Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II. Tajemniczy nieznajomy.

Kto był ten nieznajomy, który czuł się tak szczęśliwym w pierwotnej, niedotkniętej stopą człowieka ucywilizowanego ziemi?... Co zmusiło go do przybycia w ten zdala od świata europejskiego położony zakątek kuli ziemskiej, która nosi nazwę ziemi i wysp Magellana?
Że był europejczykiem, nie ulegało wątpliwości. Cała postać jego świadczyła o tem.
Ale jak żył tutaj?... do czego dążył?... czego chciał?...
Nadaremnie sililibyśmy się teraz to odgadnąć.
Wyspy i ziemie Magellana, położone między oceanami Spokojnym i Atlantyckim, na samym południu lądu amerykańskiego, w roku 1881 rzeczywiście były swobodne, żadnemu państwu nie oddane i niepodległe. Ta część lądu i morza Nowego Świata nie należała do nikogo. Ani poblizkie rzeczypospolite Argentyny i Chili, ani Stany Zjednoczone nie rozciągały wówczas w tych stronach swojej władzy.
Kolonie, które mogłyby tutaj się utworzyć, nie miałyby żadnej nad sobą zwierzchności.
Gdy powieść nasza się rozpoczyna, były pierwsze dni kwietnia 1880 roku. Nieznajomy, którego nazwiemy tak, jak go w malowniczem swem narzeczu nazwali Indjanie, to jest Kawdierem, co znaczy «Dobroczyńcą» — nieznajomy, powtarzamy, płynął w dół rzeki, na południe sąsiedniej Ziemi Ognistej, w pobliżu archipelagu wysp Gordona, Hosta i Nadaryna. Więcej jeszcze na południe ciągnął się kapryśną, gzygzakowatą linią archipelag przylądka Horn.
Wśród tego labiryntu wysp i wysepek Magellana i Ziemi Ognistej, przed dziesięciu laty zjawił się właśnie Kaw-dier.
Skąd tu przybył i w jaki sposób, nikt nie wiedział.
Tutaj, w tym pierwotnym zakątku kuli ziemskiej, nikt nie mógł go zapytać, kim był i poco tu przybył, ani do jakiej należał narodowości. Czy był z północy, czy z południa Europy, trudno było osądzić, dość tylko, że dzicy mieszkańcy tych wysp osamotnionych, którzy się z nim zetknęli, widzieli w nim istotę wyższą, prawie nadziemską, gdyż tylko dobroci, pomocy i opieki doznawali z jego strony.
On zaś poczynał sobie wśród tych przestrzeni łąk, puszcz, wód, skał i strumieni tak jak orzeł w niedościgłych dla nikogo sferach podsłonecznych. Był tutaj panem, nie miał nad sobą nikogo prócz Boga.
Ze strzelbą na ramieniu, sam lub w towarzystwie oddanych sobie Karra i Halga, błądził wśród puszcz i lasów. Od kolonji, zamieszkałych przez białych, najwidoczniej stronił. Nigdy tam się nie zapuszczał.
Życie jego w niczem nie różniło się od sposobu życia krajowców. Polowanie i połów ryb najwięcej zajmowały mu czasu. Indjanie, poznawszy jego dobroć, czcili go i mieli za istotę nadprzyrodzoną, za bożka. Szczególnie umiejętność obchodzenia się z rannymi i leczenia różnych chorób zjednała Kaw-dierowi tubylcze plemiona dzikich.
Indjanie różnych szczepów, którzy go znali, imię jego wymawiali z poszanowaniem, a w razie niebezpieczeństwa, osoby jego broniliby jak świętej.
Tajemniczy ten człowiek bez wątpienia musiał studjować niegdyś medycynę, gdyż chorych Indjan leczył wprawnie i biegle. Ci, nie znając się na sztuce leczniczej, każde uzdrowienie brali za cud. Dotychczas nikt ich nie leczył, więc chorzy, pozostawieni swemu losowi, marli.
Przytem odznaczał się nadzwyczajną zdolnością do języków. Wszystkie narzecza plemion indyjskich rozumiał, w każdem mógł się rozmówić.
Ale nietylko Indjanie, lecz i biali, jak Hollendrzy, Anglicy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie mówili z nim w ich rodowitym języku. Gdy podczas swych długich wędrówek i łowów wśród puszczy natknął się na białych osadników, każdy z europejczyków, czy to Hiszpan, czy Anglik, czy Niemiec, mógłby go uważać za swego ziomka, gdy się odezwał w jego języku ojczystym.
Co zadziwiało najbardziej, to dobroć w tym człowieku. Wśród dzikiej przyrody wysp Magelanii, wśród jej mieszkańców, ciemnych i zabobonnych, rad przebywał i o ile umiał i mógł, niósł im pomoc w nieszczęściu.
Czego chciał, do czego dążył, w jakim celu pędził żywot tułaczy w tym nieznanym pierwotnym zakątku kuli ziemskiej?...
Było to tajemnicą.
Jedynie okrzyk radosny, który wyrwał się z jego piersi, gdy patrzył przed siebie na niezmierzone obszary nietkniętej przez cywilizację ziemi, okrzyk, który brzmiał: «Ach, nikogo prócz Boga!» okrzyk ten dawał dużo do myślenia, że Kaw-dier nadewszystko ukochał wolność i swobodę, że właśnie tutaj nie miał pana nad sobą, że był wolnym, jak ptak w przestrzeniach powietrznych.
Dobroć jego i dziwne poświęcenie się dla Indjan tamtejszych były tak głośne, że biali z chilijskiej osady Punta Arenas, odległej o sto mil od wyspy, na której ten tajemniczy człowiek osiadł, przybyli doń pewnego razu, prosząc, aby wśród nich się osiedlił. Ani słyszeć o tem nie chciał, wysłańców odprawił słowem krótkiem i stanowczem, tak, że odeszli z niczem i już nigdy nie próbowali zapraszać go do siebie. Toż samo było z wysłańcami sąsiednich plemion Patagończyków.
Ci ostatni, prowadzący życie koczownicze, przeważnie zajęci polowaniem na dzikie zwierzęta, pragnęli mieć wśród siebie takiego dzielnego i nigdy w strzale niechybiającego strzelca, jakim był właśnie Kaw-dier.
Całe prawie życie spędzając na koniu, Patagończycy są nieporównanymi jeźdźcami. Silnej budowy ciała, okrutni w walce orężnej, żyli w ciągłych niezgodach granicznych z sąsiadami swymi, to jest z indyjskiemi plemionami rybackiemi, wśród których właśnie lubił przebywać nasz nieznajomy.
Indjanin Karro i syn jego Halg na śmierć i życie oddani mu byli wraz z plemieniem, do którego należeli i któremu Karro przewodniczył. Około dwudziestu rodzin rybackich, Jakanasów, prowadzących żywot nędzny, podlegało władzy tego Indjanina.
Skąd się wzięło to ślepe przywiązanie Karra i Halga, ludzi dzikich, do nieznajomego?..
Z wdzięczności, uczucia dostępnego nawet dla istot najpierwotniejszych.
Kaw-dier ocalił życie Halgowi. Było to przed kilku laty.
Wódz jednego z sąsiednich plemion Patagończyków napadł na Jakanasów, chcąc zabrać ich dobytek, uprowadzić do niewoli dzieci i młodzież, aby mieć z nich siłę roboczą.
Lepiej uzbrojeni i liczniejsi Patagończycy pokonali Jakanasów. Podczas walki część zwyciężonych ukryła się śpiesznie na łodziach i odpłynęła na sąsiednie wyspy. Atoli jedną z tych łodzi zatrzymało kilku ogromnych Patagończyków, rzuciwszy się do wody. W łódce był tylko młody chłopiec indyjski, napróżno usiłujący się bronić. Nieprzyjaciele pochwycili go, unieśli na brzeg i już mieli uprowadzić z sobą, gdy powstrzymał ich jakiś wojownik indyjski, zasypując celnemi strzałami. Napastnicy porzucili chłopca, a rzucili się na Indjanina. Los jego był zdecydowany. W nierównej, rozpaczliwej walce musiałby był uledz, gdyby nie nadspodziewana pomoc. W lekkiej łódce zbliżył się do brzegu jakiś uzbrojony nie łukiem i toporkiem, jak dzicy Jakanasi,

lecz bronią palną strzelec i celnemi strzałami odpędził napastników. Oswobodzeni Indjanie, z których młodszy podczas walki został zraniony w ramię strzałą Patagończyków, upadli do nóg swojemu zbawcy.

...chętnie przebywał wśród Patagończyków...

Byli to Karro i Halg, zaś tym, który ich ocalił, nasz tajemniczy nieznajomy.
Od tego czasu miał w tych dwóch ludziach oddanych sobie na śmierć i życie przyjaciół.
— Mój namiot niechaj będzie twoim — rzekł wówczas Karro — moja broń i zdobycz myśliwska, moja łódź rybacka i ludzie mi podwładni niech należą do ciebie... Niema rzeczy pod słońcem, którejbym nie oddał tobie... Ocaliłeś mi życie i wyrwałeś z rąk okrutnych wrogów mojego syna...
Od tej chwili Kaw-dier udał się wraz z ocalonymi przez siebie Indjanami na wyspy w pobliżu przylądka Horn i stale tutaj przebywał, niekiedy tylko, jak właśnie w chwili rozpoczęcia niniejszego opowiadania, udając się na ląd stały i zapuszczając w puszcze i stepy patagońskie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.