Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.
— Czego ona tak stoi przy tem oknie?
— Przypatruje się nam.
— A może jej pokazać język? — hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale zato bardzo »rozwydrzona«.
— Mińciu!... — strofuje radczyni.
Lecz Mińcia się tłómaczy:
— To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?
Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.
— Widzisz, że to jest osoba średnio zamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. — Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktór ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.
Panienki zbiegają z werandy — zaczynają igrać miluchno po placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.
— To pewnie jaka żydówka!...
— E... może co innego.
— A może taka — wiesz...
— Ale nie. Przecież szła z córką.
— E!... może to siostra.
— Ta mała to miała pończochy fil d’ Ecosse!
— Nieprawda, bo fil de Perse.
— Głupie jesteście... to fil de juive...
De Palestine!... hi, hi...
»Osoba« tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. — Gnieździć się w jednym pokoju i to od dziedzińca, jakoś niewypada. — Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak, jak ta pani z przeciwka, z pewnością zachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nie duża,