Rycerze mroku/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
PODWÓJNA ZASADZKA.

Kiedy Leszczyc zadzwonił do mieszkania Bilukiewicza i ten sam mu drzwi otworzył — wnet zauważył, że kasjer ma jakiegoś miłego gościa, bo w przedpokoju wisiało niewieście palto.
— Zajęty jesteś?
Panna Mary zechciała łaskawie mnie odwiedzić?
— Mary?... Ta dziewczyna?... Wszak wiesz już, kim ona jest!
— Cóż z tego, bardzo miła kobieta!
Spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela — toć obaj od dwóch dni wiedzieli wszystko o rzekomej kinematograficznej artystce, — a wiadomość tę, zarówno, jak i wiadomość o zamieszkiwaniu Welskiego u Balasa, zdobył hrabia od owego draba, któremu dwukrotnie zlecał napadać na kuzyna.
— Dziwię się... — począł — wypraw ją jaknajprędzej! Mam ważne wiadomości!
— Chcesz mi powiedzieć, że się „tamto” nie udało?.. Już wiem... Zaczekaj, mnie lepiej się uda!.. Wejdź cicho do kuchenki...
Leszczyc nie wiele rozumiał, lecz usłuchał polecenia Bilukiewicza. Bez szelestu, znalazł się wewnątrz mieszkania i zniknął w kuchence, podczas, gdy kasjer, rzuciwszy parę głośnych zdań w stronę pustej klatki schodowej, jakby się z kim żegnał, powrócił do pokoju.
— Kto to był? — zapytała Mary, gdyż ona to w rzeczy samej znajdowała się u kasjera.
— Et, nudziarz! Leszczyc!
— Już poszedł?
— Oczywiście, czyż po raz drugi, miał nam zepsuć wieczór?
Widać było, że kasjerowi musi bardzo zależeć na pannie Mary, bo wystąpił z jeszcze wspanialszem, niźli ongi przyjęciem. Stół był zastawiony, rzekłbyś do ślubnej uczty i nie brakło na nim ani kwiatów, ani drogich trunków, ani przeróżnych słodyczy i owoców. Snać od dłuższego czasu musiała urocza osóbka już bawić w Bilukiewicza i należyty hołd oddano i winom i smakołykom, gdyż świadczyły o tem na pół opróżnione butelki, niedopite kieliszki i nieład, panujący na stole.
Panna Mary siedziała, swoim zwyczajem, niedbale na kanapie, podkuliwszy nóżki i ćmiła papierosa — kasjer zajął tuż koło niej miejsce i począł się przymilać, wznawiając, przerwane miłosne oświadczyny.
— Moja ty ślicznotko, moja ty cudna gwiazdeczko filmowa — mówił, oblizując się rozkosznie i wykrzywiając, niby istny szympans, swe szpetne oblicze — jaka ładna panienka, pozwól się staremu wujaszkowi choć raz pocałować!
— O, powoli — udała oburzenie — tak zaraz nie można! Napijmy się jeszcze, a potem, na wety.... może zgodzę się dać buziaka! — Nalała dwie duże szklanki koniaku do pełna i trąciwszy się z podtatusiałym adoratorem — swoją niosła do ust.
— Ale Mary, złota, ja nie mogę...
— Pij...
— Kiedy się ululam....
— Nie nudź! Ja piję duszkiem... za naszą miłość, wujaszku, to i ty, w tej chwili, masz wypić... inaczej pomyślę, że mnie nie kochasz!
Rad nie rad, musiał ustąpić Bilukiewicz podobnemu wezwaniu. Zachęcony przykładem czarującej uwodzicielki, jął sączyć trunek do końca — podczas gdy ona, kręcąc się na swem miejscu i śmiejąc — zręcznie wylała za kanapę niemal całą zawartość szklanki.
— Ot, tak to lubię! — zawołała, widząc, że kasjer stawia pustą szklankę na stole.
Jeśli zamierzyła spoić Bilukiewicza, skutek rychlej nastąpił, niźli spodziewaćby się było można. Musiał nie przywykły być do picia, zresztą podobna porcja wychylonego koniaku, oszołomiłaby każdego. Siedział teraz zaczerwieniony, oczy poczynały mu błyszczeć nienaturalnie i nabrał jakiejś rzeźwości niezwykłej.
— Jakaś ty ładna — bełkotał — jaka ładna... o... wujaszek będzie cię kochał zawsze, wszystko dla malutkiej uczyni, wszystko... kupi, co zechce...
— A dużo ty masz pieniędzy, wujaszku?
— Oho... ho... wystarczy... A ile pieniędzy przez moje ręce przechodzi.. ho.. ho...
— Wszak jesteś kasjerem?
— Tak, w bardzo bogatej fabryce, Drohojowskiego...
— Tyle pieniędzy, powiadasz?
— Po paręset tysięcy, na wypłaty...
— A często u was bywają te wypłaty?
— Jakaś ty ciekawa dziecinko, zawsze w soboty... Co to dziś mamy? acha, środę... no to w piątek rano podejmę pieniądze, zostawię je przez noc w kasie, a rano, w sobotę, będę wypłacał..
Dziewczyna mało nie krzyknęła z radości, tak niespodziewanie łatwo szedł jej wywiad. Zadowoloną była, iż udało jej się spoić Bilukiewicza, bowiem język rozwiązał mu się na dobre. Nie zdradzając jednak swej radości, obojętnie dalej pytała:
— A dużo tam tego będzie?
— Przeszło trzysta tysięcy... Ale, przestań nudzić, pozwól dziecinko, lepiej się pocałować... co cię obchodzą sprawy naszej fabryki?
— Czekaj, czekaj, wujaszku... to strasznie ciekawe... i gdzie ty trzymasz tyle pieniędzy?...
— Jakto, gdzie?... w kasie...
— No, to ta twoja kasa musi być dobrze strzeżona... muszą jej pilnować wielkie psy...
— Jakie psy! — roześmiał się z rzekomo naiwnych zapytań dziewczyny — skąd w kasie psy? Jest jeden stróż, ale i ten idzie spać po północy...
— Tak... stróż idzie spać po północy! Ale tam muszą być... takie żelazne ściany, albo — zrobiła szeroki, pojaśniający ruch ręką — w ścianach armaty... jakto widziałam na jednym filmie...
— Oj, dzieciaku, dzieciaku, całą mądrość czerpie z kina! Żadnych żelaznych ścian u nas niema, ani armat, ani gazów trujących. Nasz zarząd mieści się w zwykłym pałacyku na Wolskiej, na pierwszem piętrze mieszka dyrektor, parter zajmują biura...
— I wy się nie boicie napadu... takich strasznych ludzi... bandytów z bombami?
— Bandytów z bombami! — śmiał się na cały głos — ach ty moja maleńka artystko — takie napady, na szczęście, wydarzają się rzadko w Warszawie. Zresztą, nie wiem, czy panom bandytom opłaciłoby się przyjść — normalnie kasę zastaliby pustą... Musieliby wiedzieć, kiedy większe przechowujemy sumy pieniężne. A tej informacji może jedynie udzielić dyrektor, lub ja... Dyrektor, sądzę, napewno im się nie zwierzy, ani ja również!
— Napewno, wujaszku! O poznałam cię, bardzo trudno z ciebie coś wyciągnąć!
Zaległa cisza.
— Istotnie! — ozwał się po chwili, jakgdyby do głowy przeszło mu nagłe spostrzeżenie — istotnie okraść nas nie byłoby tak trudno... wypiłować kraty w drugiem oknie z lewej strony, zasłania je od ulicy nawet drzewo, bo nasz pałacyk jest w ogródku, wejść przez okno... a tam zaraz stoi kasa... Kasę tą, coprawda, należy wyłamać, kto nie zna hasła... ale dla złodziejów robota nie trudna... Ale jestem spokojny, do głowy im nie przyjdzie nas okradać! — zakończył swe refleksje.
— A co to jest hasło, wujaszku? — zapytała dziewczyna, która niby bawiąc się obojętnie szklanką, w rzeczy samej śledziła każde słowo.
— Wyraz na który nastawić należy, aby otworzyć kasę! To tajemnica, tego ci nie powiem, dziecinko!
— Mnie, mnie, kotusiu, nie powiesz? Fe, jaki niedobry, a komuż jabym mogła powtórzyć?
— Co prawda i to racja! Nastawiam coraz na inny wyraz. Ażebyś wiedziała, jak cię lubię malutka, odtąd nastawiać będę na twoje imię — „Mary”.
— Klasa! Mój złoty wujaszek! No pocałuj, pocałuj! A teraz nie zawracajmy sobie głowy kasami... Wypijmy jeszcze likieru...
— Wypić! Hm... można...
Bilukiewicz dał się, nawet bez wielkiego oporu, namówić na ostatni kieliszek, — i tu była jego zguba.
Wypił, spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, coś bełkotał jeszcze, chciał się wdzięczyć do Mary — ale głowa mu opadła na piersi — i po chwili pokój rozbrzmiewał od głośnego chrapania.
Spojrzała nań z nieokreślonym uśmiechem, ubrała się śpiesznie i za chwilę już biegła po schodach, stukając wysokiemi obcasami.

Ledwie zatrzasnęły się drzwi za odchodzącą Mary, rzekomo pijany i pogrążony w sen głęboki Bilukiewicz, porwał się raźno ze swego miejsca i zawołał w kierunku kuchenki, w której się ukrywał Leszczyc.
— Możesz wejść!
Hrabia wszedł do pokoju i ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela.
— Więc, nie jesteś...
— Nie jestem urżnięty — ten przerwał, poczynając się śmiać. Skoro ona mogła wylać swój koniak i ja, toż samo, uczyniłem równie sprytnie?...
Wskazał ręką na podłogę a smuga złocistego trunku, świadczyła o prawdzie jego słów.
— Teraz rozumiesz?
Leszczyc pokiwał głową, jakby tym ruchem składając niemy hołd przebiegłości przyjaciela.
— Domyślam się twej gry — rzekł — lecz czy ona się uda?
— Napewno się uda! W piątek wieczór — mówił z naciskiem, powoli wymawiając każde słowo. — Balas, razem ze swą czcigodną pomocnicą Mańką, dokonają włamania w fabryce Drohojowskiego... i zostaną przyłapani. Towarzyszyć im, zapewne, będzie Welski...
— Sądzisz, że się zgodzi?
— Siłą go zmuszą... a nawet, gdyby im się to nie udało i pozostał w domu, natychmiast po zatrzymaniu przestępców, nastąpi rewizja w mieszkaniu Balasa... i Welski, czy tak, czy inaczej, poczytywanym będzie za jego wspólnika. Proste?
Błysk podziwu zamigotał w oczach Leszczyca.
— Genialne!
Bilukiewicz, nie zwracając uwagi na pochwałę, wyjaśniał dalej.
— Gdy Welski wpadnie poraz drugi, Den się nie ośmieli go bronić... i nareszcie, na zawsze zostanie załatwiona sprawa nieszczęsnego spadku.
— Należy koniecznie unieszkodliwić Dena — począł hrabia, który wciąż jeszcze był pod wrażeniem niedawnej rozmowy. Jął opowiadać przyjacielowi, jak detektyw zaczepił go w „Palace Hotelu”, napomknął o napadach, napomknął o sfałszowanym podpisie, zupełnie niedwuznacznie dając do zrozumienia, iż podejrzewa Leszczyca, wreszcie wprost żądał zrzeczenia się zapisu na korzyść Welskiego, obiecując wzamian zaprzestać dalszych dociekań.
— Cóżeś mu odpowiedział? — zagadnął kasjer z niepokojem.
— Nazwałem go szantażystą! Odszedł, grożąc, iż daje mi do namysłu dwa dni a później...
— Rozpocznie walkę! Przebiegła sztuka ten Den i to są jego ulubione sposoby psychologicznego zastraszenia przeciwnika... Zaręczam ci, że nic nie wie, domyśla się zaledwie nieco! Że napadł na Welskiego łobuz z twego polecenia? — domysł tylko... Żeś sfałszował pokwitowanie? — również domysł... Dopiero sprawa byłaby jasna, gdyby mógł wykryć, w jaki sposób w banku zginęły pieniądze... ale nad tem może sobie łamać głowę aż do końca swego żywota... i nie ustali nic...
Leszczyc, pod wpływem słów przyjaciela, poczynał się wstydzić swej chwili słabości, podczas rozmowy z detektywem. Żałował, że nie odpowiedział mu znacznie ostrzej, nie kazał wprost odejść od stolika, jak to początkowo zamierzył i więcej jeszcze nie podkreślił swego oburzenia. Sytuację, wprawdzie, ratowało pomówienie Dena o szantaż, lecz odpowiedź detektywa, nie świadczyła, by miał się temi słowy przejąć zbytnio. Winien był Leszczyc zareagować znacznie mocniej. Rację miał Bilukiewicz, cóż grozić mu mogło? Tak, musi na przyszłość więcej panować nad sobą!
— Grunt silne nerwy — mówił przez ten czas kasjer — jeszcze parę dni a jesteśmy uratowani... będziemy mieli pieniądze!
— Jakto, będziemy mieli pieniądze? — powtórzył, nie rozumiejąc słów przyjaciela, Leszczyc.
— Te z kasy! Ty z niemi wyjedziesz!
Leszczyc osłupiał.
— Przecież kasa będzie pusta!
— Oczywiście pusta — uśmiechnął się — ale pieniądze, — trzysta kilkadziesiąt tysięcy — ja podejmę i przejdą one do naszej kieszeni!
— Jakto? Zrobi się awantura! Wszak, przy włamywaczach policja nic nie znajdzie?
— Pięknie! Ale niechaj Balas udowodni, że nie miał jeszcze jednego wspólnika, który niepostrzeżenie umknął ze zrabowaną sumą? Ja zeznam, że pieniądze znajdowały się w kasie!
Leszczyc coraz więcej oczy otwierał z podziwienia nad niebywale zręcznym planem Bilukiewicza. Za jednym zamachem pogrążało się Welskiego ostatecznie i zdobywało łup znaczny, zwalając całkowicie winę na przestępców.
Kasjer wyjaśniał dalej projekt, aż co do najdrobniejszych szczegółów.
— Wyjedziesz z pieniędzmi do Gdańska i tam je zdeponujesz na conto, które ci wskażę... Później się podzielimy... Tak będzie lepiej i bezpieczniej. Moją zasadę znasz — most a pod mostem żelazna siatka — wtedy nie wpadnie się nigdy! Ja się zwolnię z pracy u Drohojowskiego...
— Zamierzasz wziąść urlop?
— Nie, zwolnię się całkowicie! Dość mam tego udawania, dość tej przymusowej cnoty... Pięćdziesiąt lat zginania karku i wiecznej maski na twarzy! Długom czekał na dogodną chwilę, wreszcie nadeszła! Pragnę żyć, bawić się, pragnę kobiet, miłości...
Choć słowo „miłość” komicznie brzmiało w ustach Bilukiewicza, nie uśmiechnął się Leszczyc, jeno skinieniem głowy przytwierdził tym zamierzeniom.
— Rozumiem! To co... teraz... wraz z częścią przypadającą na ciebie zapisu, wedle naszej umowy, byt wygodny zapewnią...
— Tak! Ty zaś również będziesz zabezpieczony i możesz się dalej starać, lub nie — o rękę Drohojowskiej! Jak tam postępują twoje sprawy?
— Tak sobie!
Leszczyc, gdyby chciał być szczery, musiałby przyznać, że jego sprawy miłosne w stosunku do Reny Drohojowskiej postępują zupełnie źle. Choć od oświadczyn upłynął zaledwie jeden dzień — panna, gdy dziś z rana przybył w odwiedziny — potraktowała go tak ozięble, tak starała się go pozbyć — iż co do jej uczuć istotnych, nie mógł się łudzić ani chwili.
Zbyt dobrym był hrabia znawcą kobiet, by nie zrozumieć, że daleką jest od zakochania a tylko ta droga, przez jej serduszko, prowadziła do miljonów Drohojowskiego. Ponieważ jednak, Bilukiewicz, wielki do niedawna nacisk kładł na to małżeństwo — nie chciał go drażnić i dał ogólnikową odpowiedź.
Musiał kasjer, z miny Leszczyca się domyślić, że sprawy stoją nie tęgo — a wraz z nowemi projektami — rychłem, za dni parę zagarnięciem wielkiej sumy — marjażowe, odległe zamierzenia stawały się mniej aktualne, bo rzekł:
— Będziesz miał nawet tyle, że nie potrzebną ci do szczęścia się stanie bogata żona i nie będziesz znosił niczyich kaprysów! To, nam obu, do końca życia wystarczyć powinno...
Tak samo myślał i Leszczyc i tem więcej radowały go słowa przyjaciela, iż nie nalegał więcej on na niepewne małżeństwo...
Gdy po odejściu Leszczyca, Bilukiewicz pozostał sam, potarł ręką czoło i coś mruknął, jak człowiek, który przypomina sobie o bardzo ważnej, jeszcze nie załatwionej sprawie. Mimo, iż godzina była późna — bo druga w nocy blizko — przysunął maszynę do pisania, wyjął papier i powoli, z namysłem, wystukiwał zdanie po zdaniu. Dwa razy podarł napisanie i wnet zaczynał od początku.
— Tak będzie dobrze!... — wreszcie wyszeptał, kończąc swą pracę.
Raz jeszcze przeczytał, złożył arkusik i wsunął w kopertę. Na kopercie widniał napis:
„Do Urzędu Śledczego, Daniłowiczowska.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.