Sezonowa miłość/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Siedzą już tak dobrą godzinę, a na czołach ich pojawiają się kropelki potu.
— Może się nudzisz, Pito? — mówi wreszcie Tuśka. — Zejdź i pobiegaj trochę.
— Dziękuję mamusi, ja wolę siedzieć.
— Widzisz, że te panienki naprzeciwko biegają, choć są starsze od ciebie.
Pita zacisnęła usteczka z ironią. Miała szczególny, sobie właściwy sposób wydymania dolnej wargi. Nadawało to jej twarzyczce nieporównany wyraz tajonej pogardy.
Obserwowała od pewnego czasu owe panienki w czerwonych bluzkach i maniery ich wydały się jej rubaszne i brzydkie. Ze skrzętnością mrówki znosiła owe spostrzeżenia do magazynu swych obserwacyi życiowych. Taki ruch jest brzydki — myślała — należy się go wystrzegać. O!... ta druga bierze do ust szpilki od włosów, gdy poprawia rozpuszczone w biegu sploty. I to nieładnie wygląda. Nie będę tego robiła.
I tak dalej snuje sobie cały swój katechizm układu, ta mała dziewczynka, przewracając złociste obrazki, na których ukazują się kolejno to biały królewicz, to Kasia w kraciastej chuścinie.
Nagle — zadzwoniło, zawirowało.
Aktor przeleciał na rowerze w stronę miasta.
Jechał szybko, dojrzał jednak Tuśkę i Pitę na werandzie.
Zrobiły na nim najwidoczniej pewne wrażenie, bo obejrzał się dwukrotnie.
Tuśkę aż coś zadławiło w gardle, i zarumieniła się gwałtownie. Starała się jednak opanować całą siłą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ten zuchwalec wprowadził ją w stan takiego pomieszania. Przypisała to jeszcze niewygasłej obrazie i czuła się zadowolona, że mogła go steroryzować wyższością poważniejszego mieszkania i możnością siedzenia na werandzie.
Mimowoli jednak śledziła go, jak się oddalał na jasnej wstążce drogi, eskortowany niewielką chmurką kurzu, biegnącą za nim, jak widmo psa wiernego.
— Dokąd on tak pędzi? — myślała. — Może jedzie odwiedzić którą z aktorek, lub może...
Widmo jakiejś chałupy góralskiej, a na progu siedząca dziewczyna smagła, silna, z krótkim stanem, długiemi nogami — odziana w spódnicę jaskrawą, w serdak, wyszywany silnie różową skirą...
To właśnie owa »najładniejsza«, bo oczy ma czarne, zęby białe, włosy aż się lśnią, a cała jest, jak młody smrek, co pachnie żywicą i halnemu wichrowi urąga, »bo je młody, bo je krzepki, bo je silny, bo je giętki« i wicher nad nim przeleci, jak orzeł nad wirchem i nic mu nie zrobi, ino gałązeczki co nieco poruszy.
Może do niej, do tej chaty, co przypadła do górskiej ściany tuż koło potoku — pędzi tak »fryśko« ten młody zuchwalec i z roweru skoczy, do dziewczyny przypadnie, zajrzy jej w ślepie, w zęby — rozchychocze, o las się wypyta, czy daleko, czy gęsty, czy nie dobrze w takie skwarne południe w tym lesie, gdzie są miękkie mchy i liliowe dzwonki, gdzie się złotogłów czai i z pod głazu, jak złocisty świecznik wyrasta.
Co ona na to odpowie, ta »najpiękniejsza« w sezonie zakopiańska dziewczyna?
Odpowie: »hej« — ręką oczy przysłoni — a z pod ręki widne białe zęby, jak u młodej wilczycy, i pójdą w dal.
On przodem będzie prowadził rower, bo droga jest zła i wybojów pełna.
Miną wille, sadyby, miną werandy, na których leżą panie w szlafrokach i goreją w słońcu japońskie latarnie...
I znikną pod baldachimem świerków, gdzie chłód leśny, aż dusi od zapachu, jakim jest przepojony, od zapachu mchów, paproci, kwiecia, szpilek smrekowych...
I znikną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak myśli Tuśka, a po twarzy jej pod pudrem przesuwa się różowy obłok i pewna doza rozmarzenia.
Nagle coś wpada pomiędzy nią i Pitę na stół, odskakuje, przewraca dzbanek z wiechą gałęzi i stacza się na ziemię.
To piłka, rzucona ręką jednej z panien Warchlakowskich, skacze tak po werandzie.
Pita spogląda z pogardą na piłkę.
— Ona to umyślnie zrobiła... — oznajmia z powagą.
— Widziałaś?
— Tak, proszę mamusi. To ta najmłodsza. One już dawno tu ciągle patrzą, szepczą coś, a teraz piłką rzuciły.
Spodziewa się, że matka rozgniewa się za ten zuchwały postępek, ale wbrew jej oczekiwaniu, Tuśka patrzy na leżącą na ziemi piłkę, jakby chcąc powziąć jakąś decyzyę.
— Włóż, Pito, kapelusz i przynieś mi mój kapelusz i żakiet — decyduje wreszcie.
Dziewczynka posłusznie wstaje i przynosi żądane przedmioty.
Tuśka się namyśliła.
Chciała zawiązać bliższą znajomość z tą panią z werandy — teraz nadarza się jej doskonała do tego sposobność. Kto wie zresztą, czy to nie jest umyślna zaczepka ze strony tych pań.
Ubiera się i widzi, że w »Lewkonii« panuje ruch i zaciekawienie.
Panienki pobiegły na werandę, opowiadają coś matce. Dama w welwetach sięga po rogowe face à main i zaczyna obserwować werandę Tuśki.
Pita podnosi piłkę. Tuśka każe iść córce obok siebie — schodzi z werandy i kieruje się ku »Lewkonii«.
Dama w welwetach i serya Barissonek widzą, co się święci. Ale są godne i dumne.
Stanęły rzędem na werandzie i oczekują, jak Dumasowska księżna, ażeby owa »cudzoziemka« do nich podeszła.
— My galicyanki som dumne i znamy się na warszawskich fumach!
Tuśka, uprzejmie strojąc usta w najpiękniejszy z zapasowych uśmiechów, przechodzi z Pitą gościniec, podchodzi do werandy i podaje piłkę.
— Oto któraś z panieneczek przez nieuwagę rzuciła na naszą werandę. Idąc do miasta, pragnęłyśmy zwrócić własność naszych sąsiadeczek.
Pani Warchlakowska dźwiga się z leżaka.
— Bardzo pani jestem wdzięczna i przepraszam za nieuwagę moich dziewczątek... ale pani pojmuje... wakacye... wieś...
— Tak, tak... zresztą młodość ma swoje prawa.
Mierzą się oczyma.
Z jednej strony klan Warchlakowskich, a z drugiej strony Tuśka i Pita prawdziwie dystyngowane i powabne.
W jednej chwili atakowały się wzajemnie z szaloną wprawą, jak gdyby miały wspólnie zanieść się do zastawu. Oceniły swoje suknie, ręce, kapelusze, zęby, wartość wewnętrzną, możliwy dochód, dozę sprytu, wyświdrowały wady, czarne punkciki na noskach, liczbę piegów, złoto plomb w zębach i szczerby w inteligencyi.
Przejrzały się nawskróś, wiedziały, jakie mają halki i podszewkę tej duszy, którą nosiły na pokaz. Słowem, w jednej chwili zdawało się im, że nie miały dla siebie tajemnic.
Uznały jednak, że mogą się zbliżyć. Pani Warchlakowska dostrzegła na ręce Tuśki obrączkę i to wystarczało dla zachowania decorum.
Była to mężatka — pani Warchlakowska mogła raczyć zawiązać z nią pewną znajomość.
I teraz następuje prezentacya według formy, śmieszna, z dygami ze strony Barissonek, z nieufnem wydęciem wargi Pity, z robionym uśmiechem Tuśki i grandezzą bajeczną w manierach pani Warchlakowskiej.
— Panienka musi się nudzić — mówi radczyni do Pity, mierząc śliczne, proste nóżki dziewczynki nieprzychylnem spojrzeniem.
Pita nic nie odpowiada, tylko równie nieprzychylnie kontroluje ręce pani Warchlakowskiej, ubrane pewną ilością pierścionków.
— Nie będę nigdy kładła takich pierścionków, bo to brzydko — kombinuje panna Pita.
Tuśka czuje, że nie należy przeciągać struny.
Żegna się więc i odchodzi do miasta.
Nie wie, dokąd iść w ten upał i jest zła, że iść musi, ale powiedziała »idąc do miasta« i musi być konsekwentną, tembardziej, że klan Warchlakowskich patrzy na nią i na Pitę z wysokości werandy.
Czuje te spojrzenia przez skórę na swoich piętach i sprawiają jej one bardzo niemiłe wrażenie. Idzie więc w ten upał, ofiara kłamstwa i konwenansu. Łyka kurz, praży się w słońcu, a obok niej ze znudzoną miną wlecze się Pita.
Niema nikogo na gościńcu, nawet z werand pouciekano w głąb willi i chałup — niema więc dla kogo prostować się, zachowywać linii i roztaczać wdzięki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.