Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pończochy czarne, dobrze wyciągnięte odcinają się od tej jasności. Trzyma w ręku toporek, pochylił się nad leżącą belką i obcina ją dość zręcznie.
Z góry przypatrują mu się z flegmą górale.
On, porając się z toporkiem, śpiewa:

...i nie dbam o czerwony nos
i nie dbam, że wciąż tyję.
Lecz chwytam dzbanek w ręce me
I piję! piję! piję!...

Pijacka piosenka, śpiewana chórem po restauracyach, jak dysonans rozbrzmiewa w zapachu smereków i złocie słońca. On tu czuje, lecz z chęcią już weń wzrośniętą zbierania oklasków, zwraca się do górali:
— Pięknie śpiewam? co?
Milczenie.
Górale nie są skorzy do pochwał.
Aktor czuje się podrażniony.
— Czekajcie, zaśpiewam wam coś góralskiego.
Prostuje się i zaczyna, zawodząc:

— Tuduraj — tuduraj,
Kiedy grule w dole;
Jak gruli nie stanie,
Tuduraj ustanie...

Józek Obidowski, dziś jakiś chmurny i zły, patrzy na gościa w dziwny sposób.
Nic nie zdoła oddać tej mieszaniny ironii i respektu — ironii dla istoty z miasta, więc dla niego, górskiego, istoty niższej, i respektu dla źródła dochodu »papirków«, które tak miło zgarniać, a za nie chałupy nowe budować. Politycznie jednak czuje, że musi wreszcie wydusić jakąś pochwałę.
— No piknie — odpowiada wreszcie, nie wyjmując z ust fajki — ale głos u was maleńki i nie gielcy wcale!
Aktor roześmiał się wesoło.
— Głupiś! — wyrzekł — u mnie głosu starczy na