Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

W ranek 20 maja, szedł Andrzej Sperelli przez Corso zalane słońcem, kiedy usłyszał przed bramą klubu, że go ktoś woła.
Na chodniku stała grupa arystokratów, jego przyjaciół, bawiących się przechadzką kobiet i złośliwymi uwagami. Był tam Juljusz Musellaro z Ludwikiem Barbarisi, z księciem di Grimiti, z Tjaleazzem Secinaro; był też Gino Bomminaco, i kilku innych.
— Nie znasz wypadku z dzisiejszej nocy? — zapytał go Barbarisi.
— Nie. Jakiż to wypadek?
— Don Manuel Ferres, minister Guatemali...
— No?
— Został przychwycony w czasie gry na oszustwie.
Sperelli opanował się, chociaż niektórzy z panów patrzyli nań ze złośliwą ciekawością.
— Jakże?
— Galeazzo był obecny, grał nawet przy tym samym stole.
Książę Secinaro zaczął opowiadać szczegóły.
Andrzej Sperelli nie udawał obojętności. Owszem słuchał z napiętą uwagą i poważnie. W końcu rzekł:
— Bardzo mi to przykre.
Został jeszcze kilka minut między nimi; następnie pożegnał się, chcąc odejść.
— Którędy idziesz? — zapytał go Secinaro.
— Wracam do domu.
— Odprowadzę cię kawałek.
Poszli w dół, ku via de’Condotti. Corso było zalane przerozkosznym strumieniem słońca od piazza Venezia aż do piazza del Popolo. Panie w jasnych strojach wiosennych przechodziły wzdłuż lśniących wystaw. Przeszła księżna di Ferentino z Barbarellą Viti, pod koronkową parasolką. Przeszła Bianka Dolcebuono. Przeszła młoda żona Leonetta Lanzy.
— Czy znałeś go, tego Ferres? — zapytał Galeazzo Sperellego, który milczał.
— Tak; poznałem go ubiegłego roku, we wrześniu, w Schifanoji, u mojej kuzynki Ateleta. Dlatego wypadek ten bardzo mi jest przykry. Trzebaby postarać się o możliwie jak najmniejszy rozgłos. Oddałbyś mi wielką przysługę, gdybyś mi pomógł...
Galeazzo zgodził się z serdeczną gotowością.
— Myślę — powiedział on — że skandalu możnaby po części uniknąć, gdyby minister zażądał dymisyi od swojego Rządu, lecz bezzwłocznie, jak mu to przedstawił prezes Klubu. Lecz minister wzbraniał się. Tej nocy wyglądał jak człowiek obrażony; podnosił głos. A dowody były wyraźne! Trzebaby go przekonać...
Idąc, mówili dalej o tym wypadku. Sperelli był wdzięczny Secinarowi za serdeczną gotowość. Secinara ta poufałość usposobiła do przyjacielskich zwierzeń.
Na rogu via de’Condotti spostrzegli panią Mount Edgcumbe, idącą lewym chodnikiem, wzdłuż wystaw japońskich, swym miękkim, rytmicznym, czarownym chodem.
— Donna Helena — rzekł Galeazzo.
Obaj patrzyli na nią; obaj czuli urok tego chodu. Lecz wzrok Andrzeja przeniknął suknie, widział znane kształty, boski tors.
Kiedy się z nią zrównali, pozdrowili ją równocześnie; i przeszli mimo. Teraz nie mogli patrzeć na nią, lecz byli oglądani. Była to dla Andrzeja męczarnia całkiem nowa ten pochód obok rywala, pod oczyma kobiety tak pożądanej i myśl, że te straszne oczy może rozkoszowały się porównaniem. On sam, w myśli, porównywał siebie z Secinar’em.
Ów miał typ bawoli jakiegoś Lucjusza Vero blondyna i niebieskookiego. Pośród jego bujnej wspaniałej złotej brody czerwieniały usta bez żadnego wyrazu duchowego, lecz piękne. Był wysoki, barczysty, silny, pełen elegancyi, wprawdzie nie subtelnej lecz swobodnej.
— No? — zapytał go Andrzej, pchnięty do tego śmiałego kroku przez nieprzezwyciężony popęd. — Dobrze idzie twoja sprawa?
Wiedział, że może w ten sposób mówić z tym człowiekiem.
Galeazzo odwrócił się z wyrazem pół zdumionym pół badawczym, gdyż nie spodziewał się od niego takiego pytania, a tembardziej w tonie tak żartobliwym, tak zupełnie spokojnym. Andrzej uśmiechał się.
— Ach, od jakże dawna trwa moje oblężenie! — odrzekł pięknobródy książę. — Od niepamiętnych czasów, z licznymi nawrotami i zawsze nieszczęśliwie. Przybywałem zawsze za późno: ktoś mnie już uprzedził w zdobyciu. Lecz nigdym nie tracił otuchy. Byłem pewny, że prędzej lub później przyjdzie moja kolej. Attendre pour atteindre. I istotnie...
— Więc?
— Lady Heathfield jest dla mnie łaskawsza od księżny Scerni. Spodziewam się, że będę miał najwyższy zaszczyt być zapisanym po tobie na liście...
Wybuchnął śmiechem nieco pospolitym, pokazując białe zęby.
— Myślę, że moje czyny indyjskie, rozpowszechnione przez Juljusza Musellaro, dodały mej brodzie pewnego rysu bohaterskiego, co może nie spotka oporu.
— A, twoja broda powinna dzisiaj drżeć od wspomnień...
— Jakich wspomnień?
— Wspomnień bakchicznych.
— Nie rozumiem.
— Jakto! Zapomniałeś o bajecznym Jarmarku majowym ośmdziesiątego czwartego roku?
— O, widzisz! Przypominasz mi! Tych dni wypadnie trzecia rocznica... Jednak ciebie tam nie było. Kto ci opowiedział?...
— Chcesz wiedzieć zbyt wiele, mój drogi.
— Powiedz mi; proszę cię.
— Raczej myśl o tem, żebyś zgrabnie skorzystał z tej rocznicy; i rychłe mi daj wieści.
— Kiedy się zobaczymy!
— Kiedy ci się podoba.
— Proszę cię na obiad wieczorem w Klubie, około ósmej. W ten sposób będziemy mogli razem zająć się tamtą drugą sprawą.
— Dobrze. Żegnaj, Złotobrody. Spiesz!
Rozstali się na piazza di Spagna, u stóp schodów; i ponieważ Helena przechodziła przez plac zwracając się ku via de’Due Macelli, by wejść na Quattro Fontane, Secinaro dopędził ją i przyłączył się do niej.
Andrzej, idąc po schodach, uczuł po wysiłku udawania straszny ciężar na sercu. Myślał, że nie zdoła go wywlec na szczyt schodów. Lecz teraz był pewien, że, w przyszłości, Secinaro wszystko mu zwierzy; i prawie wydało się mu to korzyścią! Wskutek rodzaju upojenia, pewnego szału, który w nim sprawiło nadmierne cierpienie, szedł ślepo naprzeciw męczarni nowych i coraz to okrutniejszych coraz szaleńszych, pogardzając i wikłając tysiącem sposobów stan swego umysłu, przechodząc z ohydy w ohydę, z obłędu w obłęd, z okrucieństwa w okrucieństwo, bez możności wstrzymania się, bez chwili przerwy w zawrotnym upadku. Trawiła go jakby nieugaszalna gorączka, która swojem gorącem rozwijała w ciemnych otchłaniach jego istoty wszystkie nasiona ludzkich przewrotności. Każda myśl, każde uczucie było splamione. Był cały jedną wielką raną.
A jednak właśnie zdrada przywiązywała go mocno do kobiety zdradzanej. Jego umysł, tak dziwnie przystosował się do tej potwornej komedyi, że prawie nie pojmował już więcej innego sposobu rozkoszy, innego rodzaju boleści. To wcielanie jednej kobiety w drugą, nie było już więcej czynem zrozpaczonej namiętności, lecz stało się przyzwyczajeniem i nałogiem i stąd potrzebą przemożną, koniecznością. I narzędzie tego nałogu stało się koniecznie potrzebnem, jak sam nałóg. Wskutek zjawiska deprawacyi zmysłowej doszedł prawie do tego, że zaczął wierzyć, iż rzeczywiste posiadanie Heleny nie byłoby mu dało tej przejmującej i rzadkiej rozkoszy, którą mu sprawiało posiadanie wyobrażone. Doszedł prawie do tego, że nie mógł, myśląc o rozkoszy, rozdzielić obu kobiet. I jak z jednej strony zdawała się mu zmalałą rozkosz rzeczywistego posiadania jednej, tak z drugiej czuł, że wszystkie jego nerwy były przytępione, kiedy wskutek znużenia wyobraźni znachodził się wobec rzeczywistego, bezpośredniego kształtu drugiej.
Dlatego nie mógł znieść myśli, że wskutek ruiny Don Manuela Ferres straci Maryę.
Kiedy około wieczora Marya przyszła, natychmiast zauważył, że biedne stworzenie nie wiedziało jeszcze o swojem nieszczęściu. Lecz w dzień potem, przyszła zadyszana cała, zmieniona, blada trupio; i rozełkała się mu w ramionach, ukrywając twarz:
— Wiesz?...
Wiadomość rozszerzyła się. Skandal był nieunikniony; ruina była nie do powstrzymania. Nastąpiły rozpaczliwe dnie męczarni, w których Marya, po spiesznym odjeździe oszusta, opuszczona przez nieliczne przyjaciółki, napadnięta przez niezliczonych wierzycieli swego męża, zabłąkana wśród prawnych formalności sekwestrów, pośród woźnych i lichwiarzy 1 innych lichych indywiduów, dała dowody bohaterskiej dzielności, ale nie zdołała ocalić się przed ostatecznem wstrząśnieniem, które zburzyło wszelką nadzieję.
I nie chciała od kochanka żadnej pomocy, nie mówiła mu nigdy o swojej męczarni, kiedy jej wyrzucał krótkość miłosnych odwiedzin; nie skarżyła się nigdy; nawet umiała uśmiechać się do niego mniej smutno; umiała być powolną jego kaprysom, oddawać namiętnie swoje ciało zbezczeszczeniu, wylewać na głowę kata najcieplejszą czułość swej duszy.
Wszystko wokoło niej zapadało się. Ołowiany ciężar kary spadł na nią niespodzianie. Przeczucia mówiły prawdę!
Nie żałowała, że ustąpiła kochankowi, nie kruszyła się, iż mu się oddała tak zupełnie, nie opłakiwała swej utraconej czystości. Dolegał jej jeden ból, mocniejszy od wszelkich wyrzutów sumienia i wszelkiego lęku, mocniejszy od wszelkiej innej boleści; była to myśl, że musi oddalić się, że musi wyjechać, że musi rozstać się z człowiekiem, który był dla niej życiem życia.
— Ja umrę, mój przyjacielu. Umrę zdała od ciebie, samotna. Ty mi nie zamkniesz oczu.
Mówiła mu o swym końcu z uśmiechem głębokim pełnym zrezygnowanej pewności. Andrzej rozpalał jeszcze przed nią złudne błyski nadziei, rzucał jej w serce nasienie snów, nasienie przyszłego cierpienia!
— Ja nie dam ci umrzeć. Ty będziesz jeszcze długo moją. Nasza miłość będzie jeszcze miała dni szczęścia...
Mówił jej o najbliższej przyszłości. — Ustali się we Florencyi; stamtąd będzie często przyjeżdżał do Sijeny, pod pozorem studyów; będzie przebywał w Sijenie całymi miesiącami, kopiując jakiś stary obraz, szukając jakiejś starej kroniki. Ich tajemnicza miłość miałaby jakieś ukryte gniazdo, w samotnej ulicy, lub poza miastem, na wsi, we willi ozdobionej majolikami Robii, otoczonej sadem. Onaby przecie mogła znaleźć jedną godzinę dla niego. Czasami także przyjeżdżałaby do Florencyi na jaki tydzień, na wielki tydzień szczęścia. Przeżywaliby swą idyllę na wzgórzu fiezolańskiem, we wrześniu, łagodnym jak kwiecień; a cyprysy Montughi byłyby im łaskawe jak cyprysy Schifanoji.
— Żeby to była prawda! Żeby to była prawda! — wzdychała Marya.
— Nie wierzysz mi?
— Wierzę ci, wierzę; lecz serce mi mówi, że wszystkie te rzeczy, tak słodkie, nie przekroczą granic snu.
Zachciała, żeby ją Andrzej trzymał długo, długo w swych ramionach; i trwała oparta o jego pierś, milcząca, cała w skupieniu, tak jakby, chciała ukryć się. Była wzruszona i drżała jak osoba chora, lub zagrożona i potrzebująca ochrony. Prosiła Andrzeja o pieszczoty duchowe, o te, które w swej poufałej mowie nazywała „dobrymi pieszczotami“, o te, które ją rozczulały, dawały jej łzy zapomnienia; słodsze od wszelkiej innej pieszczoty. Nie mogła zrozumieć, jak w tych chwilach najwyższego uduchowienia, w tych ostatnich boleściwych chwilach namiętności, w tych chwilach pożegnania kochanek nie zadowalał się całowaniem jej rąk.
Prawie urażona szorstką pożądliwością Andrzeja, prosiła:
— Nie, kochanie! Zdaje mi się, że jesteś bliższy mnie, bardziej zetknięty, bardziej zlany z moją istotą, kiedy siedzisz obok mnie, kiedy ujmujesz mi ręce, kiedy mi patrzysz w oczy aż do dna, kiedy mi mówisz rzeczy które tylko ty umiesz mówić. Zdaje mi się, że inne pieszczoty, oddalają nas od siebie, że rzucają między mnie i ciebie jakiś cień... Doprawdy nie wiem, jak wyrazić swoją myśl... Inne pieszczoty zostawiają mi smutek, taki ogromny smutek... nie wiem... i zmęczenie, takie ohydne!
Prosiła pokornie, z poddaniem, bojąc się zrazić go sobie. Nie czyniła nic innego, tylko wywoływała wspomnienia, wspomnienia minione, świeże, z najdrobniejszymi szczegółami, przypominając sobie najlżejsze ruchy, najulotniejsze słowa, wszystkie drobne nic zupełnie nie znaczące wypadki, które dla niej były pełne znaczenia. Jej serce wracało najczęściej do pierwszych dni Schifanoji.
— Przypominasz sobie? Przypominasz?
I łzy znagła napełniały jej zniżone oczy.
Pewnego wieczora Andrzej, myśląc o mężu zapytał jej:
— Czy od kiedy ciebie znam, byłaś zawsze cała moja?
— Zawsze.
— Nie pytam się o duszę...
— Cicho! Zawsze cała twoja.
I on, który pod tym względem niedowierzał nigdy żadnej ze swych łamiących mężom wiarę kochanek, wierzył jej; nawet nie miał cienia wątpliwości co do prawdy jej słów.
Wierzył jej; gdyż chociaż ją bezcześcił i oszukiwał bez skrupułów, to jednak wiedział, że jest kochany przez duszę wyniosłą i szlachetną, wiedział, że znajduje się naprzeciw wielkiej i strasznej namiętności, był teraz świadomy tej wielkości tak, jak swojej własnej marności. Wiedział, wiedział o tem, że jest kochany bezmiernie; i nieraz, wśród szałów swojej wyobraźni dochodził aż do tego, że gryzł usta biednego stworzenia, żeby nie wykrzyknąć imienia, które mu się wdzierało nieprzeparcie do gardła; i one dobre, boleściwe usta krwawiły pośród nieświadomego uśmiechu, mówiąc:
— Nawet tak nie sprawiasz mi bolu.
Brakło do rozstania niewielu dni. Miss Dorothy odwiozła Delfinę do Sijeny i wróciła, by pomagać swej pani w ostatnich ciężkich trudach i towarzyszyć jej potem w drodze. W Sijenie, w domu matki, nie wiedziano nic o prawdzie. Także Delfina nie wiedziała o niczem. Marya ograniczyła się na przesłaniu wiadomości o nagłem odwołaniu Manuela przez jego Rząd. I przygotowywała się do odjazdu; przygotowywała się do opuszczenia mieszkania pełnego umiłowanych rzeczy w ręku publicznych rzeczoznawców, którzy już byli spisali inwentarz i oznaczyli dzień licytacyi: — 20. czerwca, poniedziałek, o dziesiątej rano.
We wieczór 9. czerwca, w chwili rozstania się z Andrzejem, szukała jednej zagubionej rękawiczki. Podczas tego zobaczyła na jednym stole książkę Percy Bisshe Shelley’a, ten sam tom, którego Andrzej pożyczył jej w czasach Schifanoji, tom, w którym czytała Recollection przed wycieczką do Vicomile, drogi i smutny tom, w którym zaznaczyła była paznogciem dwa wiersze:

And forget me, for I can never
Be thine!

Wzięła go, z widocznem wzruszeniem; przekartkowała; znalazła stronę, znaki paznogcia, dwa wiersze.
Never! — szepnęła, potrząsając głową. — Przypominasz sobie. I minęło zaledwie osiem miesięcy!
Chwilę była zamyślona; — kartkowała jeszcze w książce; przeczytała kilka innych wierszy.
— To nasz poeta — dodała. — Ileż razy obiecałeś mi, że mnie poprowadzisz na cmentarz angielski! Przypominasz sobie? Mieliśmy zanieść kwiaty na grób... Chcesz pójść? Zaprowadź mnie, nim odjadę. Będzie to ostatnia przechadzka.
On rzekł:
— Chodźmy jutro.
Pojechali w odkrytej karecie. Słońce już miało zapadać. Ona trzymała na kolanach bukiet róż. Przejechali popod odrzewiony Awentyn. Widzieli statki naładowane winem sycylijskiem, stojące na kotwicy w porcie Ripa grande.
Wysiedli w pobliżu cmentarza; przeszli kawałek piechotą, aż do bramy, w milczeniu. Marya czuła w głębi swej duszy, że szła nietylko zanieść kwiaty na grób poety, lecz także opłakiwać na owem miejscu śmierci coś ze siebie, straconego bezpowrotnie. Urywek Shelley’a, czytany w nocy, w czasie bezsenności, zadźwięczał jej na nowo na dnie duszy, podczas gdy patrzyła na wysokie niebosiężne cyprysy, stojące poza pobielonym murem.
„Śmierć jest tu i Śmierć jest tam; wszędy jest Śmierć przy pracy; wokoło nas, w nas, nad nami, pod nami jest Śmierć; i myśmy nic jeno Śmierć.
„Śmierć położyła swe piętno i swoją pieczęć na wszystkiem, czem my jesteśmy, i na wszystkiem co czujemy i na wszystkiem, co znamy i czego lękamy się.
„Najpierw umierają nasze rozkosze, następnie nasze nadzieje, a potem nasze lęki; i kiedy to wszystko umarło, proch woła na proch i my umieramy także.
„Wszystkie rzeczy, które kochamy, które są nam drogie jako my sami, muszą rozejść się i zginąć. Takie jest nasze okrutne przeznaczenie. A miłość, miłość umarłaby nawet, gdyby wszystka reszta nie marła.
Przechodząc przez próg, ujęła Andrzeja pod ramię, zdjęta lekkim dreszczem.
Cmentarz był osamotniony. Kilku ogrodników podlewało rośle pozdłuż muru poruszając w milczeniu koneweczkami ruchem ustawicznym i równomiernym. Żałobne cyprysy wznosiły się prosto i nieruchomo w powietrzu: tylko ich szczyty, pozłocone słońcem, drżały lekko. Pośród sztywnych, zielonawych pni, wyglądających tak jakby były z trawertynów, wznosiły się białe groby, czworogranne kamienie, złamane kolumny, urny, łuki. Z ciemnej masy cyprysów zstępował tajemniczy cień, pobożny spokój i jakby ludzka słodycz, podobnie jak z twardej skały wynika jasna i dobroczynna woda. Ta stała regularność kształtów drzewich i te skromnie białe marmurowe groby użyczały duszy uczucia poważnego i słodkiego odpoczynku. Lecz pośród pni równolegle ustawionych jak głośne piszczałki organów i pośród kamieni falowały wdzięcznie oleandry, całe czerwone od świeżych kiści kwietnych. Różane krze zrzucały płatki przy każdym wiewie wiatru, rozsypując po ziołach swój wonny śnieg; eukaliptusy nachylały blade włosy, które czasami zdawały się srebrne; wierzby zlewały na krzyże i na wieńce swój łagodny płacz; kaktusy ukazywały tu i ówdzie wspaniałe białe grona, podobne do śpiących rojów motylich lub pęków rzadkich piór. A ciszę przerywało od czasu do czasu do czasu wołanie jakiegoś zagubionego ptaka.
Andrzej rzekł, pokazując na szczyt wzgórza:
— Grób poety jest tam na górze, obok owej ruiny, na lewo pod ostatnią wieżą.
Marya odłączyła się od niego, żeby wejść na górę wąskimi ścieżkami, pośród niskich płotków mirtu. Szła naprzód, a kochanek w jej ślady. Chód jej był nieco znużony; przystawała co chwila; co chwila odwracała się, by się uśmiechnąć do kochanka. Była ubrana czarno; na twarzy miała czarny welon, który sięgał jej aż do górnej wargi; i jej nikły uśmiech drżał pod czarnym brzegiem welonu, ocieniał się jakoby cieniem żałoby. Jej krągła broda była bielsza i czystsza od róż, które niosła w ręku.
Zdarzyło się, że kiedy się odwróciła, jedna róża rozsypała się. Andrzej schylił się, by zebrać płatki ze ścieżki, przed jej nogami. Spojrzała nań. On ukląkł na ziemi, mówiąc:
— Uwielbiona!
W jej umyśle powstało wspomnienie, wyraźne jak wizya.
— Przypominasz sobie — rzekła — ów poranek w Schifanoji, kiedy ja rzuciłam ci garść płatków z przedostatniej terasy? Tyś ukląkł na stopniu, kiedym ja schodziła.... Owe dni, nie wiem czemu, zdają mi się tak blizkie i tak dalekie! Zdaje mi się, żem je przeżyła wczoraj i żem je przeżyła przed wiekiem. Lecz możem ja je śniła?
Doszli pośród niskich płotów mirtu aż do ostatniej wieży na lewo, gdzie jest grób poety i grób Trelawny. Jaśmin, który się wspina po starej ruinie, był pokryty kwieciem; lecz z fiołków zostało tylko gęste ziele. Szczyty cyprysów dochodziły do linii wzroku i drżały żywiej od ostatecznej czerwieni słońca, które zapadało po za czarnym krzyżem Monte Testaccio. Niebieskawa chmura, obrzeżona płomiennem złotem żeglowała wysoko w stronę Awentynu.
„Tu spoczywają dwaj przyjaciele, których życie było zjednoczone. Oby także i pamięć ich żyła razem, teraz, kiedy oni leżą w grobie; i niechaj kości ich nie będą rozłączane, gdyż dwa ich serca za życia tworzyły jedno serce: „for their two hearts in life were single hearted!
Marya powtórzyła ostatni wiersz. Potem rzekła do Andrzeja, poruszona szlachetnym pomysłem:
— Rozwiąż mi welon.
I zbliżyła się doń, odrzucając głowę nieco wstecz, żeby jej rozwiązał welon na karku. Jego palce dotknęły jej włosów, tych cudownych włosów, które, rozpuszczone, zdawały się jak las żyć życiem głębokiem i słodkiem; w których cieniu tyle razy używał rozkoszy swojego oszukaństwa i tylekroć wywoływał zdradzieckie obrazy. Ona rzekła:
— Dzięki.
I zdjęła welon z twarzy, patrząc na Andrzeja oczyma nieco oślepionymi. Była bardzo piękna. Krążki wokoło oczu były ciemniejsze i głębsze, lecz źrenice płonęły ogniem jeszcze przenikliwszym. Gęste kędziory włosów przylegały do skroni, jak baldaszki ciemnych, nieco niebieskawych hijacyntów. Przeciwnie, odkryty, wolny środek czoła jaśniał białością prawie księżycową. Wszystkie jej rysy wysubtelniały, straciły od ustawicznego płomienia miłości i bólu coś ze swej materyalności.
Zawinęła w czarny welon łodygi róż, związała końce z wielką troskliwością; potem wetchnęła woń ich zanurzając twarz prawie w samą głąb bukietu. Następnie położyła bukiet na prostym kamieniu, na którym było wyryte nazwisko poety. A ruch jej miał wyraz nieokreślny, którego Andrzej nie mógł zrozumieć.
Poszli dalej szukać grobu John Keats’a, poety Endymiona.
Andrzej zapytał jej, zatrzymując się, by spojrzeć wstecz, w stronę wieży:
— Skąd wzięłaś te róże?
Ona uśmiechała się doń jeszcze, lecz z oczyma wilgotnymi.
— To twoje, z owej nocy śniegowej, odkwitły tej nocy. Nie wierzysz?
Podnosił się wieczorny wiatr; i niebo poza wzgórzem było całe zabarwione rozpłynionem złotem, a pośrodku rozpływała się chmura jakby trawiona przez ognisty stos. Cyprysy ustawione w ład zdawały się na tem tle światła wspanialsze i bardziej mistyczne, całe przeniknięte promieniami i drżące u ostrych wierzchołków. Posąg Psyche na szczycie środkowej alei przybrał barwę ciała. Oleandry wznosiły się w głębi niby purpurowe kopuły. Ponad piramidą Cestyusza podnosił się przyrastający księżyc na niebie zielonawem i głębokiem, jak wody cichej zatoki.
Zeszli środkową aleją aż do bramy. Ogrodnicy jeszcze wciąż podlewali rośle popod murem, ruszając na poprzek koneweczkami ruchem ustawnym i równomiernym, w milczeniu. Dwaj inni mężczyźni trzymając za końce całun z aksamitu i złota trzepali go mocno; a kurz połyskiwał, rozpraszając się. Od Awentynu dochodził głos dzwonów.
Marya przytuliła się do ramienia kochanka, nie władając dłużej lękiem, czując przy każdym kroku, że jej braknie ziemi pod nogami, myśląc, że po drodze traci wszystką swoją krew. I zaledwie znalazła się w karecie, wybuchła zrozpaczonymi łzami, łkając na barku kochanka:
— Umieram.
Lecz nie umarła. A byłoby jej lepiej umrzeć.
W dwa dni później Andrzej jadł śniadanie w towarzystwie Galeazza Secinaro przy jednym ze stołów Caffe di Roma. Poranek był ciepły. Kawiarnia była prawie pusta, pogrążona w cieniu znudzenia. Służba drzemała pośród brzęku much.
— Zatem — opowiadał książę brodacz — wiedząc, że ona lubi oddawać się wśród okoliczności osobliwych i fantastycznych odważyłem się...
Opowiadał brutalnie o ogromnie śmiałym sposobie, którym zdołał zdobyć Lady Heathfield; opowiadał bez skrupułów i bez zamilczeń, nie pomijając żadnego szczegółu, wychwalając dobroć zdobycia przed znawcą. Przerywał sobie od czasu do czasu, wpijając nóż w kawał soczystego i krwiawiącego dymiącego mięsa, lub wypróżniając kielich czerwonego wina. Zdrowie i siła tryskały z każdego jego ruchu.
Andrzej Sperelli zapalił papierosa. Mimo usiłowań, nie mógł przełykać pokarmu ni przezwyciężyć wstrętu rozdrażnionego żołądka. Kiedy Secinaro nalewał mu wino, pił zarazem wino i truciznę.
W pewnej chwili książę, chociaż bardzo mało subtelny, zawahał się przez chwilę; spojrzał na dawnego kochanka Heleny. On nie objawiał, poza brakiem apetytu, żadnego innego znaku wzburzenia; puszczał w powietrze ze spokojem kłęby dymu i uśmiechał się swym zwykłym nieco ironicznym uśmiechem do rozradowanego opowiadacza.
Książe rzekł:
— Dziś przyjdzie do mnie poraz pierwszy.
— Dziś? Do twego domu?
— Tak.
— Ten miesiąc, w Rzymie, jest doskonały do miłości. Od trzeciej do szóstej popołudniu każde buen retiro ukrywa parę...
— Istotnie — przerwał Galeazzo — ona przyjdzie o trzeciej.
Obaj spojrzeli na zegarek. Andrzej zapytał:
— Idziemy?
— Chodźmy — odrzekł Galeazzo, wstając.
— Pójdziemy razem przez via Condotti, Ja idę po kwiaty na Babuino. Powiedz mi, wszak wiesz: jakie kwiaty lubi najbardziej?
Andrzej zaczął śmiać się; na wargi cisnął mu się złośliwy dowcip. Lecz rzekł niedbale:
— Róże, niegdyś.
Przed Barcaccia rozstali się.
Piazza di Spagna była o tej godzinie pusta. Kilku robotników naprawiało przewodową rurę i z kupy ziemi, przesuszonej słońcem, podnosiły się od ciepłych powiewów wiatru kłęby kurzu. Schody Trinita jaśniały białawe i puste.
Andrzej wstępował powoli, powoli, przystając co dwa lub trzy stopnie, jakgdyby dźwigał olbrzymi ciężar. Wszedł do swojego domu; pozostał w swym pokoju, na łóżku, aż do trzech na trzecią. O trzy na trzecią wyszedł. Szedł przez via Sistina, następnie przez Quattro Fontane, minął palazzo Barberini; zatrzymał się trochę dalej przed stołami przedawcstarych książek, czekając trzeciej. Przedawca, człowieczek cały pomarszczony i skulony jak zgrzybiały żółw ofiarował mu książki. Wybierał swoje najlepsze tomy, po jednemu, i podsuwał mu je pod oczy, mówiąc głosem nosowym, nieznośnie monotonnym. Brakowało kilku minut do trzeciej. Andrzej patrzył na tytuły książek i baczył na bramę pałacu, słysząc głos księgarza niewyraźnie pośród huku swych żył.
Jakaś kobieta wyszła z bramy, zeszła chodnikiem ku placowi, wsiadła do najemnego powozu i oddaliła się przez via del Tritone.
Andrzej poszedł za nią; szedł znowu przez via Sistina; wrócił do swego mieszkania. Czekał przybycia Maryi. Rzuciwszy się na łóżko, leżał tak nieruchomy, że zdawało się, iż już więcej nie cierpi.
O piątej przybyła Marya.
Rzekła zadyszana:
— Wiesz? Mogę zostać z tobą cały wieczór, całą noc, aż do jutra rana.
Mówiła dalej:
— To będzie pierwsza i ostatnia noc miłości! Odjeżdżam we wtorek.
Rozełkała się mu na ustach, drżąc mocno i tuląc się do niego:
— Zrób, żebym nie widziała jutra! Daj mi śmierć!
Patrząc na jego zmienioną twarz, pytała go:
— I ty cierpisz? I ty także... myślisz, że już nigdy nie zobaczymy się?
On doznawał niezmiernej trudności w mówieniu, w odpowiadaniu jej. Język mu zdrętwiał, brakło mu słów. Czuł instynktowną potrzebę ukrycia twarzy, uniknięcia wzroku, pytań. Nie był w stanie pocieszać jej, nie mógł jej łudzić. Odrzekł głosem zdławionym, niepoznawalnym:
— Milcz.
Skulił się u jej nóg; długi czas pozostawał z głową złożoną na jej łonie, bez słów. Ona trzymała ręce na jego skroniach, wysłuchując nierówne i gwałtowne tętno jego żył, czując, że cierpi. I teraz nie cierpiała już z powodu swojej własnej boleści, lecz z powodu boleści jego, tylko z powodu boleści jego.
On wstał; wziął ją za rękę; pociągnął do drugiego pokoju. Była posłuszna.
W łóżku, zmięszana, przerażona mroczną żądzą oszalałego, krzyczała:
— Co ci to? Co ci to?
Chciała spojrzeć mu w oczy, rozpoznać to szaleństwo; a on ukrywał twarz, na jej piersi, na szyi, we włosach, na policzkach, jak zatraceniec.
Naraz ona wyrwała się z jego uścisków, ze strasznym wyrazem przerażenia we wszystkich członkach, bielsza od poduszek, zmieniona bardziej, niż, gdyby się była wyrwała z ramion Śmierci.
To imię! To imię! Ona usłyszała to imię!
Wielkie milczenie zaległo jej duszę. W jej wnętrzu otwarła się przepaść, w której wszystek świat zdaje się ginąć od ciosu jednej jedynej myśli. Nie słyszała już nic więcej, nic więcej. Andrzej krzyczał, błagał, rozpaczał daremnie.
Ona nie słyszała. Rodzaj instynktu kierował jej czynnościami. Znalazła ubranie; odziała się.
Andrzej szlochał na łóżku, oszalały. Spostrzegł, że wyszła z pokoju.
— Maryo! Maryo!
Nadsłuchiwał.
— Maryo!
Doleciał go hałas zamykających się drzwi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.