Safo (Daudet)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Safo
Podtytuł Powieść z obyczajów paryzkich
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego,
Czysta № 4.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Sapho
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

— Tak, mój drogi, skończył życie dzisiejszej nocy, na rękach Rozy... zaniosłem go właśnie do wypychania.
De Potter, muzyk, którego Jan spotkał, wychodząc ze sklepu przy ulicy du Bac, uczepił się go, party potrzebą wylewu uczuć, bynajmniej nielicującą z jego fizyonomią zimną i ostrą aferzysty i opisywał męczeństwo biednego Bichito, którego zima paryzka zabiła. Kurczył się z zimna, pomimo obsłonek z waty i knota palącego się na spirytusie od dwóch miesięcy, pod jego gniazdkiem, jak się zwykło robić z dziećmi, przedwcześnie urodzonemi. Wszystko to nie pomagało: drżał ciągle i poprzedniej nocy, podczas kiedy go wszyscy otaczali, ostatni dreszcz przeszedł go od głowy do ogona; zmarł jak dobry chrześcianin, dzięki potomkom wody święconej, jaką, na jego skórę pogurbioną, w miarę znikania życia, mieniącą się gdyby mora, pryzmatycznie, mama Pilar wylewała, mówiąc, z oczami wzniesionemi ku niebu: „Dis loui pardonne!“
— Śmieję się z tego, ale mi się chce płakać swoją drogą; zwłaszcza, gdy pomyślę o strapieniu mojej biednej Rozy, którą we łzach pozostawiłem. Na szczęście, Fanny była przy niej...
— Fanny?...
— Tak, od niepamiętnych czasów nie widzieliśmy jej... Przyszła dziś rano, w samą chwilę dramatu i, jako dobra dziewczyna, została, żeby pocieszać przyjaciółkę. — Nie spostrzegłszy, jakie wrażenie wywołał swemi słowy, dodaje: „Więc już rzecz skończona? Nie żyjecie z sobą? Czy przypominasz pan sobie rozmowę naszą na jeziorze d’Enghien? Przynajmniej, korzystasz z dawanych ci nauk...“ Odrobina zazdrości przebijała w tej pochwale.
Gaussin zmarszczył czoło, doznał on prawdziwej przykrości na myśl, że Fanny wróciła znów do Rosario; ale zły był na siebie za tę słabość, nie mając już praw do niej i odpowiedzialności za jej sposób życia.
Gdy weszli na ulicę de Beaune, bardzo starożytną i niegdyś arystokratyczną, de Potter zatrzymał się przed jednym z domów. Tam to mieszkał on a raczej udawał, że mieszka dla przyzwoitości, dla ludzi; rzeczywiście bowiem przesiadywał ciągle w alei de Villiers lub w Enghien; pod dachem małżeńskim czasami tylko zjawiając się, żeby żona i dziecko nie wydawali się zbyt opuszczonemi.
Jan chciał się właśnie pożegnać i pójść w dalszą drogę, ale on przytrzymał rękę jego w swych długich i twardych rękach dręczyciela klawiszy, mówiąc, bez najmniejszego wstydu, jak człowiek, niekryjący się już ze swojem zepsuciem:
— Oddaj mi pan jedną przysługę... chodź ze mną na górę. Miałem dziś zjeść obiad u żony, ale doprawdy nie mogę zostawić mojej biednej Rosy, samej jednej, tak zrozpaczonej. Posłużysz mi za pozór do wyjścia i uwolnisz od przykrego tłomaczenia się.
Gabinet mnzyka, we wspaniałym i zimnym apartamencie prywatnym, na drugiem piętrze, zdradzał, że w nim nikt nie pracuje. Wszystko w nim było zbyt czyste, nic nie wskazywało nieładu, lekkiej gorączki, udzielającej się przedmiotom i meblom. Ani jednej książki, ani jednego świstka na stole, gdzie się znajdował tylko wspaniały i ogromny kałamarz bronzowy, bez atramentu, błyszczący, jakby w wystawie sklepowej; ani cienia partycyi na starym fortepianie w kształcie spinetu, z którego niegdyś przy pierwszych utworach czerpał natchnienie. Popiersie z białego marmuru kobiety młodej, o rysach delikatnych, ze słodkim wyrazem, blade w tym zapadającym zmierzchu, udzielało większego chłodu jeszcze kominkowi bez ognia, przysłoniętemu draperyą i smutno zdawało się spoglądać na ściany pełne wieńców złoconych, ze wstęgami, medalów pamiątkowych i napisów w ramach. Była to cała spuścizna zaszczytów i sławy, wspaniałość, jako wynagrodzenie pozostawiona żonie, którą ona pielęgnowała, jakby ozdobę grobu szczęścia swego.
Zaledwie weszli, otworzyły się drzwi gabinetu i ukazała się pani de Potter.
— Czy to ty, Gustawie?
Myślała, że jest sam; z widocznym przeto niepokojem stanęła, ujrzawszy postać nieznaną. Wykwintna i ładna, ubrana z inteligentną elegancyą, zdawała się delikatniejszą od biustu swego a słodki wyraz twarzy przemieniony był w energię odważną i nerwową. W świecie, rozmaicie sądzono o charakterze tej kobiety; jedni potępiali ją za to, że znosi jawną pogardę ze strony męża i ten dom w mieście, znany i afiszowany; inni przeciwnie, podziwiali jej rezygnacyę cichą: powszechna zaś opinia miała ją za osobę spokojną, lubiącą nadewszystko ten swój spokój, znajdującą dostateczne wynagrodzenie, za swe wdowieństwo, w pieszczotach pięknego dziecka i w tej radości, że nosi nazwisko wielkiego człowieka.
Ale podczas kiedy muzyk przedstawiał towarzysza i banalnem jakiemś kłamstwem wymawiał się od obiadu domowego, z drgania tej młodej twarzy kobiecej, z tego wejrzenia nieruchomego, które już nie widziało, ani słyszało, jakby pochłonięte cierpieniem, Jan mógł pomiarkować, że pod światowemi pozorami, wielka boleść żywcem się zagrzebuje. Uwzględniając nibyto historyę, w którą nie wierzyła, odrzekła tylko łagodnie:
— Rajmund będzie płakał; obiecałam mu, że zjemy obiad przy jego łóżeczku.
— Jakże on się ma? — zapytał de Potter z roztargnieniem, niecierpliwie.
— Lepiej, ale kaszle jeszcze... Nie pójdziesz go zobaczyć?
Mruknął kilka słów pod wąsem, udając, że czegoś szuka w pokoju: „Nie teraz, śpieszę się bardzo... rendez-vous w klubie na szóstą godzinę...“ Chodziło mu o to, żeby się z nią nie znaleźć sam na sam.
— A więc, bądź zdrów — rzekła kobieta, nagle uspokojona, z rysami przywróconemi do zwykłego stanu, zwartemi, jak woda czysta, którą kamień tylko co zamącił aż do głębin. Ukłoniwszy się, znikła.
— Wynośmy się...
I de Potter, wyzwolony, pociągnął Gaussina, który przyglądał się, jak schodzi przed nim, sztywny i wytworny, w swym długim, wązkim paltocie kroju angielskiego, ten człowiek co ulegając nieszczęsnej namiętności, tak był wzruszony, gdy niósł do wypchania kameleona swej metresy a z domu wychodzi, nie uścisnąwszy dziecka chorego.
Jakby w odpowiedzi na myśl przyjaciela, muzyk rzekł: „Wszystko to jest winą tych, co mię ożenili. Straszną przysługę oddali i mnie i tej biednej kobiecie... Co za szaleństwo, chcieć zrobić ze mnie małżonka i ojca!... Byłem kochankiem Rosy, pozostałem nim i pozostanę, póki jedno z nas nie zdechnie... Czy namiętność, która uchwyci we właściwej porze i trzyma mocno, wyzwala nas kiedy ze swych szponów?... A ty, czyś pewien, że gdyby Fanny chciała...“ Zawołał na wolnego fiakra, co przejeżdżał i wsiadając, rzekł:
— A propos Fanny, wiesz pan nowinę...? Flamant ułaskawiony i wypuszczony z Mazas... To prośba Déchelette’a... Biedny Déchelette!... Spełnił dobry uczynek, nawet po śmierci.
Nieruchomy a party szaloną chęcią biedz, schwycić za te koła tetniące hałaśliwie po ciemnej ulicy, którą właśnie gazem oświetlano, Gaussin dziwił się własnemu wzburzeniu. „Flamant ułaskawiony... wypuszczony z Mazas...!“ Powtarzał po cichu, widząc w tych słowach powód, że Fanny milczy od kilku dni, że nagle ustały jej narzekania, ukojone pieszczotami pocieszyciela, gdyż pierwsza myśl tego nędznika, po uwolnieniu, musiała być dla niej.
Przypomniał sobie miłosną korespoudencyę, wysyłaną z więzienia, uporczywe obstawanie metresy za tym jednym, kiedy tak mało sobie robiła ze wszystkich innych i zamiast się cieszyć z wydarzenia, które według logiki, uwalniało go od wszelkiego niepokoju i wszelkich wyrzutów sumienia, pod wpływem jakiejś trwogi nieokreślonej, część nocy spędził bezsennie i w gorączce. Dlaczego? Już jej nie kochał przecież; tylko myślał o tem, że listy jego zostały w rękach tej kobiety, że je może tamtemu przeczyta i z których, któż wie, spowodowana złą radą, gotowa skorzystać kiedyś, aby zakłócić spokój jego i szczęście.
Ta troska o listy, rzeczywista czy zmyślona, albo też pokrywająca inną, bez jego świadomości, skłoniła go do kroku nierozważnego; postanowił udać się do Chaville, czemu się dotąd z taką zawziętością opierał. Ale bo komuż poruczyć zlecenie tak poufne i drażliwe?... Pewnego poranku lutowego, wsiadł do pociągu co wychodzi o dziesiątej, bardzo spokojny, z sercem bezpiecznem i z tą tylko obawą, że zostanie dom zamknięty a kobietę zbiegłą już wślad za swym bandytą.
Zaraz na zakręcie drogi, uspokoiły go rolety podniesione i firanki u okien i przypomniawszy sobie wzruszenie swe na widok światełka błyskającego w cieniu, co za nim uciekało, naigrawał się z siebie i ze znikomości swych wrażeń. Już to nie ten sam mężczyzna przyjeżdża i zapewne nie tę samą kobietę zastanie. Jednakże, dopiero dwa miesiące upłynęły od owego czasu. Lasy, wzdłuż których pociąg się przemykał, nie pokryły się liściem nowym i tak samo były ordzewiałe, jak w dzień zerwania i krzyków jej, od których się echa rozlegały.
Wysiadłszy sam jeden na stacyi, w tej mgle przejmującej i zimnej, udał się wiejską ścieżką, śliską od śniegu stwardniałego, tunelem kolei żelaznej. Nie spotkał nikogo, aż do Pavé des Gardes, na zakręcie którego ukazał się mężczyzna z dzieckiem, za nimi zaś posługacz ze stacyi pchał taczki pakunkami naładowane.
Dziecko z obwiniętą szyją szalikiem, w czapce nasuniętej na uszy, powstrzymało okrzyk, przechodząc koło niego. „Ależ to Józio“! po myślał, trochę zdziwiony i zasmucony niewdzięcznością malca. Obejrzawszy się napotkał wzrok człowieka, prowadzącego dziecko za rękę. Ta twarz inteligentna i delikatna, co pobladła w murach, to ubranie, które widocznie tylko co kupił gotowe, ta broda jasna, zaledwie wysypująca się, gdyż nie miała czasu odrosnąć po wyjściu z Mazas. „Toż to Flamant a Józio jest synem jego...“.
Rozwidniło się przed nim, jak od błyskawicy. Wszystko ujrzał i zrozumiał, począwszy od listu ze szkatułki, w którym piękny rytownik kochance swej powierzał dziecko, które ma na Prowincyi, aż do tajemniczego przybycia malca, miny zakłopotanej Hettémów, gdy za adoptowaniem przemawiali; spojrzeń zamienianych między Fanny a Olimpią; wszyscy bowiem zmówili się, żeby mu narzucić żywienie syna tego fałszerza. Ładny z niego głupiec... jakże się musieli zeń śmiać! Uczuł niesmak do całej tej przeszłości sromotnej; byłby chciał uciec bardzo daleko, gdyby nie ciekawość co do niektórych rzeczy. Jeśli ten człowiek odjechał z dzieckiem, czemuż ona im nie towarzyszy? Przytem listy, zależało mu na tem, żeby je odebrać i nic swego nie zostawić w tym zakątku plugawym i złowrogim.
— Pani?... Pan przyjechał!...
— Który pan? — naiwnie zapytał głos z głębi pokoju.
— Ja... — Dał się słyszeć krzyk, podskok żywy, a potem słowa; „Zaczekaj, wstaję... idę...“
Jeszcze w łóżku po dwunastej! Jan domyślał się, dlaczego; znał przyczyny tych ranków, kiedy była tak zmęczona, zmordowana — i podczas kiedy czekał w salce, gdzie najdrobniejszy przedmiot był mu znany, gwizdawka pociągu przebywającego, drżący bek kozy w ogródku sąsiednim, nakrycia rozrzucono na stole, przypominały mu ranki dawniejsze, śniadania zjadane na prędce, przed wyjazdem.
Fanny wbiegła z uniesieniem, lecz na widok jego oziębłości, powściągnęła się i przez sekundę stali zadziwieni, wahający się, jak to zwykle bywa, gdy się ludzie po zerwaniu tak ścisłego stosunku zobaczą z sobą na dwóch końcach przerwanego mostu, oddaleni o całą przestrzeń od brzegu do brzegu, mając pośrodku ogromny obszar toczących się i pochłaniających fal.
— Dzień dobry... — rzekła po cichu, nie ruszając się z miejsca.
Jan wydawał jej się zmieniony, pobladły; on się zaś dziwił się, że ją widzi tak młodą, trochę tylko grubszą, niższą niż sobie wyobrażał i tak szczególnie promienną, z tym blaskiem cery i oczu, z tą miękością murawy świeżej, jak po każdej nocy, którą na wielkich pieszczotact spędzała. A więc w lesie, w głębi wąwozu, usłanego liśćmi zeschłemi, pozostała ta której wspomnienie wzniecało w nim litość trawiącą.
— Późno się wstaje na wsi... — rzekł ironicznie.
Tłomaczyła się, pozorowała migreną jak on, omijając zarówno: „ty“ i „panie“. Na nieme zapytanie, wskazujące nakrycia na stole, oderwała się: „To dziecko... jadło tu dziś śniadanie, zanim odjechało...“
— Odjechało? dokąd-że?
Mówił nibyto z najzupełniejszą obojętnością, zniechcenia, ale go zdradzał błysk oczu. „Ojciec się zjawił... i przybył go odebrać...“ — odpowiedziała Fanny.
— Po wyjściu z Mazas, nieprawda?
Zadrżała, lecz nie próbowała kłamać.
A więc tak... dotrzymałam danej obietnicy... Ileż razy brała mię ochota, powiedzieć ci, alem nie śmiała, bałam się, żebyś nie wygnał tego biednego malca... — i nieśmiało dodała — byłeś taki zazdrosny...
Uśmiechnął się wzgardliwie. Zazdrosny on o tego galernika... co znowu!... czując że go ogarnia gniew, przerwał jej mowę, oznajmiając po co przybywa. „Listy moje!... dlaczegoś ich nie oddała Cezaremu? Oszczędziłabyś sobie i mnie widzenia się, przykre to dla obojga“-
— Prawda — odpowiedziała, nie przestając być łagodną — ale ci je oddam zaraz, są tam...
Poszedłszy za nią do pokoju, spostrzegł łóżko rozebrane i przykryte na prędce obie poduszki, poczuł woń papierosów palonych i toaletowych pachnideł kobiecych, które poznawali zarówno jak i stojącą na stolika szkatułkę, wysadzaną masą perłową. Ponieważ obojgu przyszła jedna myśl, rzekła otwierając pudełko: „Nie wiele tego jest... nie byłoby czem ognia rozpalić...“
Milczał, wzburzony, z usty spalonemi, wahając się, czy się zbliżyć do tego łóżka w nieładzie, przy którem przeglądała listy, poraz ostatni, z głową pochyloną, z karkiem jędrnym i białym pod upiętym wysoko warkoczem i w penioarze wełnianym, luźnym w pasie, miękim wolnym...
— Oto masz! Wszystkie są.
Wziął paczkę, żywo ją włożył do kieszeni gdyż myśli jego inny obrót przybrały i zapytał:
— Więc zabrał swoje dziecko? Dokądże jadą?
— Do Morvan, w jego strony; tam ukryty, będzie przesyłał do Paryża utwory swego rylca, pod zmyślonem nazwiskiem.
— A ty?... Czy zamyślasz tu pozostać?
Odwróciwszy oczy, żeby w nich nie czytał, zaczęła bąkać, że byłoby jej bardzo smutno.., Więc myśli... pojedzie może niedługo... w małą podróż.
— Do Morvan zapewne?... Będziecie w kółku rodzinnem!... — I popuszczając cugle zazdrości szalonej, wołał: „Powiedz lepiej odrazu, że podążysz za swoim złodziejem i będziecie żyć z sobą... Dosyć już dawno masz na to chęć... dalejże. Powróć do swej kałuży... Kokotka z fałszerzem — to para bardzo dobrana; za dobry byłem, chcąc cię wyrwać z tego błota!“.
Stała ciągle milcząca i nieruchoma; tylko przebłysk tryumfu wydobywał się z pod rzęs spuszczonych. Im więcej ją smagał ironią srogą, obelżywą, tem ona zdawała się dumniejszą i tem wyraźniej drgały jej kąciki ust. Teraz mówił o swojem szczęściu, o miłości uczciwej i młodej a taka tylko jest miłością. Ach, jak słodką poduszką do spania jest serce kobiety uczciwej... Nagle, głosem zniżonym, jak gdyby się wstydził, rzekł:
— Spotkałem go, twego Flamanta, czy nocował tu?
— Tak, późno było, śnieg padał.. posłano mu na sofie.
— Kłamiesz, on spał tutaj... dosyć spojrzeć na łóżko, na oczy twoje.
— I cóż z tego? — zbliżyła do jego twarzy twarz swoją i te duże szare oczy, ogniem rozpustnym błyszczące... — „Alboż wiedziałam, że przyjedziesz... A gdym ciebie utraciła, co mię mogła obchodzić reszta? Byłam smutna, sama jedna, zniechęcona...
— No i zapach galer!... Tak dawno już żyłaś z uczciwym człowiekiem, że ci się to musiało podobać, co?... Dopieroż nie żałowaliście sobie tych pieszczot. Ach, co za sprosność!... masz...
Widziała, że się zanosi na policzek, ale nie unikając, przyjęła go w twarz; poczem z głuchem jakiemś mruczeniem bólu, radości, zwycięztwa, skoczyła ku niemu, porwała go w objęcia, wołając: „Mój miły, mój miły! Ty kochasz mię jeszcze...“ i razem runęli na łóżko.
Hałaśliwie nadchodzący pociąg rozbudził go nagle ku wieczorowi; z oczami otwartemi, pozostawał czas jakiś, nie mogąc się rozpoznać, sam jeden w tem dużem łóżkn, gdzie członki jego zmordowane, jakby nadmiernem chodzeniem, zdawały się leżeć obok siebie, bez łączności i sprężystości. Po południu spadł duży śnieg. Wśród ciszy, przypominającej pustynię, słychać było, jak topniał, spływał po marach wzdłuż szyb, jak kroplami padał do poddasza i chwilami na ogień koksowy w kominku, który obryzgiwał.
„Gdzież on jest? co tu robi? Powoli, przy świetle odbijającem się od ogródka, ujrzał pokój biały, oświetlony z dołu, duży portret Fanny, wiszący naprzeciw niego i bez najmniejszego zdziwienia przypomniał wszystko sobie. Zaraz u wejścia, wobec tego łóżka, uczuł się znów porwany, zgubiony. Posłanie to pociągało go, jak przepaść i mówił sobie: „Jeśli tam padnę to bez ratunku i na zawsze“. Stało się; na dnie smutnego niesmaku, po tej nikczemności swojej, doznawał jakby ulgi, na myśl, że się już nie wydobędzie z tej kałuży. Była to opłakana błogość rannego, który, brocząc się krwią, wlokąc ranę, rozciągnął się na gnojowisku, aby tam umrzeć i zmordowany cierpieniem, walką, mając wszystkie żyły otwarte, zagłębia się z rozkoszą w cieple miękiem i smrodliwem.
To, comu pozostawało teraz zrobić, było okropne, ale bardzo proste. Powrócić do Ireny, po tej zdradzie, narazić się na takie pożycie, jak de Potter!... Nizko wprawdzie upadł, ale nie do tego stopnia... Napisze do Bouchereau, do wielkiego fizyologa, który najpierwszy zbadał i opisał choroby woli; przedłoży mu przypadek straszny, historyę swego życia od pierwszego spotkania się z tą kobietą, gdy położyła mu rękę na ramieniu, aż do dnia, kiedy sądząc, że jest ocalony, w pełni szczęścia, w pełni upojenia, porwała go napowrót czarodziejską siłą przeszłości, tej okropnej przeszłości, w której zajmowała tak mało miejsca miłość, tylko podły nałóg i występek, jakim kości przesiągły...“
Otworzyły się drzwi. Fanny chodziła cicho po pokoju, żeby go nie obudzić. Z pod przymkniętych powiek przyglądał jej się, jak żwawa i silna, odmłodzona, grzeje przy kominku nogi, przemokłe na śniegu, w ogródku i od czasu do czasu, zwraca się ku niemu, z tym uśmiechem, jaki miała podczas rannej utarczki. Przyszła wziąć paczkę marylandu, co leżała na zwykłem miejscu, skręciła papieros i chciała odejść lecz ją zatrzymał.
— Nie śpisz?
— Nie... usiądź tu... i porozmawiajmy.
Pozostała na krawędzi łóżka, trochę zadziwiona tą powagą.
— Fanny... pojedziemy...
Zrazu myślała, że sobie żartuje, żeby ją wypróbować; ale wchodził w tak bardzo dokładne szczegóły, że ją to prędko wywiodło z błędu. Jest posada wolna, w Arica, poproszę o nią... Zajmie to dwa tygodnie czasu, tyle tylko, żeby kufry przysposobić...
— A twoje małżeństwo?
— Ani słowa już o tem... To, com uczynił, nie da się już powetować. Przepadło już, widzę to dobrze, nie będę już mógł rozłączyć się z tobą.
— Biedne dziecko! — rzekła ze smutną i trochę wzgardliwą słodyczą. Potem, wypuściwszy z ust dwa czy trzy kłęby dymu, zapytała:
— Daleko ten kraj, o którym mówisz?
— Arica? Bardzo daleko, w Peru... Flimant nie będzie mógł tam cię dogonić.... — dorzucił po cichu.
Pozostała zamyślona i tajemnicza w swym mglistym obłoku z dymu. On trzymał ją ciągle za rękę, muskał jej ramię nagie i kołysany kapaniem wody dokoła domku, zamykał oczy, z lubością zagłębiając się w kale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alphonse Daudet.