Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy była tak zmęczona, zmordowana — i podczas kiedy czekał w salce, gdzie najdrobniejszy przedmiot był mu znany, gwizdawka pociągu przebywającego, drżący bek kozy w ogródku sąsiednim, nakrycia rozrzucono na stole, przypominały mu ranki dawniejsze, śniadania zjadane na prędce, przed wyjazdem.
Fanny wbiegła z uniesieniem, lecz na widok jego oziębłości, powściągnęła się i przez sekundę stali zadziwieni, wahający się, jak to zwykle bywa, gdy się ludzie po zerwaniu tak ścisłego stosunku zobaczą z sobą na dwóch końcach przerwanego mostu, oddaleni o całą przestrzeń od brzegu do brzegu, mając pośrodku ogromny obszar toczących się i pochłaniających fal.
— Dzień dobry... — rzekła po cichu, nie ruszając się z miejsca.
Jan wydawał jej się zmieniony, pobladły; on się zaś dziwił się, że ją widzi tak młodą, trochę tylko grubszą, niższą niż sobie wyobrażał i tak szczególnie promienną, z tym blaskiem cery i oczu, z tą miękością murawy świeżej, jak po każdej nocy, którą na wielkich pieszczotact spędzała. A więc w lesie, w głębi wąwozu, usłanego liśćmi zeschłemi, pozostała ta