Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Hołowiński, 1839)/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Romeo i Julia
Pochodzenie Dzieła Williama Shakspeare Tom pierwszy
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1839
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Ignacy Hołowiński
Tytuł orygin. The Tragedy of Romeo and Juliet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe wydanie
Indeks stron
AKT I.

SCENA PIERWSZA.
(Plac publiczny).

Wchodzą SAMSON i GRZEGORZ uzbrojeni mieczem i tarczą.

SAMSON.

Na honor, Grzegorzu, nie damy sobie zagrać po nosie.

GRZEGORZ.

Nie, bo téz nie myślemy grac w noska.

SAMSON.

Już kiedy się ja rozgniewam, to dam duchu.

GRZEGORZ.

Na co te obietnice, kiedy każdy ma duch dopóki żyje.

SAMSON.

O! ja prędko biję będąc poruszony.

GRZEGORZ.

Ale nie prędko się poruszasz do bicia.

SAMSON.
Pies z domu Montega mnie porusza.
GRZEGORZ.

Poruszać się, jest-to opuścić miéjsce; być zaś mężnym, jest-to stać na miéjscu: więc skoro się poruszysz, tém samem uciekasz.

SAMSON.

O pies z tego domu poruszy mię do stania na miéjscu: będę jak mur dla męzczyzn i dziewcząt Montega.

GRZEGORZ.

Właśnie tém samém dowiodłeś swego tchórzostwa, bo najsłabsze stworzenie może przystąpić do muru.

SAMSON.

Prawda; i dla tego niewiasty, jako najsłabsze stworzenie, zawsze się o mur opierają: — Przeto odepchnę mężczyzn od muru, a dziewczęta do muru.

GRZEGORZ.

Spór tylko zachodzi między naszymi panami a mężczyznami, którzy u nich służą.

SAMSON.

Wszystko dla mnie jedno, postanawiam być tyranem; walcząc z ich mężczyznami, nie oszczędzę całego ich panieństwa; wszystko popłatam!

GRZEGORZ.

Jakto! panieństwo?

SAMSON.

Tak, panny czy panieństwo: bierz w jakiéj chcesz myśli.

GRZEGORZ.

One muszą brać w takiéj myśli, jak ich nauczą.

SAMSON.
O nauczę ich, dopóki tylko utrzymam się na nogach: a to wiadomo, żem tęgi kawał mięsa.
GRZEGORZ.

To prawda, żeś nie ryba, inaczéj byłbyś śledziem. Dobądź twojej szpady, dwóch tu nadchodzi z domu Montega.

(Wchodzą: ABRAHAM i BALTAZAR)
SAMSON.

Moja broń obnażona; rozpocznij kłótnię, a ja się za ciebie zastawię.

GRZEGORZ.

Co? zastawisz się za mnie, to jest schowasz się za mnie i zemkniesz?

SAMSON.

No, no, nie bój się o Samsona.

GRZEGORZ.

Nie, zapewne: bac się o Samsona!

SAMSON.

Niech będzie praw o po naszej stronie; niech oni zaczną.

GRZEGORZ.

Przechodząc zmarszczę się na nich, niech to sobie wezmą jak chcą.

SAMSON.

Nie, jak się odważą. Pogrożę im palcem, wstyd będzie dla nich, jeśli zniosą.

ABRAHAM.

Czy nam palcem grozisz, panie?

SAMSON.

Tak sobie macham, panie.

ABRAHAM.

Ale czy nam palcem grozisz, panie?

SAMSON.
Czy prawo będzie za nami, je£li powiem ze tak?
GRZEGORZ.

Nie.

SAMSON.

Więc nie grożę wam, panie, lecz sobie tak machałem palcem, panie.

GRZEGORZ.

Chcesz się kłucić, panie?

ABRAHAM.

Kłucić, panie? nie, panie.

SAMSON.

Jeśli chcesz, panie, gotów jestem; służę tak dobrem u panu jak i Waspan.

ABRAHAM.

Nielepszemu.

SAMSON.

Tak, panie.

(wchodzi BENWOLIO, lecz w odległości)
GRZEGORZ.

Mów lepszemu; oto nadchodzi jeden z krewnych mojego pana.

SAMSON.

Owszem lepszemu, panie.

ABRAHAM.

Kłamiesz.

SAMSON.

Dobądź miecza jeśliś człowiek. — Grzegorzu, nie zapomnij twoich uderzeń brzęczących. (biją się)

BENWOLIO.

Rozdzielcie się, głupcy; schować miecze, nie wiecie sami co robicie. (wchodzi TYBALT)

TYBALT.

Miecza dobyłeś na psy tchórzliwe?
Obróć się, panie, śmierć twą oglądaj.

BENWOLIO.

Chcę uspokoić; pałasz twój schowaj,
Albo mi pomóż bitwę rozdzielić.

TYBALT.

Z mieczem dobytym pokój wspominać?
Tego nie cierpię słowa jak piekła,
Jako Montegów wszystkich i ciebie:
Brońże się, tchórzu.

(Wchodzą różni stronnicy obudwóch domów i łączą się do bitwy; wchodzą także mieszkance z kijami.)

PIERWSZY MIESZKANIEC.

Do kijów!

DRUGI MIESZKANIEC.

Do włóczni! do oszczepów!

WIELU MIESZKAŃCÓW.

Bij!

WIELU INNYCH.

Uderzyć na nich!

JEDNI.

Precz Kapulety!

DRUDZY.

Precz Montegi!

(wchodzi KAPULET w szlafroku i PANI KAPULET)
KAPULET.

Co to za hałas? hej! miecza dajcie.

PANI KAPULET.

Ożóg, kociubę! — Na co tu miecza?

KAPULET.

Miecza, powiadam; — Idzie Montego,
Macha brzeszczotem na wzgardę moję.

(wchodzi MONTEGO i PANI MONTEGO)
MONTEGO.

Podły Kapulet! — Puszczaj, nie trzymaj.

PANI MONTEGO.

Kroku nie ruszysz natrzéć na wroga.

(wchodzi XIĄŻE ze Świtą)
XIĄŻE.

Wrogi pokoju, krnąbrni poddani!
W krwi, gwałciciele, bratniéj skalani, —
Hej niesłyszycie? — Ludzie, zwierzęta! —
Zgubnéj wściekłości ogień wasz tonie
W zdrojach szkarłatnych z żył utoczonych.
Pod karą tortur, z rąk zakrwawionych
Rzucie na ziemię bezbożne bronie:
Xięcia gniewnego słuchajcie słowa. —
Fraszką zrodzona kłótnia domowa,
Od was Montegu i Kapniecie,
Trzykroć przerwała ulic spokojność;
Starsi Werony rzuciwszy stroje,
Które kazała nosie dostojność,
Z kopiją starą i w ręce staréj,
Którą zwątliły długie pokoje,
Muszą uśmierzać haniebne boje:
Gdy jeszcze w mieście rozruch wznowicie,
Własne za pokój oddacie życie.
Teraz się wszyscy wnet rozejdziecie:
Za mną pospieszysz ty Kapniecie,
A po obiedzie przyjdzie Montego
Dalszą mą wolą poznać w téj sprawie,
Do Willafranka, kędy mój sąd.
Pod karą śmierci rozejść się ztąd.

(Wychodzą Xiąże, Świta, Kapulet, Pani Kapulet, Tybalt, obywatele i słudzy.)
MONTEGO.

Kłótnia od kogoż dawna wznowiona? —
Powiedz synowcze, byłeś z początku?

BENWOLIO.

Wroga służący z twymi się bili
Gdym się przybliżył: miecza dobyłem
Aby rozdzielić; przyszedł w téj chwili
Tybalt ognisty z mieczem gotowym;
Mnie wyzywając zuchwałém słowem,
Machał nad sobą, siekał powietrze,
Które nieranne z niego świstało:
Kiedyśmy wzajem ciosy mieniali,
Coraz walczących nam przybywało,
Póki aż xiąże nas nie rozdzielił.

PANI MONTEGO.

Kędyż Romeo? — Dziśże widziany?
Radam że nie był w kłótnię wmięszany.

BENWOLIO.

Pani, godziną pierwéj nim słońce
Z okien złocistych wschodu patrzało,
Serce dręczone w pole mię gnało.
Kędy ligowy lasek zarasta,
W stronie zachodniéj naszego miasta,
Syn pani chodził tam raniuteńko:
Szedłem ku niemu: postrzegł zdaleka,
W lasu gęstwinę prędko ucieka:
Mojém uczuciem jego mierzyłem,
Co w samotności więcéj zajęte;
Goniąc me myśli jegom nie gonił,
Chętniéj stroniłem im chętniéj stronił.

MONTEGO.

W ranku niejednym tam postrzeżono
Jako łzy jego rosę zwiększały,
Chmury mnożyło westchnieniem łono:
Ale gdy słońce wszystko cieszące
W swoim ostatnim wschodzie odsłoni
Ciemne firanki łoza jutrzenki,
Syn mój przed światłem tęskny się chroni:
Zamknion samotny wpośród mieszkania,
Przed dziennym blaskiem okna zakrywa,
W nocy umyślnéj sam się pochłania;
Myśli okropne to zapowiada,
Chyba ten smutek uleczy rada.

BENWOLIO.

Stryju dostojny, wieszże przyczynę?

MONTEGO.

Nie wiém, nie mogę wiedziéć od niego.

BENWOLIO.

Czy nalegałeś różnym sposobem?

MONTEGO.

Sam z przyjaciółmi nie raz badałem:
Ale swych uczuć sam jest doradzca
Nie wiem jak dobry sobie samemu:
Całkiem ukryty w sobie zakuty,
Tyle podobny do wybadania,
Ile robaczkiem pączek zepsuty
Listki powietrzu lube odsłania,
Albo swą piękność słońcu odkrywa.
Gdybyśmy smutku źródło wiedzieli,
Wedle możności leczyćby chcieli.

(Widać nadchodzącego ROMEA)
BENWOLIO.

Patrzcie nadchodzi: chciéjcie się schronić,
Może potrafię smutek odsłonić.

MONTEGO.

Życzę ci szczęścia, aby w twe łono
Spowiedź swą przelał. — Pójdziemy żono.

(wychodzą Montego i Pani Montego)
BENWOLIO.

Krewny, dzień dobry!

ROMEO.

Jeszczeź tak rano?

BENWOLIO.

Dzień jest w dziewiątéj tylko godzinie.

ROMEO.

Czas przy niedoli powoli płynie!
Byłże-to ojciec, co odszedł nagle?

BENWOLIO.

Tak. Co za smutek chwile przedłuża?

ROMEO.

Brak tego, coby chwile skracało.

BENWOLIO.

Kochasz?

ROMEO.

Brak —

BENWOLIO.

Miłości?

ROMEO.

Brak wzajemności dla méj miłości.

BENWOLIO.

Miłość, niestety, piękna z pozoru,
Także tyrańska i sroga w skutku!

ROMEO.

Miłość z przepaską ciągle na oku,
Ścieszkę do celu widzi bez wzroku!
Gdzież obiadujem? — Ach! — Byłaż kłótnia?
Jednak mi nie mów, wszystko słyszałem.
Złość wiele czyni, więcéj kochanie: —
Miłość kłótliwa! nienawiść miła,
Co się z niczego zrazu stworzyła!
Ciężka lekkości! fraszko poważna!
Brzydki chaosie z cudnéj urody!
Puszek z ołowiu, dymna jasności!
Zimne ognisko! zdrowa słabości!
Śnie czuwający! Czemś jest, nie jesteś! —
Miłość tę czuję, bo téj miłości
Uczuć nie mogę. Czy się nie śmiejesz?

BENWOLIO.

Ledwo nie płaczę.

ROMEO.

Luby, dla czego?

BENWOLIO.

Bo serca twego widzę ściśnienie.

ROMEO.

Jakto, w miłości nowe cierpienie. —
Kamień na sercu własnéj niedoli
Więcéj ugniata, więcéj mię boli
Z twojéj zgryzoty: twoja życzliwość
Duszę znękaną bardziéj uciska.
Miłość, to dymy z westchnień złożone;
W szczęściu, to ogień co z oczu pryska;
W męce, to morze łzami karmione:
Czemże jest więcéj? szałem rozumnym,

Zgubną goryczą, zbawczą słodyczą.
Żegnam.

BENWOLIO.

Zaczekaj, razem pójdziemy;
Tak mię rzucając krzywdę mi czynisz.

ROMEO.

Sam się rzuciłem, tu nie istnieję:
Romeo nie tu, w innéj on stronie.

BENWOLIO.

W jakiéj się tęskny kochasz osobie?

ROMEO.

Mamże stękając powiedziéć tobie?

BENWOLIO.

Jakto, stękając? nie;
Tęskny odpowiedz mnie.

ROMEO.

Zrobić testament rozkaż choremu: —
Słowo nieszczęsne tak nieszczęsnemu! —
Powiem ci, krewny, kocham niewiastę.

BENWOLIO.

Wiedząc ze kochasz łatwo to zgadnę.

ROMEO.

Celny zgadywacz! — A kocham ładnę.

BENWOLIO.

Ceł im jaśniejszy prędzéj się trafi.

ROMEO.

Ale tu chybisz: ona nieranna
Łukiem miłości, druga Dianna;
Ani jéj czyste serce przecina
Słaby, dziecinny grot Kupidyna.

Słowom najczulszym nieda obsiadać,
Ni szturmującym oczom napadać;
W piękność bogata, ale uboga.
Gdy umrze, umrą skarby z urodą.

BENWOLIO.

Czy poprzysięgła czystości szluby?

ROMEO.

Tak, ta przysięga przyczyną zguby;
Piękność srogością jéj umorzona
Wdzięków pozbawi przyszłe plemiona,
bóstwo w mądrości, bóstwo w postawie.
Za moją rozpacz jéj błogosławię:
Szluby jéj u mnie życie wydarły,
Żyję by mówić, żyję umarły.

BENWOLIO.

Pódź za mą radą, o niéj zapomnij.

ROMEO.

O mój kochany naucz zapomniéć.

BENWOLIO.

Powróć twym oczom dawną swobodę;
Zważ inne wdzięki.

ROMEO.

Takim sposobem
Jeszcze jéj więcéj poznam urodę:
Maska, co piękne całuje czoła,
Czarna ukrytą piękność wspomina;
Ślepy zapomniéć nigdy nie zdoła
Skarbu drogiego oczu straconych:
Niech najładniéjsza stanie dziewczyna,
Wdzięk jéj, to pismo, kędy wyczytam

Imię piękniejszéj od najpiękniejszéj.
Żegnam; z pamięci nikt jej nie zmaże.

BENWOLIO.

Lub umrę dłużny, lub to dokażę. (wychodzą).


SCENA DRUGA.
(Ulica).
Wchodzą: KAPULET, PARYS i SŁUGA.
KAPULET.

Ze mną Montego równie związany
Groźbą jednaką; sądzę, nie trudno
Aby dwaj starce byli spokojni.

PARYS.

Wyście obadwa równie dostojni;
Szkoda, że w długiej kłótni żyjecie.
Ale co mówisz, panie, na prośbę?

KAPULET.

Powiem ci nadto, co się mówiło:
Jak cudzoziemiec dziecko me w świecie,
Jeszcze czternastu lat nie przebyło;
Niechaj dwie wiosny migną swą chwałą,
Nim do małżeństwa będzie dojrzałą.

PARYS.

Młodsze szczęśliwie matką zostają.

KAPULET.

Rano zamężne, rano znikają.
Ziemia pożarła wszystkie nadzieje,
Prócz tego dziecka, prócz — téj dziedziczki:
Niechaj twe serce, serce jej znęci,
Bo moja wola cząstką jéj chęci;

Jeśli cię przyjmie, w takim wyborze
Głos mój i zgodę zupełną kładę.
Wedle zwyczaju chcę w tym wieczorze
Miłych mi gości zwać na biesiadę;
Grono powiększyć między innemi,
Gościu najmilszy, zapraszam ciebie.
Ujrzysz depczące gwiazdy po ziemi,
Które zagaszą gwiazdy na niebie.
Jakie słodycze czuje młodzieniec,
Gdy goni kwiecień strojny w swój wieniec
Zimę kulawą, takie słodycze,
Gdy cię otoczą kwiatki dziewicze.
Mów ze wszystkiemi, wszystkie oglądaj;
Tobie najmilszej ręki pożądaj:
Moja wśród tylu sławnych obliczem,
Mieści się w liczbie, w piękności niczém.
Chodź. — A ty w mieście naszem Werona, (do sługi).
Poszukaj osób, których imiona
Tu napisane, (daje papier). Oświadcz odenmie.
Że ja powitam wszystkich przyjemnie.

(wychodzą Kapulet i Parys).
SŁUGA.

Wyszukać tych, których imiona tu napisane? Napisano, że szewc powinien pracować łokciem, a krawiec pociągaczem, rybak pęzlem, a malarz siecią: alem posiany wyszukać te osoby, których imiona tu napisano, skądże u licha mogę wiedziéć, jakie imiona piszący napisał, gdym niepiśmienny. Muszę kogo prosić o nauczenie: — właśnie w porę.

(wchodzi BENWOLIO i ROMEO).
BENWOLIO.

Ogniem się ogień roznieca nowy,
Jedna choroba drugą wypędza;
Wstecznym odkrętem zlecz zakręt głowy:
Jedna się drugą potłumia nędza:
Zaraź twe oczy w nowej truciźnie,
Jad się obfity dawnéj wyśliźnie.

ROMEO.

Babki listeczek na to wyborny.[1]

BENWOLIO.

Na co?

ROMEO.

Na twoje kości złamane.

BENWOLIO.

Jakto, Romeo, czyżeś oszalał?

ROMEO.

Więcej jak warjat jestem związany:
W turmie zamknięty, głodem morzony,
Bity, męczony i — dobry wieczór.

SŁUGA.

Dobry wieczór. — Proszę pana czy pan umie czytać?

ROMEO.

Tak; jedno szczęście w mojej niedoli.

SŁUGA.
Może pan na pamięć bez xiążek nauczył się czytać: ale, poszę pana, czy wszystko przeczytasz co obaczysz?
ROMEO.

Tak jest, bylebym znał pismo i język.

SŁUGA.

Mówisz uczciwie: bądź pan szczęśliwy.

ROMEO.

Zaczekaj, bracie, mogę przeczytać. (czyta).

„Sinior Martino, jego żona i córki; Hrabia Anzelm i jego piękne siostry; Pani Witruwia wdowa; Sinior Placzencio i jego milutka synowica; Merkucio i jego brat Walenty; mój stryj Kapulet, jego zona i córki; moja piękna synowica Rozalina: Lucio i żywa Helena.“ — Piękne towarzystwo; (oddaje papiér.) gdzież się zbierze?

SŁUGA.

Na górze.

ROMEO.

Gdzie?

SŁUGA.

Wieczerzać w naszym domu.

ROMEO.

W jakim domu?

SŁUGA.

Pana mojego.

ROMEO.

W rzeczy samej naprzód powinienem był zapytać o twego pana.

SŁUGA.

Więc powiem panu bez pytania: Mój pan jest potężny i bogaty Kapulet, a jeśli panowie nie jesteście z domu Montegów, proszę przyjść i łyknąć dzban wina. Bądź pan zdrów.

(wychodzi).
BENWOLIO.

U Kapuleta wieczerzać będzie
Twa Rozalina tak ukochana,
I najsławniejsze wdzięki Werony:
Idź na biesiadę; okiem bezstronném
Twarz jej porównaj z tą co pokażę,
W kruka łabędzia wnet przeobrażę.

ROMEO.

Jeśli podobnym fałszem skalaną
Będzie mych oczu wiara pobożna,
Łzy moje niechaj ogniem zostaną:
Oczu utopie we łzach nie można,
Niechże za kłamstwo spłoną kacerze.
Od mej piękniéjsza! temu nie wierzę.
Słońce wszechwidne w stanie nie było,
Jako świat światem, widziéć tak miłą.

BENWOLIO.

Jéj się samotnym wdziękom dziwiłeś,
Samą na każdém oku ważyłeś:
Lecz w kryształowych szalkach zrzenicy
Zważ wdzięk kochanki i téj dziewicy
Którą pokażę na balu świetną,
Twa najpiękniejsza będzie nieszpetną.

ROMEO.

Pójdę nie twoje widzieć niebianki,
Lecz się ucieszyc blaskiem kochanki.

(wychodzą.)

SCENA TRZECIA.
(Pokój w domu Kapuleta).
Wchodzą: PANI KAPULET i MAMKA.
PANI KAPULET.

Gdzie moja córka? Mamko! zawołaj.

MAMKA.

Na me panieństwo, w roku dwunastym, —
Jąbym wołała. — Ptaszku! aniołku!
Jezusie! kędyż dziewcze? — Juluniu!

(wchodzi JULIA).
JULIA.

Co tam, kto woła?

MAMKA.

Twoja matka.

JULIA.

Pani, tu jestem; jaka twa wola?

PANI KAPULET.

Rzecz idzie: — Mamko odejdź na czasek,
Skrycie pomówim. — Zawróć się mamko!
Możesz, zważyłam, słuchać rozmowy.
Wiesz, moja córka w pięknym już wieku,

MAMKA.

Lata jej powiem co do godziny.

PANI KAPULET.

Nie ma cztérnastu.

MAMKA.

Nié ma cztérnastu w zakład oddaję
Zębów cztérnaście: — Tylkoż ma bieda,
Nié mam jak cztéry, — ile do święta
Piotra w okowach?

PANI KAPULET.

Więcéj dwóch niedziel.

MAMKA.

Tyle czy więcéj, pewno wieczorem
Przed świętym Piotrem skończy cztérnaście.
Zuzia z nią, — Duszom wiernym spoczynek! —
Wieku jednego. — Zuzia u Boga;
Bom jéj nie warta: lecz, jak mówiłam,
W nocy przed Piotrem skończy cztérnaście;
Skończy, tak rychtyk; dobrze pamiętam.
Od trzęsień ziemi lat jedynaście;
Gdym odłączała, — O, nie zapomnę
Przez całe życie dnia odłączenia: —
Nasmarowałam piersi piołunem,
Siedząc na słońcu pod gołębnikiem,
Państwo oboje w Mantui byli: —
Mam oléj w głowie: — lecz, jak mówiłam,
Gdy piołunową pypkę méj piersi,
Piękna błaźniczka! gorzką uczuła,
Minkę skwasiia w gniewie na piersi.
Wstrząsł się gołębnik: nie trzeba było
Prosić uciekać.
Od tego czasu lat jedynaście.
Mogła stać sama; owszem, prawdziwie,
Mogła już biegać i dreptać wszędzie.
Dniem piérwéj bowiem czoło rozbiła:
Mąż mój, — Świéć Panie nad jego duszą! —
Człowiek był wesół, dziécie pochwycił:
Jakto, powiedział, na twarz upadłaś?
Kiedy nabędziesz więcéj rozumu,
Na wznak upadniesz, nie także, Julko?

I, matko boska! piękna dziecina
Krzyczeć przestała i rzekła — Tak:
Patrzcie co może żart przyzwoity!
Ręczę, chociażbym tysiąc lat żyła,
Zawsze to wspomnę; nie także, mówił,
Zmilkłszy błazenek powiedział — Tak.

PANI KAPULET.

Dosyćże tego; ucisz się, proszę.

MAMKA.

Dobrze, nie mogę jednak się nie śmiać.
Myśląc jak rzekła umilkłszy — Tak:
Jednak zaręczam miała na czole
Guz wielki, jakby grzebień kogutka;
Cios był okropny; bardzo krzyczała.
Jakto, powiedział, na twarz upadłaś?
Na wznak upadniesz kiedy wyrośniesz;
Nie także? rzekła umilkłszy — Tak.

PANI KAPULET.

Dość tego tak, proszę cię, mamko.

MAMKA.

Właśnie skończyłam. Bóg niech ci szczęści
Z dzieci najmilsza jakie karmiłam:
Obym dożyła widziéć zamężną,
Więcéj nic nie chcę.

PANI KAPULET.

Właśnie zamężcie tema prawdziwe
Mojéj rozmowy: — Powiédz mi, Julko,
Czybyś życzyła zostać zamężną?

JULIA.

Honor, o którym nigdy nie marzę.

MAMKA.

Honor![2], jeślibym mamką nie była,
Rzekłabym rozum z piersi wyssałaś.

PANI KAPULET.

Myśl o zamężciu; młodsze od ciebie,
W pięknej Weronie, panie dostojne
Już są matkami. Nawet ja sama
Byłam twą matką w rańszych już latach
Niżli ty teraz. Krótko więc mówiąc; —
Parys przezacny szuka twéj ręki.

MAMKA.

Człowiek, kochanko! człowiek jedyny
W świecie calutkim. — Panicz jak z wosku.

PANI KAPULET.

Wiosny werońskiéj kwiat najpiękniejszy.

MAMKA.

Kwiatek, istotnie, kwiatek prawdziwy.

PANI KAPULET.

Mozesz-li kochac tego młodziana?
Przypatrz się, będzie na uczcie Parys:
Czytaj, jak w xiędze jego oblicza
Piórem piękności roskosz pisana;
Zważ ożeniony każdziutki zarys,
Jeden drugiemu wdzięku pożycza;
Co w pięknéj xiędze niezrozumiane
Masz objaśnienia w oczach pisane.
Drogiéj tej xiędze miłośnéj zbywa
Do upiększenia szlubu oprawy: —

ROMEO I JULIA.

W morzu ryb życie: — Droższa uroda,
Gdy piękność zewnątrz piękność ukrywa:
Xiążka ta wielkiej u ludzi sławy,
Gdy w złotych klamrach złota przygoda;
Co on posiada, wszystko posiędziesz,
Mając go, przeto mniejszą nie będziesz.

MAMKA.

Mniejszą? Nie, większą; z mężów rośniemy.

PANI RAPPLET.

Słowem, czy tobie on się podoba?

JULIA.

By się podobał, będę patrzyła,
Jeśli patrzanie milość roznieci:
Ale nie daléj wzrok mój poleci,
Jak mię uniesie woli twéj siła. (wchodzi sługa.)

SŁUGA.

Pani, już się goście zebrali, wieczerza podana, pani wzywają i młodej panny pragną, mamkę klną w piekarni i wszystko w zamieszaniu. Muszę leciec do usługi; proszę się spieszyć.

PANI KAPULET.

Wnet. — Oczekuje hrabia, Juleczko.

MAMKA.

Miéj nocy błogie i dnie, rybeczko!

(wychodzą.)

SCENA CZWARTA.
(Ulica).
Wchodzą: ROMEO, MERKUCIO, BENWOLIO, z pięcią lub sześcią maskami, ludzie z pochodniami i inni.
ROMEO.

Mamyż co mówić na przeproszenie?
Czy bez wymówek pójdziem po prostu?

BENWOLIO.

Wyszły już z mody takie perory.[3]
Nie trza Kupida z szarfą na oczach,
Z łukiem tatarskim z żerdzi wygiętym,
Pomalowanym, trwożyć niewiasty,
Jakby straszydło wróbli w konopiach.
Nie trza xiążkowych przemów na wstępie,
Co za suflerem mówią niedbale:
Niechaj nas wiodą jak chcą oczyma,
Tańce powiedziem i odejdziemy.

ROMEO.

Dać mi pochodnią[4] — Jam nie do skoków;
Ja widz posępny światło poniosę.

MERKUCIO.

Nie, mój Romeo, musisz tańcować.

ROMEO.

Wierz mi, nie mogę: z lekkim trzewikiem
Wy posiadacie myśl tańcującą:
Mnie moja dusza jakby z ołowiu
Wbija do ziemi, ruszyć nie mogę.

MERKUCIO.

Weź, jak kochanek, skrzydła miłości.
Niemi się wzbijaj nad zwykłe krańce.

ROMEO.

Strzała jéj wbita we mnie, nie mogę
Wzbić się na skrzydłach; tak uwikłany,
Jak się wywikłam z ciężkiéj boleści?
Padam od brzemion ciężkich miłości.

MERKUCIO.

Tak upadając miłość zagnieciesz;
Ciężar za wielki czułéj dziecinie.

ROMEO.

Co! miłość czuła? nazbyt surowa,
Twarda, gwałtowna, kole jak ciernie.

MERKUCIO.

Twarda ci, bądźże twardy miłości,
Kol jak cię kole, miłość polegnie. —

Dać mi pochewkę na me oblicze: (wkłada maskę.)
Maska na maskę! — Nie dbam niech teraz
Oko ciekawe szpetność wyszydza:
Niech maski czoło wstydzi się za mnie.

BENWOLIO.

Chodźmy, stukajmy, a jak wejdziemy,
Każdy natychmiast zbierać nogami!

ROMEO.

Dać mi pochodnię: niech wiercipięty
Martwą posadzkę nogą łaskoczą;
Ja zaś, jak nasze dziady mawiały, —
Jak na niemieckiém będę kazaniu, —
Gody jednemu, głody drugiemu.

MERKUCIO.

Ej, koty wszystkie szare po nocy:
Jeśli z miłością bracie drzesz kota,
My wyciągniemy ciebie i z błota,
Za pozwoleniem, to jest z miłości,
W której po same uszy ugrzązłeś. —
Ale ze świécą słońca szukamy.

ROMEO.

Tak nie czynimy.

MERKUCIO.

Przez to rozumiem, że nasze brednie
Darmo czas tracą, jak lampa we dnie.
Nie patrz na słowa: w dobrem pojęciu
Rozum pięć razy, jak w zmysłach pięciu.

ROMEO.

Dobrze pojmujem być na bankiecie,
Lecz nierozumnie.

MERKUCIO.

Skądże to przecie?

ROMEO.

Sen dzisiaj miałem.

MERKUCIO.

I mnie się śniło,

ROMEO.

Cóż ci się śniło?

MERKUCIO.

Często sny kłamią.

ROMEO.

W sennych marzeniach prawda się chowa.

MERKUCIO.

Mab nawiedziła ciebie królowa.
Ona sny babi w urojeń świecie;
Wielka jak kamień krwawnik w sygnecie
Na wskazującym palcu szlachcica,
Od dwóch ciągniona małych atomków
W nos uśpionego wjeżdża człowieka:
Szprychy u koła z nóżek pająków;
Skrzydło konika budę powleka;
Uprząż z najcieńszych nici pająków;
Szleje z promieni mokrych xiężyca:
Z błonki bicz, z kości świerszcza biczysko:
W szarym płaszczyku komar woźnica
Ani w połowę wielki, jak robak
Szpilką zrzucony z palca dziewczyny.
Rydwan z orzecha próżnej łupiny,
Dzieło wiewiórki z majstrem robakiem,
Co z dawien dawna są za stelmachów
Sylwom nadobnym i za stolarzy.

Noc w noc czwałuje w przybraniu takiém
W mozgi kochanek i czułych gachów,
Którym natychmiast miłość się marzy.
W dworzan kolana, śnią się ukłony:
W palce prawników, śnią się dublony:
W usta niewieście, marzą buziaka,
Często Mab gniewna pryszcz im dobędzie
Za to że cukier dech im zły czyni.
Czasem po nosie jeździ dworaka,
O wakującym marzy urzędzie:
Czasem z dziesięcin ogonem świni
Śpiących łaskocze w nos prebendarzy,
Każdy o drugiém probostwie marzy.
Na kark żołnierza wjeżdża niekiedy,
Śnią się lecące łby od zamachu,
Szturmy, zasadzki, z Toledu miecze,
Pięcio-sążniste kubki; a wtedy
W ucho zabębni; zrywa się w strachu,
Jakby modlitwę klęcia wyrzecze
Znów zasypiając. Ta Mab, prawdziwie,
W końskiéj splatuje po nocy grzywie
Kołtun szatański, okropne petly,
Co rozplecione pachną nieszczęściem.
Od niéj się często dziewczęta gnietły
Na wznak uśpione, by przed zamężciem
Uczyć się mogły jak mężów znosić.
Od niéj —

ROMEO.

Umilknij daj się uprosić;
Mówisz o niczem.

MERKUCIO.

Tak o marzeniach;
Co próżniaczego mózgu są dzieci,
Czcza wyobraźnia tylko je nieci,
Tyle subtelna, ile powietrze,
Nad wiatr niestalsza, który w zamieci
Z łonem północy śnieźném swywoli,
A rozgniewany wichrem uleci
Pieścic południe w rosie perłowéj.

BENWOLIO.

Wiatr ten, co mówisz, cel nam unosi;
Już po wieczerzy będzie zapóźno.

ROMEO.

Drżę, by nie rano: czucie złowieszcze
Szepcze wypadek, co w gwiazdach jeszcze,
Zda się, że jego straszny początek
Od téj biesiady; że przetnie wątek
Życia zbrzydłego snuty w mem łonie,
Czynem nikczemnym w niewczesnym zgonie:
Ale niech sternik mojéj żeglugi
Żagle urządza! — Chodźmy, panowie.

BENWOLIO.

W bęben, do marszu.


SCENA PIĄTA.
(Sala w Kapuleta domu).
MUZYKANCI czekają. Wchodzą SŁUDZY.
PIERWSZY SŁUGA.
Gdzie Potpan, niechby mi pomógł zbierać; nie zmienia talerzy! nie czyści sztućców.
DRUGI SŁUGA.

Szkaradna rzecz! kiedy cały porządek zależy od dwóch rąk nieumytych.

PIERWSZY SŁUGA.

Wynoś krzesła, zbiéraj szkło, miej oko na srébro: — mój dobry, schowaj mi kawałek marcypanu: poproś odźwiernego, jak mię kochasz, niech wpuści Zuzię Grindstone i Leosię. — Antoni! Potpan!

DRUGI SŁUGA.

Dobrze, chłopcze; jestem gotów.

PIERWSZY SŁUGA.

Tam w sali wielkiéj wyglądają, wołają, pytają i szukają ciebie.

DRUGI SŁUGA.

Nie możemy byc tu i tam. — Wesoło chłopcy; bądźcie zuchami teraz: kto najdłużej pożyje wszystko zabierze.

(usuwają się w głąb.)
(Wchodzi KAPULET ze wszystkiémi gośćmi i maskami.)
PIERWSZY KAPULET.

Mile witajcie, moi panowie!
Panie, u których nie są nagniotki
Z wami potańczą: — a co me panie!
Któraź do tańcu teraz nie stanie?
Ta ma nagniotki która się pieści,
Przysiądź gotowym; co, zaskoczyłem?
Mile witajcie, moi panowie!
Były dnie, w których maskę nosiłem;
W uchom piękności szeptał powiesci,
Któreby mogły jej się podobać; —
Przeszły, ach przeszły, przeszły te chwile:
Moi panowie witajcie mile! —

Grać muzykanty! — Miejsce uczyńcie! —
Miłe dziewczęta taniec rozwińcie.

(gra muzyka, tańcują.)

Więcéj oświecić; usunąć stoły,
Ogień zagasić, nadto gorąco. —
Nadspodziewanie wieczór wesoły,
Siądź, Kapniecie, stryju kochany:
Tańcu naszego dnie przeminęły:
Jakże już dawno, kiedyśmy razem
Po raz ostatni maskę przywdzieli?

DRUGI KAPULET.

Ha! będzie pono lat ze trzydzieści.

PIERWSZY KAPULET.

Co zaś, tak wiele, nie, nie tak wiele:
Jak Lucencia było wesele
Mieliśmy maskę, w zielone święta
Będzie około dwudziestu pięciu.

DRUGI KAPULET.

Więcéj i więcéj, syn jego starszy
Ma ze trzydzieści.

PIERWSZY KAPULET.

Mnież to powiadasz?
Od lat dwóch tylko wyszedł z opieki.

ROMEO.

Co za dziewica, co ubogaca
Rękę owego młodzieńca?

SŁUGA.

Nie wiém.

ROMEO.

Jaśniéć pochodnie uczy dziewica!
Wdzięk jéj odbija u nocy lica,

Jak drogi kleinot w uchu murzyna.
Piękność, by żądać nadto zachwyca,
Droga zanadto dla ziemianina!
Jako przy śnieżnéj kruk gołębicy,
Tak ten młodzieniec przy téj dziewicy.
Zaraz po tańcu przed nią się stawię,
Ręce dotknięciem ubłogosławię.
Kochałem dotąd? zaprzecz mój wzroku!
W przód prawdziwegoś nie znał uroku.

TYBALT.

Z głosu poznaję, ze to Montego: —
Miecz podaj, chłopcze: — Jak śmie niewolnik
Maską ukryty wchodzić wśród gości,
Nasze przedrwiwać uroczystości?
Ku czci mojego szczepu i sławie,
Nawet bez grzechu życia go zbawię.

PIERWSZY KAPULET.

Cóź to ci, krewny, wzburzasz się czego?

TYBALT.

To nieprzyjaciel, stryju, Montego:
Podły zdradziecko na złość się wciska,
By stroił z naszych uczt pośmiewiska.

PIERWSZY KAPULET.

Młodyż Romeo?

TYBALT.

Podły Romeo.

PIERWSZY KAPULET.

Wstrzymaj się, daj mu w pokoju zostać,
Ma szlachetnego młodziana postać:
Chwali go, prawdę mówiąc, Werona,
Jako skromnego i cnotliwego:

Nie chcę za skarby całej Werony,
By w moim domu był obrażony:
Bądźże cierpliwy, ani go zważaj,
To moja wola, jeśli ją cenisz
Twarz wypogodzisz, rozjaśnisz czoło,
Sprzeczny biesiadzie pozor odmienisz.

TYBALT.

Jak to, czy z takim gościem wesoło?
Jego nie scierpię.

KAPULET.

Cierpiéć przymuszę:
Jak to, mój chłopcze! — mówię ci, zmuszę;
Panem ja w domu, albo ty? cicho.
Jego nie scierpisz! — Boże zbaw duszę! —
U mnie przy gościach przyjść do rozruchu!
Chcesz burdy stroić! miarkuj się, zuchu!

TYBALT.

Hańba to, wuju.

PIERWSZY KAPULET.

Cicho no, cicho.
Junak zuchwałyś: — Także, istotnie?
To ci zaszkodzi; — Wiem co powiadam.
Mnie się sprzeciwiać! w porę, prawdziwie. —
Pięknie mówiono, panie kochane: —
Cicho, warchole; ucisz się, albo —
Więcéj dać światła, hej u kaduka! —
Wnet cię uśmierzę! — Chłopcy wesoło.

TYBALT.

Z musu cierpliwość ze złością w boju,
Ciało wstrząsają w tym niepokoju.

Wyjdę, lecz jego śmiałe wtargnienie
Teraz mu słodkie, w gorycz odmienię.

(wychodzi).
ROMEO.

Jeśli znieważam niegodną dłonią
Obraz cudowny, niech w odpłacenie
Usta, pielgrzymy dwa, co się płonią,
Zgładzą całunkiem twarde dotlenienie.

JULIA.

Krzywdzisz twą rękę, która pobożna,
Dobry pielgrzymie, ze czcią mię trzyma;
Świętych brać ręce pielgrzymom można;
Dłoń z dłonią: święty całus pielgrzyma.

ROMEO.

Święci czy usta, jak pielgrzym, mają?

JULIA.

Mają na same tylko modlenie.

ROMEO.

Niech to co ręce, usta działają,
Błagam cię dozwól, najdroższa święta!
Wiara inaczej w rozpacz się zmieni.

JULIA.

Święci są zawsze nieporuszeni,
Chociaż modlitwa od nich przyjęta.

ROMEO.

Bądźże mi święta nieporuszona.
Kiedy mą prośbę skutek wykona,
Usta twe z moich grzech oczyściły.(całuje ją.)

JULIA.

Więc moje usta grzechem splamiłeś.

ROMEO.

Z ust moich grzechy? O zarzut miły!
Powróć mi grzechy.

JULIA.

Z reguł całujesz.

MAMKA.

Pani, twa matka prosi na słówko.

ROMEO.

Kto jest jéj matką.

MAMKA.

Matką, paniczu,
Jest gospodyni tego mieszkania,
Pani najlepsza, mądra, cnotliwa:
Córkim jéj mamka, z którą mówiłeś;
Panu powiadam, kto sięgnie po nią,
Niech mu kieszenie złotem zadzwonią.

ROMEO.

Ona Kapulet? Cena jéj droga,
Życie me długiem mojego wroga.

BENWOLIO.

Chodźmy zabawa prawie skończona.

ROMEO.

Na tę myśl moja spokojność kona.

PIERWSZY KAPULET.

Niechaj panowie nie chcą wychodzić:
Małą przekąskę mamy gotową. —
Chcecieź koniecznie? — Wszystkim dziękuję:
Panom dziękuję wszystkim; dobranoc! —
Więcéj dać światła! — Chodźmy odpocząć.

Ach mój kochany, (do 2go Kapuleta) nader już poźno.
Pójdę odpocząć.

(wychodzą wszyscy prócz Julii i Mamki.)
JULIA.

Chodź no tu, mamko; co to za panicz?

MAMKA.

Starca Tyberia syn spadkobierca.

JULIA.

Któż to co teraz za drzwi wychodzi?

MAMKA.

Syn Petrucia, gdy się nie mylę.

JULIA.

Kto za nim idzie, co nie tańcował?

MAMKA.

Nie wiem.

JULIA.

Dowiedz się jak się nazywa. —
Jeśli żonaty z jaką dziewicą
Grób mi zostanie szlubną łożnicą.

MAMKA.

Imie Romeo, rodem Montego.
Twego wielkiego wroga jedynak.

JULIA.

Z méj nienawiści miłość jedyna,
Krótko widziany, poźno poznany:
Dziwnie się miłość we mnie poczyna,
Wróg mój odemnie czule kochany.

MAMKA.

Jak to?

JULIA.

Tych wierszy ten mię nauczył,
Z którym tańczyłam.(słychać wołanie Julii.)

MAMKA.

Idziém tej chwili.
Chodźmy ju z goście bal opuścili. — (wychodzą.)

(wchodzi CHÓR.)

Staréj miłości grób się otwierał,
Gdy jéj dziedziczką zostać chce młoda;
Wdzięków, dla których młodzian umierał,
Z Julią mierząc zgasła uroda.
Już się oboje wnet zakochali,
Wejrzeń czarami serca ujęte;
Ten się przed wrogiem mniemanym żali,
Z wędki miłości ta kradnie nętę.
Nie ma przystępu, miany za wroga,
Zwykłe kochankom zlac obietnice;
Z równą miłością cięższa jéj droga
Ujrzeć nowego kochanka lice.
Czas pory, miłość mocy użyczy,
Znajdą w katuszach zbytek słodyczy.

(wychodzą.)





  1. Tackius powiada, ze ropucha przed zaczęciem walki z pająkiem wzmacnia się tą rośliną: także w przypadku jakiego zranienia leczy się tem samem zielem. Liście téj planty krew tamują i dawniej do świeżych ran były używane.
    Steevens.
  2. Słowo honor uderzyło starą prostą kobiétę, jako bardzo szczytne i rostropnie stosowne do rzeczy.Steevens.
  3. W Henryku VIII na ucztę do Wolseja król nieproszony wchodzi w masce, podobnie jak Romeo i jego towarzysze, i wyprawia naprzód posłańca, któryby przeprosił za to najście. Ten zwyczaj był zachowywany przez tych, co nieproszeni przychodzili w chęci utajenia siebie dla jakiej intrygi, albo dla używania większéj swobody w rozmowach. Podobnego rodzaju wejście miało zawsze pewną, przemowę, zawierającą w sobie pochwalę piękności kobiet i wspaniałomyślności gospodarza. Sądzę, że przewlekłość podobnych mów przedwstępnych ma tu Romeo na celu. Steevens.
  4. Człowiek z pochodnią musiał konieeznie towarzyszyć maskom. Król Henryk VIII, kiedy szedł do pałacu Wolseja, dzisiaj Whitehall, miał szesnastu ludzi niosących pochodnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Ignacy Hołowiński.