Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozkoszy swojego oszukaństwa i tylekroć wywoływał zdradzieckie obrazy. Ona rzekła:
— Dzięki.
I zdjęła welon z twarzy, patrząc na Andrzeja oczyma nieco oślepionymi. Była bardzo piękna. Krążki wokoło oczu były ciemniejsze i głębsze, lecz źrenice płonęły ogniem jeszcze przenikliwszym. Gęste kędziory włosów przylegały do skroni, jak baldaszki ciemnych, nieco niebieskawych hijacyntów. Przeciwnie, odkryty, wolny środek czoła jaśniał białością prawie księżycową. Wszystkie jej rysy wysubtelniały, straciły od ustawicznego płomienia miłości i bólu coś ze swej materyalności.
Zawinęła w czarny welon łodygi róż, związała końce z wielką troskliwością; potem wetchnęła woń ich zanurzając twarz prawie w samą głąb bukietu. Następnie położyła bukiet na prostym kamieniu, na którym było wyryte nazwisko poety. A ruch jej miał wyraz nieokreślny, którego Andrzej nie mógł zrozumieć.
Poszli dalej szukać grobu John Keats’a, poety Endymiona.
Andrzej zapytał jej, zatrzymując się, by spojrzeć wstecz, w stronę wieży:
— Skąd wzięłaś te róże?
Ona uśmiechała się doń jeszcze, lecz z oczyma wilgotnymi.
— To twoje, z owej nocy śniegowej, odkwitły tej nocy. Nie wierzysz?
Podnosił się wieczorny wiatr; i niebo poza wzgórzem było całe zabarwione rozpłynionem złotem, a pośrodku rozpływała się chmura jakby trawiona przez ognisty stos. Cyprysy ustawione w ład zdawały się na tem tle światła wspanialsze i bardziej mistyczne, całe