszystko, kiedy z nim gadałeś.
— Właśnie, że nie. O Warszulce niczego się nie dowiedziałem.
— Jakto? nie mówił?! — uparta sztuka. — A ja myślałem, on tobie teraz druh, że oddałeś jego synowicę Trembelowi...
— Dość niby łaskaw na mnie... Ale powiedz, Stachu — wyszła za Trembela?
— Jeszcze w septembrze pobrali się i wyjechali.
— Gdzie?!... No opowiadaj.
— Było tak: oni zaraz po twoim wyjeździe dali na zapowiedzi. Warszulka porzuciła u mnie służbę i mało ja o niej słyszałem przez miesiąc. Aż słyszę: chora, w chacie rodziców leży, przez ręce leci — a Trembelukas lamentuje, że mu ktoś narzeczoną urzekł. Tak ja do niej doktora z Dyneburga sprowadziłem. Mówi doktór: dziewczyna w sobie zdrowa, tylko krwi w niej mało. A my z tobą, Miś, wiemy, z czego ona chorowała. — Durne te doktory! Poradził jej w morzu kąpać się, a kiedy już zimno będzie, tak choć morskiem powietrzem oddychać, klimat zmienić. Przepisał kuracyę jak dla pani jakiej, elegantki, niby to u nas nad jeziorami klimat nie zdrowy! A Trembelukas słuchał, słuchał — i sam oczadział. Pieniędzy napożyczał, gdzie mógł, ślub w kościele jużynckim wziął i żonę wywiózł do Połągi.
Ta historya mniej zadziwiła Michała, niż ścięła mu serce mrozem. Pomimo wszystkie roztropne postanowienia, miał nadzieję choć raz zobaczyć Warszulkę, przez ciekawość, przez romantyczną zachciankę. Teraz nietylko nadzieja zawiodła, lecz przybywał niepokój o zdrowie biednej Warszulki.
— Jakże oni tam sobie poradzą? — zapytał, rozglądając się smutnie po wrzosach.
— Biedy im nie będzie, jeżeli ona poprawi się. Naród tam pokrewny, Józef Trembel dobry cieśla, to i zarobić jeszcze może. A koło Warszulki chodzi, jak niańka; sam widziałem, kiedy chora była w chacie, jak jej, co mógł, znosił i siedział przy niej wpatrzony, posłuszny, jak pies. Za to go ona polubi — i wszystko dobrze będzie.
Coś tam mruknął Michał, aprobując te horoskopy, ale zarazem westchnął tak głęboko, że Stanisław przyjrzał mu się uważnie i rzekł:
— Już teraz przepadło, panie Michale. Póki dziewczyna, no... różnie to bywa, kiedy oboje wolni i chcą oboje. Ale sam postanowiłeś, żeby została uczciwą kobietą — i pięknie. Teraz ona dla ciebie nie ta sama. U nas taki obyczaj: cudza żona święta.
Blizkie hasło trąbki przerwało rozmowę.
— Ach tak? — Wejsz powraca i psy zwołuje; trzeba nam gdzieindziej — rzekł Stanisław, powstając.
Na szczycie łysego pagórka ukazał się czerwono ubrany Wejsz na karym kucu. Tułały się koło niego psy zziajane, z wywieszonymi ozorami. On zaś, niby centaur, obracał bez pomocy uzdy czworonogi spód swej postaci, strzelbę miał przewieszoną przez plecy, lufami na dół, złocistą trabę na piersiach i długi harap w prawej ręce. Tych sprzętów, równie jak czarnego konia, zażywał niby zrośniętych członków jednego organizmu. Młody był, czarniawy, dziki w oczach i w ruchach, polotny jak wiatr, którego nosił miano.
— Ot dojeżdżacza przyswoił sobie Hryncewicz! trzeba i mnie takiego naleźć — mówił Stanisław, przypatrując się z upodobaniem Wejszowi.
— Cóż, kiedy psy nie obróciły i zwierzyna przepadła? — zauważył Michał.
— To już musi tak trzeba było: sarny poszły tam, gdzieby my ich nie dostali, albo kozła w gonionym stadzie nie było. I pytać nie warto — on chłop pewny. Patrz teraz: puszcza znowu psy do wysokiego lasu. — —
Wejsz podniósł trąbkę do ust i bez wysiłku zadzwonił czysto »pochodnego«. Popłynął raźny sygnał, skoczył przez jar, odbił się o las na przeciwległem wzgórzu, napełnił powietrze radością i ochotą. Teraz Wejsz rzucił trąbkę pod ramię i, palnąwszy głośno z harapa, puścił się cwałem z pagórka. Zgniłe tła krajobrazu przekreślał czerwono-czarny dojeżdżacz równym polotem, jakby nie istniały po drodze pochyłości i wyboje gruntu; koń miał żelazne nogi, a jeździec niepohamowaną zaciekłość. Za nim psy posypały się kołysanką ciał czarnych, rudo i biało poplamionych, chyląc wietrzące pyski ku murawie, szastając długiemi klapami, aż niektórym odwalały się na czaszki. — Co tam fatyga! — powinność i sława! — Waliły sforne, obowiązkowe gończe, dopiero co omdlałe, już znowu ożywione łowczą nadzieją, za swym ulubionym tyranem, za Wejszem. Jedna niedouczona jeszcze suczka w pierwszem polu zławiała się piskliwie, nie wietrząc zwierza, tak sobie, na ochotę. — Aż cała czereda, przebiegłszy stok łysego wzgórza i łąkę, zaczęła równym cwałem wspinać się na wzgórze leśne, migać się między drzewami — i przepadła.
Ale po przelocie łowieckiego korowodu pozostał czar w powietrzu. Odeszły myśli nie mające związku z łowami, rozpłynęły się tęsknoty jesienne, nawet dzień rozjaśnił się i ocieplił. Michał myślał już tylko i wypytywał, gdzie stanąć, aby spotkać zwierza, jeżeli psy ruszą w lesie i wezmą na oko.
— Wszystkim nam trzeba na prawy brzeg lasu — odpowiedział Stanisław. — Na lewo las już przetrzęsiony. Wejsz zabiera od lewej ręki i stara się pogonić na prawo. Taki plan był umówiony. Trzeba nam iść ostro. Łaukinis, gdzie ty?
Kłusownik ukazał się w kierunku, o którym mówił Stanisław; szedł już naprzód.
— Ot widzisz, taki wie, choć jemu nikt planu polowania nie opowiadał.
Idąc śpiesznie, spotkali paru innych myśliwych, przechodzących na nowe stanowiska. Po drodze przywitał się Rajecki z Hryncewiczem, właścicielem psiarni, który ucieszył się z przybycia nowej, dobrej strzelby. Wkrótce znaleźli się wszyscy w przerzedzonym, wysokim lesie, gdzie trzeba było się rozstawić. Dano grzecznie Michałowi parę stanowisk do wyboru, a gdy jedno wybrał, pan Hryncewicz zawołał obiecująco:
— Wie młodzieniec, gdzie stanąć! Czy lis, czy sarna, czy zając — pójdzie tędy.
Ale właśnie Rajecki nie znał dokładnie tej kniei, zwłaszcza zaś nie wiedział, gdzie zabiegać, gdyby gon się zwrócił lub oddalił. Sam pozostawszy, szukał oczyma Łaukinisa. Ten wywinął się odrazu z pod blizkiego krzaka i stanął przy Michale.
— Dobrze tu, panicz.
Nieźle było istotnie Michałowi. Kołysanie lasu w górnych dziedzinach ogarniało go szumem błogim i kojącym, a wiatr nie smagał go chłodem po twarzy w tej wyniosłej warowni o tysiącach kolumn i piramid. Wyborna psiarnia pod komendą niezrównanego Wejsza przetrząsała knieję, Michał zaś stał na obiecującym przesmyku, gdyż tu właśnie podszewka z leszczyn i jałowców wchodziła długim językiem w głąb lasu, nęcąc do siebie, jak w zasadzkę, zwierza, który, spłoszony, lubi pomykać szlakiem zakrytym. Wszystko składało się na podnietę ciekawości łowieckiej. — Tylko cały las i powietrze i ziemia były niby sieroce, ogołocone z wesela. I zadawał sobie Michał senne pytania, czy w nim samym, czy w jesiennej szacie kraju tkwi smętek taki uparty, niewywiany? — — Widział ten kraj niedawno w pełnej ozdobie lata, wszystkie jego ponęty były mu dostępne; blizko zawsze w okolicy promieniowało ku niemu wiele serc przyjaznych i biło dla niego jedno serce kobiece, trochę lekceważone wtedy, teraz tak bardzo do czaru brakujące. — —
— Kochała mnie ona — marzył — chorowała z tęsknoty i przymusu do swojej marnej doli. A teraz może ten, któremu ją oddałem, zastąpi mnie nawet w jej sercu, ujmie ją przez swą upartą troskliwość i dobroć. — — I tam, nad morzem, są razem, kochają się, wracają na noc do wspólnej chaty. — —
Przejął go niesmak i niepokój. — Znowu górny wiatr przynosił pomiarkowanie:
— Sam chciałem i tak trzeba było.
Jednak czuł ciągle, że mróz mu powarzył najmilsze kwiaty w krainie kochanej.
Stojąc tak, zasnął prawie pod wpływem równej melopei lasu, granej na paru półtonach, i zapomniał, gdzie się znajduje — czy nad morzem, jęczącem pod Połągą, czy na dnie wielkiej zielonej toni, która go powoli unosi do swych górnych, płynnych szumów.
Ocknął się, gdy przy ziemi trzasnęła nieopodal gałązka. Tylko ucho myśliwego rozróżni tak nikły szmer znamienny w szerokim rozgwarze dźwięków obojętnych. — Ową smugą niższego gąszczu zbliżał się jakiś zwierz ostrożnie — mignął płową plamą. — Sarny! — większa i mniejsza sztuka. — Wymykały się cichaczem z ostępu prosto przez stanowisko Michała. Długie ich, wysokie w zadach postacie huśtały się w powolnych susach tak lekko i łatwo, jakby podparte od dołu we środku ciężkości. Już widać obie misterne głowy z rozłożonemi poziomo uszami, i łabędzie szyje — widać już całe — niestety, obie kozy!
Michał ostygł i powoli opuścił strzelbę. Pomimo zaostrzonego przez dwumiesięczny post strzeleckiego głodu, nie chciał plamić się zabójstwem kozy. One zaś, czy zaufane w szlachetność myśliwego, czy poprostu niebaczne, stanęły w oddaleniu trzydziestu kroków, podając lewy bok do wygodnego strzału. Stara koza i kic. Dwie głowy na wzniesionych, nieruchomych szyjach wpatrywały się w strzelców słodkiemi, kobiecemi oczyma. — I Michał patrzał z upodobaniem na wdzięczne tanecznice w spokoju; radby je pogłaskać po wypieszczonem futrze, albo im z ręki podać jaki przysmak.

Ale poczuł z tyłu lekkie targnięcie za rękaw, potem silniejsze, i dłoń jakby wyciągającą się po strzelbę.
— Panicz... panicz!... — mówił raczej tchem bezdźwięcznym, niż szeptem Łaukinis — strzelaj!... albo daj mnie!...
— Kozy przecież! — odszepnął Michał, zwracając nawpół głowę.
— Da cóż, że kozy?! dawaj mnie! niech mój grzech będzie...
— Idź do licha! — odparł głośniej Rajecki, czując, że Łaukinis dobiera się nie żartem do jego strzelby.
Tutaj już sarny, nie znoszące swarów ludzkich, wolały się oddalić w pięknych podskokach, niby w ukłonach.
Michał spojrzał teraz kłusownikowi w dzikie, zakrwawione od pożądliwości oczy:
— Cóż to, Łaukinis? będziesz mnie uczył kozy strzelać?!
— Ot wielka bieda! — odrzekł zuchwale kłusownik — czy to jedną kozę większe od panicza ochotniki przy mnie ubili? kiedy do lasu idziesz ze strzelbą, tak żeby strzelać, nie żeby czekać, póki tobie koza zadni talerz pokaże.... I sztuka w dwa pudy!
Rajecki rozgniewał się:
— Proszę schować swoje rady dla innych! Poluję, jak myśliwy, nie jak włóczęga.
— I poluj sobie panicz po odrynach na kozy, nie po lesie! — Et!
Machnął ręką pogardliwie, czapkę nasunął na oczy, i jak poszedł w las, tyle go dzisiaj i widziano.
Zrazu gniewnie patrzył za nim Michał, potem tylko ciekawie aż, gdy znikł za drzewami, Michał rozśmiał się bez goryczy. Taki już był Łaukinis, niepoprawny. Szczęście, że nie dało mu się sztućca do rąk!
Rajecki stał teraz zupełnie sam w lesie, przesypującym nieustannie swe koronne gwary. Choć nie odzywały się ani psy, ani trąbka Wejsza, lada chwila zagrają, muszą zagrać. A tymczasem leśny szum wlewa się w płuca, w nerwy, w mózg dobroczynnym balsamem.
Las gadał:
— Szumię, szumię na cześć dzikiego życia, na cześć wolnej wędrówki wiatru, na cześć lęgu i żeru stworzenia żywego w moich gąszczach i cieniach. We mnie jest wieczność zadumy nad sprawami ważnemi, jak wschód i zachód, ciepło i zimno, głód i pożywienie, dobór miłosny par młodych i śmierć słabszych dla odrodzenia się w silniejszych tworach. — We mnie jest chwila, ta drżąca, która obiecuje rozkosz, i ta mocna, która rozkosz sprawia. — Nic ponade mnie na polach nagich, albo porosłych lepiankami twego pomysłu, człowiecze. Szukasz, szukasz, mieszczuchu, szczęśliwości poza mną, ale ze mnie wyszedłeś i do mnie powrócisz. — — I dzisiaj tobie, młody strzelcze, na zapomnienie, na ukojenie, co chcesz. — —
Z szumnej bredni lasu wytrysnął nagle głos realny, natarczywy i namiętny, jak dzwonek na trwogę. Michał drgnął — poznał odrazu: pies gończy nie żartem zławiał się po niepewnym tropie, lecz ruszył z oka, i to grubszego zwierza. — Zdwoił się głos, potroił — do rzewliwego ujadania Płaksy, która zwierza wytropiła, przybył jadowity jeden tenor i ponury bas — zagrał gon akordem. I rosnącą psią wrzawę roztrącił sygnał mosiężny, radosny, jak poskok młodego tańca. — Wejsz trąbił na lisa.
Jak deszczowe poniki, gdy ze wzgórz okolicznych sączą się naprzód, potem leją, aż dotrą do dna wąwozu i zaszumią jednym potokiem — tak rzewliwe, jadowite i niedbałe głosy psów gończych, rozpierzchłych po lesie, zbierały się zewsząd w jeden gon potężny. Już uchem można było zrozumieć, dokąd zmierza, kędy się wykręca zajadła pogoń za lisem: ukośnie z prawa na lewo zbliżała się do stanowisk strzelców.
Michał, przywarty nieruchomo do pnia dębu, oczyma tylko rewidował knieję. Nie istniało już nic dla niego oprócz nurzającego się w tej złotej zieleni pożądania: wypatrzyć i zabić lisa. Tędy, między kaliną a jałowcem, wychynąć powinna jego przezorna, grzeszna morda, wlec się będzie po mchu długa kita, a szybko, a wykrętnie przed psami. Może, ogłuszony pogonią, zapomni o baczności na zasadzki frontowe? — Chociaż stary lis przewiduje wszystko, zna plany polowań, wie, że lepiej czasem rzucić się rozpaczliwym obrotem między dwa psy goniące i odwrócić na wspak kierunek gonu, niż cwałem uciekać prosto na miejsca ciche a zdradliwe, gdzie czai się chytry człowiek, zbrojny zbójeckim piorunem — — ale ten lis, przyparty przez psiarnię tak liczną, nie zaryzykuje chyba zwrotu wstecz, zwłaszcza, że musiał już dojrzeć między gończymi psy wielkie i ścigłe, z którymi mierzyć się na szybkość i siłę niepodobna — tylko na rozum. — A może i wie, przechyra, że Wejsz dojeżdża za psami, który umie chwycić w galopie strzelbę z ramienia i razić gromem wymykającą się z obławy sztukę. — Więc lis musi pójść tędy — oby przez moje stanowisko! — wzdychał Rajecki — a wtedy na tym rzadkim lesie strzał niechybny kita młyńcem do góry — Co za rozkosz!
Jednak lis musiał mieć jeszcze jakiś fortel we łbie i drogę nieprzewidzianą, gdyż pogoń zmieniła kierunek, płynęła teraz równolegle do linii myśliwych.
Naraz ciężki tupot po linii zwrócił uwagę Rajeckiego. Ów otyły myśliwy, Pauksza, zbliżał się pędem, ze strzelbą w prawej ręce, lewą zaś przytrzymywał na głowie kapelusz. Biegł zapamiętale pomimo tuszy, tryskał zapałem z oczu, niedawno tak zniechęconych.
— Panie Rajecki!... — rwało się Paukszy z gardła — na poprzednie stanowiska... lis... tamtędy!
Nie było nic wymowniejszego w lesie na cześć i tryumf łowiectwa, jak ten obraz człowieka przeistoczonego przez furye gonu. Prainstynkt łowczego pościgu za zdobyczą leśną odmładzał go, niósł na skrzydłach swą odwieczną mocą.
Szalały psy rozegraną kapelą, zabiegali strzelcy co tchu; las trząsł się od śmiechu i podszczuwał:
— Hej, heco, dalej, hola — tola — tola!! — Trzymaj, Lutnia! tu, tu, Zagraj! — — A co, panie Pauksza, lekko już? — A co, panie Rajecki, czy ci w głowie szerokie tęsknoty? czy nawet miłostki? — A mówiłem zawsze: jedyna uciecha we mnie. — I wszystko w was ucichnie, przeminie — ostatnia przetrwa moja gra łowiecka. — — —






  1. Okrzyk, oznaczający gon; wyraz łotewski, przyjęty na całej Litwie.
  2. Wiatr (po łotewsku).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.