Sezonowa miłość/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Nazajutrz jednak rankiem o godzinie siódmej odezwał się straszny ryk lwa.
Natychmiast odpowiedział mu drugi ryk, dalej pomrukiwanie jakieś tajemnicze, następnie szczeknęła hyena i znów ryk króla puszczy zatrząsł zakopiańską chałupą.
Tuśka szarpnęła się na łóżku i cała aż drżeć zaczęła. Gniew w niej wezbrał nie tylko za to mocniejsze przebudzenie, ale i za to delikatne i ciche dobranoc milczące, które zmusiło ją zasypiać z uczuciem łagodniejszem i z bezustanną wśród gencyan błądzącą myślą.
Właśnie gaździna wnosiła samowar, mleko i bułki. Ustawiła to wszystko »piknie« i zabierała się do zaparzania herbaty. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że panie z miasta lubią »se przelegnąć w pościeli i śniadanie podchliptywać, kielo tylko ślepie rozewrą«.
Tuśka postanowiła nie wdawać się więcej w parlamentacye z gaździną, lecz uderzyć od razu w wielki dzwon.
— Gdzie ta Klimatyka? — zapytała, zrywając się z łóżka i naciągając pośpiesznie pończochy.
— A w mieście...
— Dobrze — pójdę i dam znać, co się tu wyprawia. Niech porządek zrobią.
Obidowska odstąpiła od stołu i założyła z determinacyą ręce.
— A no... niech idą — w Klimatyce im powiedzą, co po ostatnim gościu smrodzili tu nikiej powietrze morowe bez cały dzień. Chocia i zmarł nieborak, ale przeciek odrobili dezinfekcyę całą.
Ufna w spełnienie hygienicznych przepisów, była dumna i harda.
— Ja nie o dezynfekcyę — rzuciła gorączkowo Tuśka — tylko zarząd musi kazać temu waryatowi być cicho, albo się precz wynosić.
Gaździna pokręciła głową.
— Co to — to jus nic z tego nie będom mieli — odparła. — Gościom wolno piknie śpiwać, porykiwać w izbie, robić co fcom, a Klimatyce nic do tego. — Jak chcom, niech se tez porykują rano, ten pan nie póńdzie na skargę. Hej!
Rzekłszy to — wyszła.
Tuśka ubierała się gorączkowo przed lustrem i w ten sposób wyładowywała swą złość. — Czuła, że gaździna ma słuszność i że w Klimatyce nikt jej racyi nie przyzna — musiała jednak być konsekwentną i iść do owej Klimatyki.
Pita powoli podniosła się z łóżka. Przez chwilę, gdy rozlegały się owe dzikie porykiwania, oczy jej zabłysły, uśmiech przewinął się przez usta.
Pochwyciła to Tuśka i w zdenerwowaniu upatrzyła, iż córka cieszy się z widocznej zemsty aktora za odesłanie bombonierki. Sucho i rozkazująco zwróciła się ku dziecku.
— Wstawaj — rzekła. — Słyszałaś, co doktór wczoraj mówił! — jesteś chora i masz chodzić po słońcu, biegać i być wesoła. — Proszę się zastosować do tego, co doktór kazał!
Pita spochmurniała jeszcze więcej. Zacięła usta i z wielką umiejętnością, wrodzoną kobietom, zabarwiła wzrok swój bezbrzeżną melancholią.
Widoczne było, iż postanowiła wyzyskać sytuacyę i stać się coraz »smutniejszą« — coraz więcej chorą, skoro w owej powadze i zniechęceniu do życia tkwił zarodek jakiejś choroby. Z przedziwnym sprytem, właściwym każdej kobiecie, nawet najmłodszej, odczuła, że może stać się ważną osobą i grać na strunie choroby pierwsze skrzypce.
Z miną znudzoną, jak Chrystyan duński, mówiący do dworzan: »I jutro jeszcze dzień«... sięgnęła po swoje haftowane spódniczki i zaczęła je nakładać z niedbałością i smutkiem.
Odczuć w niej już było można doskonały gnębiący materyał, jakim jest kobieta pół chora i sprytnie wyzyskująca sytuacyę.
Tuśka od razu zrozumiała grę córki i zmiarkowała, że ta mała odbiera jej teraz przywilej tronowania w domu na podstawie »niebezpiecznej choroby, której zaród w piersiach nosi«. Czesała się i stroiła dalej, lecz gniew ją ogarniał coraz większy na Zakopane i na wszystko, co ją w niem spotyka.
Dowiedziała się, że jest zdrowa i słońce świeciło, smreki pachniały, gencyany rozbłękitniały jej sny...
Było się czego gryźć i martwić.
Gdy była gotowa, szykowna w swej dość prostej, lecz z warszawskim sznittem skrojonej sukni, w kapeluszu, przypominającym słomiankę, przypadkowo włożoną na głowę — stanęła niezdecydowana.
Należało iść na ową skargę, ale dokąd i do kogo?
Na dziedzińcu rozlegały się wesołe głosy. Jakby ją ktoś pociągnął na lince, podeszła do okna pod pozorem poprawienia firanki.
I tak długą chwilę przy tem oknie została.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dużo belek, całe stosy, a wszystko w słońcu, jak wyzłocona słoma.
I trawa, na którą powalono te belki, zda się mieć te złoto-zielone błyski, jakie mają na ciałkach chrząszczyki majowe.
Morze trocin, jak piasku złotego, rozsypanych dokoła.
A z tego morza, z tej złocistości, na którą nawet cień smreków nie pada, bo rosną w oddali, wyrasta powoli szkielet nowej chałupy, którą Józek Obidowski, przy pomocy innych Obidowskich, na łupienie gości, a na chwałę Panu Bogu dźwiga.
Jest ich kilka, a więc Jędrek Kalpus Obidowski i Maciek Bretnol Obidowski i kilku innych Obidowskich, dwóch z porządnemi wolami, dwóch dla odróżnienia bez wola.
Wszystko to białe, wyszyte, z twarzami »z głupia frant«, z fajkami przylepłemi do ust, siedzi okrakiem na belkach, dłubie, przymierza, składa jak pudełko tę chatę, która rośnie, jak słonecznik do słońca, tak ona do gór zwrócona.
Każdy bowiem gość czuje się w obowiązku siadać rano do kawy z Giewontem przed nosem. Giewont jest wieżą Eiffel zakopiańską. — Ze wszystkich stron go widać, a już z werandy obowiązkowo.
— Piknie se pozierać będziecie na Giewont — mówi góral, wynajmując chałupę.
I gość co rano, co wieczór zakreśla w myśli legendowe kontury śpiącego rycerza. Zabawka to niewinna, a wznosząca »w dziedzinę poezyi« urzędnicze, stężałe serca, »Coś się roi, coś się marzy — chrzęsty zbroi — okrzyk wraży. Taka chwila, choćby chwila!« — Takie króciuchne złudzenie, zwłaszcza, że na karku tkwi silnie codzienna obroża twardych obowiązków!
Wzbudza ją i niesie Giewont widmowy, liliowy, rozpływający się we mgle, to znów jak z szafiru jednego przez olbrzymów wykuty.
Biedne, czerwone od pisania oczy, śledzą zmianę barw, serce jakoś pełne melancholii, kawa stygnie, ręka z rogalikiem opadła.
Filister na tej drogo wynajętej werandzie coś czuje — co? — sformułować nie umie, ale mu to widmo liliowe zaszywa się w serce. Uśmiecha się zwiędłemi usty, które tak pysznie kąpie codziennie w pilznerze i mówi potrząsając głową:
— No... no... a to panie!...
Taką werandę, dla wzruszeń stosowną, stawiają właśnie Obidowscy, Kalpusie, Bretnole, siedząc okrakiem na belkach. Zdobią je w rozmaite nacięcia, bo to »państwo lubią«. — Każde nacięcie to podskoczenie w cenie wynajmu chałupy. A zręcznie migają te białe postacie, zsuwają się bo belkach, nikną i zjawiają się sprężystymi skoki, jakby po wirchach ich nóżki nosiły. Małe mają siekierki w rękach, nie robią hałasu, nie ranią bezpotrzebnie drzewa. — Rzecby można, że miłośnie obchodzą się z temi złotemi belkami. Tak je przenoszą przez ustawione już szubienice drzwi, że nawet nie potrącą, jakby dziecko małe z kołyską nieśli. I jest w nich coś przy tej robocie z koboldów, z białych duchów i z posiwiałych nagle małp.
Hyc — hyc... już z fajki wysoko, wysoko popiół się sypie. Wyszywane suto porcięta tylko migną.
Hyc, hyc, już gdzieindziej toporek dłubie leluję i szereg gwiazdek niby płatków ze śniegu, nagle w złoto przemienionych.
Koło kupy serdaków, zrzuconych na ziemię, Tuśka dostrzega rosłą postać aktora, odzianego w inny cyklistowski strój, jakiś bardzo jasny i bardzo nowy.
Pończochy czarne, dobrze wyciągnięte odcinają się od tej jasności. Trzyma w ręku toporek, pochylił się nad leżącą belką i obcina ją dość zręcznie.
Z góry przypatrują mu się z flegmą górale.
On, porając się z toporkiem, śpiewa:

...i nie dbam o czerwony nos
i nie dbam, że wciąż tyję.
Lecz chwytam dzbanek w ręce me
I piję! piję! piję!...

Pijacka piosenka, śpiewana chórem po restauracyach, jak dysonans rozbrzmiewa w zapachu smereków i złocie słońca. On tu czuje, lecz z chęcią już weń wzrośniętą zbierania oklasków, zwraca się do górali:
— Pięknie śpiewam? co?
Milczenie.
Górale nie są skorzy do pochwał.
Aktor czuje się podrażniony.
— Czekajcie, zaśpiewam wam coś góralskiego.
Prostuje się i zaczyna, zawodząc:

— Tuduraj — tuduraj,
Kiedy grule w dole;
Jak gruli nie stanie,
Tuduraj ustanie...

Józek Obidowski, dziś jakiś chmurny i zły, patrzy na gościa w dziwny sposób.
Nic nie zdoła oddać tej mieszaniny ironii i respektu — ironii dla istoty z miasta, więc dla niego, górskiego, istoty niższej, i respektu dla źródła dochodu »papirków«, które tak miło zgarniać, a za nie chałupy nowe budować. Politycznie jednak czuje, że musi wreszcie wydusić jakąś pochwałę.
— No piknie — odpowiada wreszcie, nie wyjmując z ust fajki — ale głos u was maleńki i nie gielcy wcale!
Aktor roześmiał się wesoło.
— Głupiś! — wyrzekł — u mnie głosu starczy na całe wasze Tatry, ale nie chcę budzić tej pani, co się ciągle na mnie gniewa.
Lecz Józek uważał to tylko za wymówkę.
— Może.
Ci, siedzący tam na belkach, jęli się także zlekka uśmiechać.
Dostrzegł to aktor i porwała go zakulisowa złość.
— Poczekajcie... ja wam zatańczę zbójnickiego, niech tak który zatańczy.
W mgnieniu oka rzucił kurtkę na stos serdaków i w koszuli z surowego jedwabiu, ściśnięty pasem czarnym jedwabnym w białe kropki, zaczął na posadzce z trocin tańczyć zapamiętale, przyśpiewując klasyczne:

— W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy!...

Tańczył doskonale — ciął drobniuchno na miejscu, podskakiwał, wreszcie zaczął wirowato zataczać koło. Było w nim rozzuchwalenie wielkie, ogromna siła młodości, potrzeba ruchu i temperament szalony. — W złotem świetle, ze złotego jeziorka trocin, migał jak zjawisko.
Górale przypatrywali mu się ciekawie z minami znawców.
— Is — is... — mówili jeden do drugiego.
Tuśka doznała dziwnego wrażenia.
Pierwszy raz widziała, żeby człowiek cywilizowany oddawał się z taką rozkoszą pląsom tanecznym.
Obtańcowywanie panien i pań w karnawale odbywa się zwykle ze strony mężczyzn z tak karawaniarskiemi minami, że jedynie przerwa kolacyi może to usposobienie grobowe rozpędzić. Przeto i damy, prowadzone jak na ścięcie, taki sam nastrój przybierają.
W takim wypadku taniec jest koniecznem dreptaniem, albo szastaniem nóg w takt cyrkowej muzyki.
I niema nic śmieszniejszego, jak twarze o wyrazie mędrców, przeznaczonych na wypicie cykuty, i nogi w lakierkach, podrygujące pas aszantów, udających się na wojnę.
Sprawia to wrażenie masek, puszczonych w taniec korowodu trupów, zgalwanizowanych i rzuconych bezlitośnie w bezcelowym tragiczno-komicznym rozpędzie.
Tuśce, opartej o ramę okna, przychodzą te myśli, gdy widzi tak aktora, tańczącego naprzeciw niej »zbójnickiego« z dzikim jakimś zapałem i kultem dla tańca.
Sama doznaje jakiegoś podniecenia nerwowego i prąd młodości przebiega jej żyły. — Nie tańczyła nigdy sama dla siebie, nie wie, co to jest wyładowanie siły w impetycznym ruchu. Lecz zaczyna to odczuwać i dech w piersi wstrzymuje. Mężczyzna ten wiruje w przestrzeni, jakby smagał ją skrzydłami niewidzialnemi, które go unoszą w tym wirze. — Kręci się teraz z coraz szaleńszą szybkością. — Migają czarne pończochy, jak dwa węże. Rękoma bije się po głowie i udach. Słychać plaskanie, jakby kto bił kijanką wodę. Górale siedzą nieruchomi. Spoważnieli. Czują, że ten gość tańczy poważnie i po ichniemu.
— Is, is... — mruczą tylko, zaciskając fajki w zębach, że aż trzeszczą. — Jeszcze chwila, a widać jak Maciek Bretnol Obidowski zeskoczy z belki i dreptać a plaskać zacznie, lecz aktor nagle zatrzymuje się, jakby wbity w ziemię.
Tuśce zdaje się, że uczynił to dlatego, iż ją dostrzegł, nie jest jednak pewna.
Jest z tego rada, ale zarazem widzi, iż aktor zuchwale wpatrzył się w jej twarz, jakby chciał wyczytać, jakie odniosła wrażenie. Ogarnia ją wstyd i zmieszanie. Za nic w świecie nie chce, aby przypuścił, że ją ten taniec nie tylko zajął, ale przejął dziwnem, nieznanem zmieszaniem. Przybiera, o ile może, minę obojętną. Nie ustępuje jednak z okna. Nie chce, aby przypuścił, że go się boi i że przed nim ucieka.
On zwraca się ku góralom.
— A co? umiem tańcować?... — pyta.
— No... majom w tańcu mature — wydusza wreszcie jakby niechętnie Maciek.
A Józek Obidowski wciąż pali fajkę i ma coraz więcej ironii na swej ślicznej twarzy.
— Żeby byli sietniakowaty, toby tak nie tańcowali... — dorzucił Kalpuś.
I zabrali się dłubać siekierkami całe szeregi gwiazd w belkach złocistych na chwałę Bogu i ludziom, zacietrzewionym w zakopiańskim stylu, a na zgubę gościowych kieszeni.
Aktor usiadł na belce i swą świeżo ogoloną, trochę zmęczoną, a przecież pełną młodości twarz poddał pod promienie słońca.
Wyjął porte-cigare srebrne, klasyczne, prawdopodobnie z napisem »Od wielbicieli« — z eleganckim emeliowanym monogramem na rożku i zapalił papierosa.
Wszystko, co stanowiło jego własność, było eleganckie i zgrabne. Pudełko do zapałek srebrne, ozdobione niewielkim kaboszonem szafirowym. Taki sam kaboszon, nieduży, lecz ciemny i piękny, ciemniał na małym palcu jego ręki. — To był jedyny pierścionek, jaki ten człowiek nosił.
Tuśka niby patrzy na górali dłubiących gwiazdy, a widzi te wszystkie szczegóły, bo dzień jest tak przejrzysty, że każdy najdrobniejszy przedmiot dochodzi do oka z czystością niezwykłą. Równocześnie Tuśka z właściwością kobiet ogarnia i siebie dokładną uwagą i myśli, czy dobrze wygląda i czy puder nie starł się jej z twarzy.
Aktor patrzy na nią wprost, bez owych wybiegów kobiecych, patrzy swemi ślicznemi oczyma o długich, ciemnych rzęsach. Jest teraz jakby melancholijny i zadumany. Nie wiadomo jednak, czy jest to zmienność kameleonowa jego natury, czy udanie. Tuśka zaczyna czuć się jednak więcej zaniepokojona tą jego melancholią, niż poprzednio napadami żywiołowych popędów. Stoi jednak przy oknie, jak przymurowana, i nie może zebrać się na śmiałość, aby od niego odejść.
On to dostrzega i nagle, jakby dopiero w tej chwili ją zobaczył — wstaje — i kłania się nadzwyczaj grzecznie.
Ona pomimo woli pochyliła głowę i oblewa ją rumieniec złości za to, że oddała mu ukłon.
Stało się to bez jej wiedzy, całe szczęście, że skłoniła głowę leciuchno, prawie nic — ot tak prawie, że mógł nie zauważyć tego.
Istotnie — aktor mógł przypuszczać, że Tuśka mu na ukłon nie odpowiedziała, bo jakaś parobkowata zuchwałość przebiła się w wyrazie jego twarzy. Cynicznie skrzywił usta, stał się prawie brzydki. Usiadł na belce okrakiem i podniósł twarz ku pracującym w milczeniu góralom.
— Hej... gazdowie... — zawołał głośno, z rubasznym śmiechem — a któraż też dziewka najładniejsza w tym sezonie?
Obidowscy zaśmieli się i Antek coś tam odpowiedział, ale Tuśka nie dosłyszała. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Widocznie ten »komedyant« chce wojny, bo teraz obraża ją takiemi słowy!
Cofnęła się od okna, zapuszczając firankę. Posłyszała jeszcze jego śmiech i zaraz potem prześlicznie przez zęby gwizdaną polkę.
Cofnąwszy się do pokoju, Tuśka czuła się tak zirytowana, że bezwiednie skierowała się do pustego pokoju, z którego okna wychodziły na gościniec.
Zaczęła chodzić wzdłuż i wszerz i czuła, że krew falą bije jej do głowy. Ten człowiek obraził w niej godność kobiecą! — ośmielił się...
Właściwie, cóż się ośmielił?
Zapytał się, »która z dziewcząt najpiękniejsza?«. W tem niema żadnej obrazy. Uczynił to z ciekawości artystycznej...
Tak! — ale — to!
To coś nieuchwytnego, co smagało ją, jak szpicrutą, to coś pewnego siebie, zuchwalczo wiedzącego, że nic się oprzeć nie jest w stanie jego woli, jego żądzy, jego chęci.
A potem mściwość ordynarna, jakaś ulicznikowska.
Stanęła przy oknie i patrzała na gościniec, po którym już snuły się grupy gości, odzianych jasno, po turystowsku. Kobiety miały rozpięte jasne parasolki, mężczyźni białe, lekkie, filcowe kapelusze. Wszyscy zdawali się nie iść, lecz biedz, weseli czegoś, radzi, podnieceni..
Oddzielona szerokością gościńca od chaty Obidowskiej, stoi ładna duża willa z ułożonym na frontonie napisem:

»Lewkonia«.

Jest to jedna z seryj »bezpretensyonalnych« imion, nadawanych mniej lub więcej udatnym pudełkom, w których gnieżdżą się w dziwnej harmonii bakcyle i istoty żądne słońca, Giewontu i oddalenia mglistej niańki o długich kościstych rękach, o fosforem płonących oczodołach, o rozwiewnych, wilgotnych szatach. Lewkonia, Niezabudka, Chryzantema, Rozkoszna, Szczebiotka... a dalej literatura triologiczna, więc wszystkie Borzobohate i Kurcewiczówny!
Przytulne miana, łase i wdzięczące się w słońcu, w kępie smereków, a każda z werandą, na paradę obwieszoną japońską latarnią z barometrem, który zostawił »ten pan, co to słabował tutok i wywieźli go dzie indzi«.
I w »Lewkonii« jest weranda duża, nawet bardzo duża. Powyjmowali z niej okna. Odsłoniona jest cała. Tylko z jednej strony deski bronią od wichru i słońca.
Na werandzie stół, ceratą klasyczną przykryty, ceratą — drogą oszczędnym gospodyniom. Biała jest i imituje do złudzenia obrus. I dużo przedmiotów dalej imituje w tej willi do złudzenia rozmaite piękne rzeczy. Szkło stojącego na środku stołu wazonu imituje weneckie kryształy, w mietlicę wetknięte purpurowe maki są z perkalu farbowanego, a imitują świeżość rozkwitłych w zbożu maków, welwet ciemno-zielony na sukni kobiety, leżącej na bujającem się krześle, imituje aksamit, a sama kobieta, pani radczyni Warchlakowska, imituje damę dobrze wychowaną, inteligentną, oczytaną, wzorową żonę, matkę i piękną kobietę.
Leży do słońca, wyniosła i wspaniała, jak renesansowa księżna, patrzy na chałupę Obidowską, mrużąc oczy i czuje się o wiele wyższą w społeczeństwie od »osoby«, zamieszkującej naprzeciw chatę bez żadnej efektownej kucharki i młodszej »w bluszcze z kropkami« i nie posiadającej męża, który jest w stanie zapracować tyle, aby ona, radczyni i trzy jej córki (o... Barissonki!) mogły rozpostrzeć swe fatałaszki w »Lewkonii« i nicować przechodniów przez długie trzy miesiące z trzystopniowej wysokości nadgniłej werandy.
Właśnie jedna Barissonka wbiega na werandę. Ubrana jest w ponsową bluzkę, białą spódnicę wełnianą, żółte trzewiki i do złudzenia imituje strojem, chudością i manierami szpiczaste miss, widywane w ilustracyach angielskich. W ślad za nią zjawia się druga czerwona bluzka i trzecia! Jest to rodzaj umundurowanej małej armii o cienkich, zawsze złośliwie zaciśniętych usteczkach. Ręce duże, nogi duże, piersi płaskie, biodra sterczące, moc piegów, śliczne oczy, śliczne włosy, brak poczucia delikatności, brak słuchu, zdolności matematyczne, dowcip, jak u starego dziennikarza, znajomość tajemnic życiowych zdumiewająca, zaczepność małych buldogów — słowem tysiące rozkosznych przymiotów, stwarzających wcale udaną i obiecującą całość.
Pani radczyni jednak jest rada ze swych »dziewczątek«. Nie są to wprawdzie dziewczęta z pod wiejskiej strzechy, ale pani Warchlakowska jest zdania, że są już dostatecznie opancerzone do walki z życiem.
A że wiedzą to i owo, i że mają sąd swój o ludziach i wypadkach, mój Boże!... tem lepiej — nie będą to lalki salonowe, lecz od razu kobiety o wybitnej indywidualności.
Ponsowe bluzki z barchanu, imitującego welwet, wionęły, zaroiły werandę czerwienią i bielą i nagle stanęły. Dostrzegły Tuśkę w oknie chałupy. Zaczęły się jej ciekawie przyglądać.
— Ona wczoraj szła za nami z tą dziewczynką w dużym kapeluszu...
— Aha!... w białych trzewikach.
— Tak. Pamięta mama: miała nie tutejszą suknię i łańcuszek po staremu na około bioder.
Pani Warchlakowska zmrużyła oczy.
— Ach! tak... macie racyę. To będzie coś z Warszawy.
— Albo z prowincyi.
— Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.
Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.
— Czego ona tak stoi przy tem oknie?
— Przypatruje się nam.
— A może jej pokazać język? — hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale zato bardzo »rozwydrzona«.
— Mińciu!... — strofuje radczyni.
Lecz Mińcia się tłómaczy:
— To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?
Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.
— Widzisz, że to jest osoba średnio zamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. — Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktór ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.
Panienki zbiegają z werandy — zaczynają igrać miluchno po placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.
— To pewnie jaka żydówka!...
— E... może co innego.
— A może taka — wiesz...
— Ale nie. Przecież szła z córką.
— E!... może to siostra.
— Ta mała to miała pończochy fil d’ Ecosse!
— Nieprawda, bo fil de Perse.
— Głupie jesteście... to fil de juive...
De Palestine!... hi, hi...
»Osoba« tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. — Gnieździć się w jednym pokoju i to od dziedzińca, jakoś niewypada. — Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak, jak ta pani z przeciwka, z pewnością zachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nie duża, raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest — widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.
Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:
— Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.
Zaoszczędzę na jedzeniu — myśli — i postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.
Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.
Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten... pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.
Pełna dumy i rada ze swojego postanowienia, powraca Tuśka do swojego pokoju.
Pita ubrana stoi przy stole, jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycyi wyższej władzy.
— Zawołaj gaździny... Słyszę, że jest w sieni.
Za chwilę wchodzi indyanka. Jest nieufna i patrzy z podełba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.
— A co fcom?
Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.
— Moja gaździno... mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.
Na Obidowską jakby kto żaru posypał.
Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.
— O!... ze tam końdek im ciasno... to co? Jo pieniendzy nie oddam. Jak fcom, niech dzie indzi najmom, ale ja piniendzy nie oddam. Mogom mnie prawować.
Tuśka wzrusza ramionami.
— Nie o to chodzi. Ja chcę dobrać sobie tę drugą izbę z werandą.
Indyance twarz się rozjaśnia. Zawiązała i rozwiązała i znów zawiązała chustkę. Widać, że już myśl jej pracuje, jakby tu i na ile skórę z tej gościowej ściągnąć.
— Wiedzom co... — mówi powoli, ważąc każde słowo — ta izba teloz by zamówiona. Gość pisał po nią.
Tuśce aż tchu zabrakło.
— Ale zadatku nie dał?
— No... ni... Ino kabyście ją fcieli, to muszom zapłacić tylo, co tamtej pon dawali.
— No, a ileż?
Gaździna myśli — cała tragedya toczy się w jej mózgu. Powie za mało — powie za dużo... Nie wie. Cyfry biegają jak szalone — wreszcie rzuca:
— Dacie osiemdziesiąt.
— To za drogo.
— Ten pon da tyle.
Tuśka dałaby już te osiemdziesiąt guldenów, ale zdjęta mocą nałogu, musi się targować.
— Siedemdziesiąt...
Gaździna widzi, że tej pani »zafciało się« tej izby i już żałuje, że nie powiedziała stówki.
— Ni, ni... — mówi z niechcenia, patrząc uparcie w kafle pieca — dacie dziewięć dziesiątek, to mieszkajcie...
— Jak to dziewięć dziesiątek? Powiedzieliście: osiemdziesiąt!
— Nijok nie będzie inoczej, ino dziewięć dziesiątek. Ten pon da i stówkę...
Od dziedzińca dolatuje ciche gwizdanie polki.
To doprowadza Tuśkę do ostateczności.
— No... dobrze... macie tu dwadzieścia guldenów!
— A wiedzom, że za obsługę osobno?
— Jak to?
— A no... ho mieliby my drugiego gościa, to by płacił za obsługę, a tak ino strata bez to, że wy będziecie mieszkać i od przodu i od zadku.
— No, dobrze... idźcie już tylko.
Gaździna przemyśliwa, co począć, jak tu jeszcze na coś wyciągnąć.
— A wiedzom... — zaczyna znowu, lecz urywa, bo instynkt jej mówi, że przeciągnie strunę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest ich trzy w tej izbie — trzy kobiety: Tuśka, Obidowska i Pita.
W każdej z nich inny świat, a w tym świecie gra w tej chwili nuta dominująca.
W Tuśce podrażniona ambicya, w góralce chciwość zbudzona, w Picie spokój obserwacyi, to gromadzenie mrówcze wrażeń życiowych, z których będzie sobie snuła kanwę dalszego życia.
Ani czują, ani wiedzą te trzy, sylwetkami różnymi przecinające słoneczne strugi postacie, ile sobie wzajemnie dopomagają w wyładowywaniu swych wzruszeń, jak one przerzucają swoje indywidualne cechy i z nich, niby pszczoły kwiatowy pył, tak trutkę sączą. Z Tuśki góralka chytrze ciągnie pieniądze, widząc w jej oku rozpłomieniony kwiat fałszywej ambicyjki, z nich dwóch śliczna Pita, z wdziękiem baletniczki ustawiona koło stołu, sączy w siebie i ambicyjkę i chciwość, a ironizując, już ma gotową szufladkę, do której sięgnie kiedyś w podobnej życia sytuacyi.
Są one wszystkie w tej chwili nietylko ogromnie kobiece, lecz i ogromnie... ludzkie. I jest ich trzy w tej izbie.
A w każdej inny świat napozór, a przecież łączność między niemi, jak w sznurach powoju...
Sylwetki ich przecinają strugi słoneczne.
I jedna jest dopełnieniem drugiej i tej trzeciej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za pół godziny Tuśka obejmuje w posiadanie werandę.
Ustawia stół, nakrywa go barwnym kilimkiem, kupionym na ulicy w Krakowie od żyda w fezie, imitującego bez powodzenia bulgara, ustawia dzbanek kołomyjski, znaleziony na półce w izbie i za dwadzieścia centów nabywszy u Józka gałęzi smrekowych, urządza oryginalny bukiet.
Kieruje nią pewien smak wrodzony. Pani Obidowska wyciąga z szopy religijnie po ostatnim suchotniku przechowaną japońską latarnię i barometr.
— Majom... — mówi wspaniałomyślnie: — niech se zawiesom, bele piknie im było.
Wreszcie wszystko urządzone, i Tuśka, rozpiąwszy białą parasolkę, zasiada na werandzie, obejmując ją w posiadanie.
Postanawia kupić sobie leżak, aby już być zupełnie »po formie«. Owija głowę delikatnie w myśli nowym szalikiem i bierze w rękę Journal d’une femme de chambre.
— Nie widać z gościńca tytułu — myśli — a że książka w żółtej okładce, tem lepiej! Będą widzieli, że czytam francuskie dzieła w oryginale.
Zapomniała już o Klimatyce, o skargach na aktora, cała przejęta dziecinną prawie radością werandowej wystawy.
Z drugiej strony stołu zasiada Pita.
I ona rozpięła białą parasolkę, a ten lekki cień wydobywa tylko świeżość jej twarzyczki, delikatną i czystą, jak płatek kamelii. Tuśka także ogromnie zyskuje w tem przyćmieniu białawem, a że ubrane są »do nitki i na ostatni guzik«, wyglądają, jak dwie lalki za gablotką sklepową, lub oleodruk familijny, zawieszony nad kanapą. Pita ogląda »Baśń o Kasi«, nie odczuwając wszakże przedziwnej piękności dzieła. Zaciekawiał ją jedynie ostatni pocałunek Kasi z królewiczem, który ma tak wysokie obcasy u pantofli.
Lecz tak Tuśka, jak Pita przedewszystkiem obserwowały i czuły, że są obserwowane. To było osią i głównym punktem ich myśli.
Siedziały wyprostowane, godne, wdzięczne en parade, roztaczając swe wdzięki typowych warszawianek z ogromną umiejętnością i pewnym taktem.
Nie narzucały się, lecz zniewalały oko przechodniów i widzów. Dostroiły się do otoczenia. Nie miały w sobie nonszalancyi miękkiej, pasującej raczej do wybrzeży morskich, foteli ze słomy, fal, błękitów i rozwianych skrzydeł mewy.
To, co je otaczało, było proste w liniach, twarde w kolorycie. Należało więc przybrać ten sam genre, aby nie odskakiwać od tła. Wyczuły to instynktem i zastosowały się przedziwnie.
I dlatego rzeczywiście ta weranda wykilimkowana, z wiechą smrekowych gałęzi i z temi dwiema kobietami w prostych, ale mających linie sukniach, z baldachimami ich parasolek, stanowi wabną całość. I czuje się pewną wdzięczność dla Tuśki i Pity, że tak umieją przybrać sobą to nagromadzenie pniaków i belek — nie psując ich powabu.
Lecz upał jest wielki. Kurz na gościńcu bije tumanami. Dla zdrowia raczej należałoby zaszyć się w las, gdzie woń balsamiczna rozwłóczy swe czary po kępach mchów i rozmodlonych a cichych dzwonków lesistych.
Któż jednak podziwiałby gracyę Tuśki i Pity, lśniący jedwab ich włosów, wyzyskaną linię sukni i możność wynajęcia werandy?
Któż jednak?...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.