Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   223   —

cistą trabę na piersiach i długi harap w prawej ręce. Tych sprzętów, równie jak czarnego konia, zażywał niby zrośniętych członków jednego organizmu. Młody był, czarniawy, dziki w oczach i w ruchach, polotny jak wiatr, którego nosił miano.
— Ot dojeżdżacza przyswoił sobie Hryncewicz! trzeba i mnie takiego naleźć — mówił Stanisław, przypatrując się z upodobaniem Wejszowi.
— Cóż, kiedy psy nie obróciły i zwierzyna przepadła? — zauważył Michał.
— To już musi tak trzeba było: sarny poszły tam, gdzieby my ich nie dostali, albo kozła w gonionym stadzie nie było. I pytać nie warto — on chłop pewny. Patrz teraz: puszcza znowu psy do wysokiego lasu. — —
Wejsz podniósł trąbkę do ust i bez wysiłku zadzwonił czysto »pochodnego«. Popłynął raźny sygnał, skoczył przez jar, odbił się o las na przeciwległem wzgórzu, napełnił powietrze radością i ochotą. Teraz Wejsz rzucił trąbkę pod ramię i, palnąwszy głośno z harapa, puścił się cwałem z pagórka. Zgniłe tła krajobrazu przekreślał czerwono-czarny dojeżdżacz równym polotem, jakby nie istniały po drodze pochyłości i wyboje gruntu; koń miał żelazne nogi, a jeździec niepohamowaną zaciekłość. Za nim psy posypały się kołysanką ciał czarnych, rudo i biało poplamionych, chyląc wietrzące pyski ku murawie, szastając długiemi klapami, aż niektórym odwalały się na czaszki. — Co tam fatyga! — powinność i sława! — Waliły sforne, obowiązkowe gończe, dopiero co omdlałe, już znowu ożywione łowczą nadzieją, za swym ulubionym tyranem, za Wejszem. Jedna niedouczona jeszcze suczka w pierwszem polu zławiała się piskliwie, nie wietrząc zwierza, tak sobie, na ochotę. — Aż cała czereda, przebiegłszy stok łysego wzgórza i łąkę, zaczęła równym cwałem wspinać się na wzgórze leśne, migać się między drzewami — i przepadła.
Ale po przelocie łowieckiego korowodu pozostał czar w powietrzu. Odeszły myśli nie mające związku z łowami, rozpłynęły się tęsknoty jesienne, nawet dzień rozjaśnił się i ocieplił. Michał myślał już tylko i wypytywał, gdzie stanąć, aby spotkać zwierza, jeżeli psy ruszą w lesie i wezmą na oko.
— Wszystkim nam trzeba na prawy brzeg lasu — odpowiedział Stanisław. — Na lewo las już przetrzęsiony. Wejsz zabiera od lewej ręki i stara się pogonić na prawo. Taki plan był umówiony. Trzeba nam iść ostro. Łaukinis, gdzie ty?