Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie o to chodzi. Ja chcę dobrać sobie tę drugą izbę z werandą.
Indyance twarz się rozjaśnia. Zawiązała i rozwiązała i znów zawiązała chustkę. Widać, że już myśl jej pracuje, jakby tu i na ile skórę z tej gościowej ściągnąć.
— Wiedzom co... — mówi powoli, ważąc każde słowo — ta izba teloz by zamówiona. Gość pisał po nią.
Tuśce aż tchu zabrakło.
— Ale zadatku nie dał?
— No... ni... Ino kabyście ją fcieli, to muszom zapłacić tylo, co tamtej pon dawali.
— No, a ileż?
Gaździna myśli — cała tragedya toczy się w jej mózgu. Powie za mało — powie za dużo... Nie wie. Cyfry biegają jak szalone — wreszcie rzuca:
— Dacie osiemdziesiąt.
— To za drogo.
— Ten pon da tyle.
Tuśka dałaby już te osiemdziesiąt guldenów, ale zdjęta mocą nałogu, musi się targować.
— Siedemdziesiąt...
Gaździna widzi, że tej pani »zafciało się« tej izby i już żałuje, że nie powiedziała stówki.
— Ni, ni... — mówi z niechcenia, patrząc uparcie w kafle pieca — dacie dziewięć dziesiątek, to mieszkajcie...
— Jak to dziewięć dziesiątek? Powiedzieliście: osiemdziesiąt!
— Nijok nie będzie inoczej, ino dziewięć dziesiątek. Ten pon da i stówkę...
Od dziedzińca dolatuje ciche gwizdanie polki.
To doprowadza Tuśkę do ostateczności.
— No... dobrze... macie tu dwadzieścia guldenów!
— A wiedzom, że za obsługę osobno?
— Jak to?
— A no... ho mieliby my drugiego gościa, to by płacił za obsługę, a tak ino strata bez to, że wy będziecie mieszkać i od przodu i od zadku.
— No, dobrze... idźcie już tylko.