Rycerze mroku/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
DETEKTYW W „PALACE HOTEL’U.“

Den chciał działać bez zwłoki. Pospieszył do domu, przebrał się w wieczorowy strój i po chwili jechał do „Palace Hotel’u”, gdzie wiedział że tam prawie codziennie na kolacji bywa Leszczyc. Pragnął się rozmówić z hrabią, choć nie znał go osobiście i sądził, że rozmowa taka przynieść może pożądany skutek.
Gdy wszedł do jasno oświetlonej, restauracyjnej sali, niemal wszystkie stoliki już zostały zajęte — lecz śród obecnych nie dostrzegł Leszczyca. Usiadł skromnie, na boku i postanowił zaczekać — a intuicja mówiła mu, że oczekiwanie to nie będzie daremnem.
Den lubił swój zawód detektywa i wolał go nawet od służby w policji, w ścisłem tego słowa znaczeniu. Dawał on większą niezależność, większą swobodę działania i możność podejmowania się spraw i w tych wypadkach, kiedy władze bezpieczeństwa, ze względów formalnych, nie wszczynały śledztwa. Tak było i obecnie. Właściwie, wszak dochodzenia prowadził na własną rękę, zaciekawiony niezwykłym procesem, a potem opowiadaniem rejenta Smulskiego o dziwnym spadkobiercy — Welskim — który otrzymawszy zawiadomienie o spadku, nie przybył do jego kancelarji dowiedzieć się o bliższe szczegóły, lecz w dni parę później, popełnił zgoła niezrozumiałe przywłaszczenie..
W pojęciu Dena, cała sprawa była dostatecznie jasną, ale czy zebrane dowody wystarczały? Czy nie narażał się na ryzyko, wszczynając rozmowę z Leszczycem i czy rozmowa ta nie stawała się przedwczesną? Toć mógł Leszczyc wyprzeć się wszystkiego i złożyć nawet skargę na detektywa o niesłuszne posądzenie, — przecież należał do najwyższych warstw towarzystwa...
Spojrzał po sali i uśmiechnął się ironicznie.
Do najwyższych warstw towarzystwa! Ci wszyscy, co tu siedzieli wokoło w „Palace Hotel’u” również należeli pozornie do „towarzystwa”. Dość okiem było rzucić na tych wysmokingowanych panów, postrojone i ubrylantowane kobiety! Wszystko w nich tchnęło dostojną godnością i wykwintem. A jednak?
Bystre oko Dena łatwo rozróżniało śród nich zawodowych fałszerzy, ludzi bawiących się za czeki bez pokrycia, wielkomiejskich lichwiarzy, szulerów, młodzieńców żyjących z naciągania dam na większe, lub mniejsze „pożyczki“. Większość obecnych — bo ich stać tylko było na drogą restaurację — to byli ci sami „rycerze mroku“, nie odrodni bracia tych, których wczoraj obserwował w „Mordowni“. Ale ci, rycerze mroku, byli po stokroć gorsi!
I jeśli mógł czasem litować się Den nad złodziejaszkiem, czy dziewczyną uliczną, kradnącemi z głodu — dla nich czuł pogardę i nienawiść bez granic. Bo „panów z towarzystwa“ otaczał, niby tarczą pieniądz, dzięki któremu kłaniano się im, przyjmowano wszędzie — ten brudny pieniądz, zdobyty występkiem — nizko giął karki lokajów i przygodnych znajomych. Przed tym pieniądzem korzono się i nie śmiał nikt żadnego z wytwornych apaszów pochwycić za kołnierz, ani też ubrylantowanej damy nazwać — nierządnicą! Ci bohaterowie powojenni byli daleko niebezpieczniejsi od braci z „Mordowni“ — gdyż nadawali ton po restauracjach i dancingach, prowokowali niemal swym, w nieuczciwy sposób, osiągniętym zbytkiem — i pod podobną piersią nigdy lepszem uczuciem nie zadrgało serce...
Do ich liczby należał i Leszczyc...
Powtórnie skrzywił się Den, przeniósł swój wzrok z obecnych na wejściowe drzwi... i drgnął. Nie omyliło go przeczucie. Śród wchodzących do restauracyjnej sali dojrzał hrabiego. Szedł, witany ukłonami służby i snać, z góry, musiał zamówić miejsce, bo pełen powagi maître d’hotel prowadził go ostentacyjnie w stronę jedynego, niezajętego stolika.
Okoliczność, iż Leszczyc przybył do „Palace Hotel’u“ sam sprzyjała zamierzeniom detektywa. Postanowił wszcząć rozmowę bez zwłoki, skoro tylko oddali się kelner, przyjmujący obstalunek. Poprzednie, ogarniające go wątpliwości, rozproszył myślą, iż skoro stale prowadził pomyślną grę, opartą na psychologji przeciwnika i tym razem podobną grą uda mu się odnieść zwycięstwo.
Powstał tedy i zbliżył się do Leszczyca.
— Pan hrabia pozwoli?
Leszczyc, zajęty studjowaniem karty potraw, powoli podniósł głowę i z impertynenckiem zadziwieniem obrzucił postać intruza.
— Mam pilną sprawę...
— Sądzę, mój panie — rzekł sucho hrabia — iż tu nie miejsce na załatwianie spraw, nawet najpilniejszych! Nie znam pana!
— Jestem Den, detektyw prywatny! Jeśli ośmieliłem się niepokoić to z tego względu, że hrabiego w domu zastać trudno, a przynoszę ważną wiadomość...
Czy to nazwisko detektywa, czy wzmianka o ważnej wiadomości, lecz twarz Leszczyca rozchmurzyła się nieco. I on oczekiwał pewnej wieści z niepokojem, lecz znacznie później... Tu zaś w „Palace Hotel’u” musiał się pokazać na wszelki wypadek, dla niepoznaki... Ale czegóż chciał Den?
— Proszę! — wskazał na krzesełko.
— Wiadomość ta, sądzę, zaciekawi pana — mówił detektyw, zajmując miejsce — przed dwoma godzinami dokonano napadu na Welskiego...
Aczkolwiek Leszczyc, bez przerwy wciąż myślał o owym napadzie, fakt, że to Den właśnie przychodzi go o tem powiadomić, tak była nieoczekiwaną, iż zmięszał się na chwilę, lecz wnet odzyskał panowanie nad sobą.
— Napaść na Welskiego! — powtórzył obojętnie — cóż to właściwie mnie może obchodzić!
— Choćby z tego względu — mówił z niedostrzegalnym, ironicznym, w kąciku ust uśmiechem Den — że o ile wiem, jest to blizki kuzyn pana hrabiego, o ile się nie mylę brat stryjeczny...
— Wcale nie tak bliski... piąta woda po kisielu... zresztą... Więc cóż mu się stało?
— Właściwie nic! Napadł nań na Bednarskiej, po ciemku, jakiś łobuz, zadał cios, ale kapelusz osłabił siłę uderzenia... Może zadałby powtórne niebezpieczniejsze uderzenie, ale na szczęście, ja się tam znalazłem i ochroniłem pana Welskiego od niechybnej śmierci...
— Ach...
Właściwie hrabia pragnął powiedzieć — ach, żeby cię wszyscy djabli wzięli — ponieważ jednak był dobrze wychowanym człowiekiem, urwał na pierwszym wyrazie zdania. Więc tak świetnie obmyślany plan spełzł na niczem przez tego szpiega! Ale?
— Wdzięcznym za tę wiadomość — ozwał się zupełnie spokojnie — lecz niestety muszę zaznaczyć, że osoba mojego kuzyna ciekawi mnie mało. Stoczył się on podobno na dno, przyjaźni z jakiemiś szumowinami i zapewne dzisiejsze zajście było wynikiem koleżeńskich porachunków...
— Nie sądzę!
— Nie sądzi pan? Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi i jeśli pan więcej mi niema nic do powiedzenia...
— Owszem, mam...
— Słucham?
Den, który dotychczas siedział w pozycji człowieka, przejętego niezwykłym szacunkiem dla osoby hrabiego, nagle wyprostował się i rzekł twardo:
— Chciałem zaznaczyć, że Welski jest pod moją opieką!
— Cóż to znowu ma znaczyć? — spytał Leszczyc, spojrzawszy nań z góry.
— Powinien pan zrozumieć!
— Ja? Sądzę, że się pan upił... panie... jak się pan tam nazywa... i najlepiej zrobi, gdy opuści mój stolik!
Den, nie tylko nie zastosował się do tego życzenia, ale począł przemawiać przyciszonym głosem, — poufale.
— Hm... opuścić stolik?... Otóż, coby to było, gdybym zaczął opowiadać, żem widział hrabiego Leszczyca, jak zmawiał się z jakimś andrusem przed „Mordownią“?.
— Zwarjował pan!
— I dawał pieniądze za to, aby ten napadł na Welskiego!
— Proszę się wynosić!
— Zaraz... a podpisik na pokwitowaniu!
Ostatnie słowa detektywa wywarły wpływ magiczny. Hrabia, który już zamierzał wszcząć głośną awanturę, kazać wyprowadzić przez kelnerów z sali Dena, a może go nawet uderzyć — drgnął i pohamował się nagle. Stanowczo tamten za dużo wiedział i wywąchał to właśnie, czego Leszczyc, obawiał się najbardziej. Czyżby?
— Panie Den — rzekł, zupełnie zmieniając ton a nawet przypomniawszy sobie nazwisko detektywa — mówi pan tak, że nic zrozumieć nie mogę. Gdy jedynie napomykał pan o Welskim, obchodziło mnie to mało a sama forma odezwań była tak dziwaczna, żem się uniósł... Co się tyczy testamentu, słucham spokojnie, bo ta sprawa tyczy się mnie blisko... Więc?
— Bardzo się cieszę — odparł Den, drwiąco — spokój nigdy w rozmowie nie zaszkodzi! Co zaś się testamentu tyczy, to chciałem zaznaczyć, że Welski o nim nigdy nie wiedział i wiedzieć nie mógł, bo z otrzymania kopji ktoś za niego pokwitował, zabierając jednak sam dokument...
— Któż mógł podobnie postąpić? — zapytał Leszczyc, choć wszystko w nim drżało.
— Sądzimy, że ekspertyza to ustali... Wszak podpis sfałszowany jest w naszem posiadaniu...
— I na nikogo nie pada podejrzenie?
— Hm... hm... chwilowo na nikogo!
Mimo, iż słowa detektywa znajmiły, że nie podejrzewa nikogo, spojrzenie i głos wtórujące słowom takiej były treści, że każdy łatwo mógł pojąć, że Den nie tylko żywi określone podejrzenia ale i zna doskonale osobę, na którą podejrzenie pada. Leszczyc poczuł, iż usuwa mu się grunt z pod nóg, postanowił jednak wygrać ostatni atut.
— Cóż? — rzekł — podpis na zawiadomieniu sfałszowany? Bo ja wiem — nieco dziwne... Co komu potem? Wszak nie sfałszowano testamentu!
— Lecz jeśli okaże się, że ten podpis sfałszował ktoś bliski, pragnąc dla jemu tylko wiadomych celów, wykorzystać nieświadomość Welskiego?
— Mnie może pan ma na myśli?
— A choćby i tak było!
Zaległo milczenie.
— Panu, jako detektywowi — wreszcie ozwał się hrabia — wolno przypuszczać, co się żywnie podoba. Moje porozumienie z apaszami? zamachy na Welskiego? sfałszowany podpis? Hm... no i co dalej?... Wszystko to trzeba udowodnić, a gdyby nawet udowodnić się dało... Welski, jako karany sądownie, zapisu nie otrzyma!...
— Otóż to właśnie! Tedy...
Detektyw umilkł i zrobił pauzę.
— Tedy — przemówił na nowo — proponuję wyraźnie... co wiem, utonie jak w grób... zapis zaś przypadnie Welskiemu!
— Co takiego?
— Wszak powiedziałem wyraźnie!
Leszczyc uniósł się nieco od stolika.
— Szantaż! — syknął.
— Może i szantaż. Daję dwa dni do namysłu.
Detektyw skłonił się i wyszedł. Był już po temu czas najwyższy, bo sąsiedzi poczynali się przysłuchiwać coraz bardziej gwałtownej rozmowie.
W pół godziny później — Leszczyc pędził do Bilukiewicza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.