Przejdź do zawartości

Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 2/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom 2
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.

Na jedném z przedmieść Warszawy, stał nieco porządniéjszy od innych domek, otaczał go w koło mały i niski murek i ogród owocowy, a brama dobrze zamknięta i cichość panująca we środku kazały się domyślać, że już mieszkańcy posnęli byli. Przez jedną tylko zasłonkę, w oknie na ogród wychodzącém, błyskało posępne światełko lampy. Ciężki, ładowny pojazd stał na dziedzińcu, a siano porozsypywane tam i ówdzie, świadczyło, że tylko co go wyładowano. Drzwi domku były nieco uchylone i postać czarna, wysoka, o mur oparta zdawała się ich pilnować.
W oknie wychodzącym na ogród, w którém iakem już powiedział, ukazywało się światło, druga postać siedziała w milczeniu, oparta na ręku i uśpiona. Była to Anastazija, tylko co z zameczku przybyła, oczekująca Królewicza. Lekka zasłona twarz jéj okrywała, suknia z ciężkiéj jedwabnéj materij udatną zasłaniała kibić. Zdawała się smutna, bo częste westchnienia wznosiły lekką piersi zasłonę i poruszały zwolna ogniwa złotego łańcucha, który miała na szyi... Najmniéjszy szelest zwracał jéj uwagę i wzrok ku ulicy, za każdym szmerem kropel spadającego deszczu słuchała i wyglądała, w każdéj gałązki cieniu widząc przybywającego Władysława. W komnacie z któréj wyglądała oknem mimo lejącego deszczu, nie było więcéj nikogo, stało tylko łozę z zielonym adamaszkowym pawilonem, stół okryty drobiazgami i para krzeseł, w kominie paliła się lampa, na ścianach wisiały świéżo przybite kobierce.
Cisza była, wiatr szumiał, krople deszczu, coraz rzadziéj, coraz wolniéj uderzały o listki, czasem milczenie przerywał przechodzień jaki wracający z zabawy, nucąc śpiéwek wesoły, czasem posępne uderzenie najbliższego kościelnego zegaru przelatywało powietrze, dochodziło do uszu pięknéj Saksonki i powiększało jéj niespokojność. Powietrze było czyste, lekkie, odwilżone deszczém, przed którym Pan Kliński tak szparko uciekał, oddychało zapachem kwiatów, i tą przyjemną wonią wiosny, którą każdy zna, a nikt nic opisze, listki obciążone kroplami dészczu, za każdym wiatru powiewem, upuszczały je na ziemię.
Anastazija w pół drzémiąca, zadumana, ponura, zaczynała coraz wyraźniéj okazywać dręczącą ją niespokojność, oglądała się, przysłuchiwała, wstawała, przechodziła i wziąwszy lirę, chciała uderzyć w jéj stróny, lecz szelest od ulicy ściągnął jéj uwagę. Serce uderzyło mocniéj, wychyliła głowę i ujrzała męszczyznę zbliżającego się ku murowi ogrodowemu. Radość zawiązała jéj usta, ręce bezwładne uderzyły po strónach, a przybyły tym czasem przeskoczył mur niski i ku oknu się zbliżył. Wszelka wątpliwość znikła, wyciągnęła ręce i zawołała.
— O! chodźże prędzéj!
— Idę, idę, odpowiedział przybyły zbliżając się ku oknu i starając się, aby mu światło na twarz nie padało. Idę moja Panno, ale złe niosę nowiny!
— O! mój luby! zawołała przestraszona dziewczyna, pierwszy raz umyślnie mnie chcesz zasmucić, ale dawno! dawno już przeczułam, że Władysław porzuci mię kiedyś, że mną pogardzi! To mówiąc ujęła Królewicza za rękę i wpatrując się w jego twarz, zaciemnioną skrzydłami kapelusza, kilka cichych łez uroniła.
— Tak jest! tak! powtórzył przybyły, czas nam się rozstać, czas rozerwać związki, które nas oboje zawstydzają, o kilka kroków powóz stoi, ubieraj się i jedź! zawiozą cię tam, gdzie będziesz szczęśliwą, gdzie stosowniejszego dla siebie znajdziesz kochanka, gdzie ci na niczém zbywać nie będzie! no! Anastazijo! wybieraj że się!
— Niewdzięczny! podchwyciła rozgniéwana dziewczyna, wstydzisz się być stałym, a nie wstydziłeś się dotąd mnie uwodzić. Takaż to wdzięczność za to, żem dla ciebie wszystko, wszystko poświęciła, krewnych, rodzinne strony, matkę, spokojność, dobre imie!.
Ale nie! tobie źli ludzie te myśli natchnęli! ja nie chcę szczęścia bez ciebie, nie chcę bogactw, wyrzekam się wszystkiego, pozwól mi tylko być twoją kochanką! na kolanach ooo proszę!!
Królewicz zdawał się być mocno, témi oświadczeniami zmięszany, i gdy z niewinną prostotą Saksonka zarzuciła uścisk na jego szyję, zamilkł na chwilę, ponurzony w zamysłach, lecz w krótce odzyskał mowę i usiłując się wyrwać z jéj objęcia odpowiedział.
— Nasza religija podobnych związków niedozwala!
— I czemuż tego nie mówiłeś wprzódy? Zapytała dziewczyna ozięble odsuwając się od niego.
— Bo, dziś, rzekł Królewicz odstępując od okna silnym głosem, dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiązkiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich! Idź więc! śpiesz! powóz czeka! wyjeżdżaj!



Lecz porzućmy na chwilę Ks. Grothusa grającego rolę Królewicza i starajmy się, wyłożyć czytelnikom; co go w tém powoduje.
Ciągle na Królewicza Władysława zagniewana Meyerinn, szukała tylko dogodnéj pory, aby jeśli nie na nim wprost, to przynajmniéj na najmilszych mu pomścić się osobach. Wieść o jakiejś kochance doniesiona przez Klińskiego, podała zręczność, którą chciwie pochwyciła Bawarka. Słabość jednak Króla, starania o samą siebie, rządy które jéj nad całym dworem powierzono, nie dozwoliły dokonać zamiarów, które licznych starań i zabiegów wymagały. Tego dnia okazana przez Królewicza Bawarce w obec trzech Kanclerzy, pogarda i duma rozjątrzyła ją do tego stopnia, iż zemsta jéj stała się nieuchronną. Tym czasem Kliński wyszperał od Dworzanina wiadomość o przeniesieniu się Anastazij do miasta, a Pater Grothus podjął się zgrabnie nową kochankę Królewicza, skłonić do wyjazdu, lub porwać gwałtem.
Wypadało tylko pod różnymi pozorami wstrzymywać Królewicza w Zamku tak długo, póki by Pater Grothus wszystkiego nie skończył. Nastawiono na ten koniec kilkanaście osób, które z kolei przeciągłą rozmową, zaprosinami, odwiedzinami wstrzymywały Królewicza. Ale to nie wiele pomogło, zręczny Władysław potrafił się od nich wszystkich uwolnić i nareście został tylko sam jeden ze służalcem.
— Pójdziesz ze mną! rzekł do niego Królewicz wdziéwając szybko płaszcz na siebie i kładnąc szeroki kapelusz.
— Jak W. K. Mość roskaże, odpowiedział służalec, jeśli to jednak do tego domku na przedmieście, to jeszcze wcześnie, tylko co Stach wrócił, mówił że niéma nikogo.
— Poczekamy tam! zawołał Władysław zabiérając się ku drzwiom.
— Lepiéj by może było, przebąknął sługa przekupiony, żebym ja tam sam poszedł i oznajmił jak przybędą.
— Nie potrzeba! krótko odpowiedział Władysław.
— To może się przeciągnąć długo! zła droga z zameczku — przerwał znowu służalec.
— Mniéjsza oto, odparł Królewicz, idź ze mną zaraz, lub zawołaj drugiego ze służby!
— Lepiéj chyba zawołam drugiego! z udaną uniżonością i pokorą rzekł sługa, bo mnie jeszcze fébra dolega, a wilgoć po deszczu, to by się wróciła.
— Wołajże mi prędko drugiego, krzyknął Władysław zniecierpliwiony.
— Wnet! wnet! strwożony służalec zawołał i wybiegł.
Dobry kawał czasu czekał nowy Król Szwedzki na Sługę, a widząc że żaden nie przybywa, porwał szpadę i sztylet i sam jeden pożerany niespokojnością i przeczuciami wyszedł na dziedziniec. Ciemno było, choć oczy wykól, trudno trafić do Bramy znając jednak miejsce, Władysław łatwo do niéj doszedł, sprobował — zamknięta. Można było przeszedłszy jedno skrzydło pałacu z drugiego wyjść dziedzińca, ale tu o pośpiech chodziło; a za bramą słyszał Królewicz powolny krok, wartującego żołdaka; wolał więc zawołać na niego, aby mu otworzył.
— Otwórz!.
— Wer da? odezwał się powoli niemiec stojący na straży, kto tam łazi po nocy?
— Otwórz gałganie!, do pioruna!
— A kto tam tak piorunuje! kto ty taki?, z zimną krwią odpowiedział strażnik.
— Otwórz, jestem Dworzanin starszego Królewicza!
— Po nocy wszystkie krowe czarne! rzekł zimno żołdak, łatwo mówić żeś i sam Królewicz, a ja cię nie widzę! postój trochę pod bramą!
— Raz jeszcze mówię otwórz, bo jestem posłany za pilnym interessem, jutro cię za to ukarzą, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— Idź sobie drugą bramą! rzekł żołnierz, tam cię poznają, a ja niewiém co ty za jeden i czego gwałtem się tędy cisniesz! idź! idź!
Nie było ratunku z zakamieniałym Niemcem, Władysław pękał ze złości, bo podobny opor piérwszy mu się raz zdarzał, Izba Dworzan i sług jego, tuż była, poskoczył zatem, odezwał się i cała ich czereda wysypała się ze światłem, hałasem i trwogą na dziedzińce. Strwożony Niemiec widząc, że nie żarty, posłyszawszy kto to był, kogo tak ostro przyjął, uciekł z kluczami. Władysław stał cały czerwony z gniéwu, pot lał się z jego skroni, oczy iskrzyły, Dworzanie w pół rozespani w niezgrabnie wdzianych sukniach ze świécami, z latarniami napełniali dziedziniec. Nakazał im milczenie Władysław, aby hałas ten do Królewskich czasem nie doszedł komnat i zawołał: Otwórzcie mi bramę!
Wszyscy milczeli poglądając po sobie, jeden się wreście odezwał.
— Klucze były u straży, Węgrzyn uciekł z niémi, chyba furtkę — Wawrzyniec ma klucze.
— Wawrzek! — Klucz od furtki, klucz! zaczęli szeptać między sobą — Klucz! Klucz!
— A ktoby go tam miał! odezwał się cicho zagadniony, u mnie niéma!
— Jakto niéma? podchwycił drugi, ty co noc wymykasz się za tym kluczem!
— O! to ptaszek! — dawaj klucz! szeptali pół głosem wszyscy, a Królewicz stąpał tylko niecierpliwie z nogi na nogę, poglądał na okna i w około, czy ten szum, nie zwrócił czyjéj uwagi. Wreście po długich certacijach z téj i drugiéj strony widząc, że i tu oporem idzie, Władysław krzyknął nagle.
— Tego łotra jutro wciupę na chleb i wodę, jeśli klucza nie wyszuka! poszukać koło niego! Porwało się kilku, powalili biédaka i zwycięzką ręką wyciągnęli mu jakieś trzy klucze z kieszeni. Porwał je Władysław, na nic już więcéj nie zważając, lecz w tém gdy do furtki zmierza, dziwaczna jakaś postać ukazuje się we drzwiach do bocznych wschodów prowadzących. Pan Kliński, on to był bowiem, w jednym ręku trzymał duży lichtarz z woskową ogromną zieloną świécą, wznosząc go wyżéj głowy, dla tém lepszego przypatrzenia się, na nosie wznosiły się grubo wyrobione okulary, w drugim ręku miał różaniec potężny hebanowy, a na sobie futerko lekkie, pokryte wypłowiałym adamaszkiem. — Pod pachą trzymał ogromny muszkiet, który był wziął sądząc zapewne z hałasu na dziedzicu, że jestń jakieś niebespieczeństwo. Wino niedoszumiałe kręciło mu się jeszcze w głowie, szedł tak śpiesznie jak tylko mógł nogami władać i uyrzawszy nareście, Królewicza otoczonego zgrają służalców, przy broni zdającego się cofać ku furtce, domyślił się zaraz bardzo słusznie, że to być musi spisek na niego. Więc cofając się i sam nazad, zakrzyczał na całe gardło.
— Dobrze! dobrze! uciekaj Królewiczu! retro! Władysław do żywa zniecierpliwiony, skinął na służbę, aby się oddaliła, a sam ruszając ramionami i chowając klucz do kieszeni, zbliżył się do Klińskiego, który stał zdziwiony zniknieniem wszystkich.
— W Imie Ojca i Syna! zawołał starzec przypatrując się Królewiczowi i schylając głowy. Sądziłem, że jakie niebezpieczeństwo zagraża W. K. Mości!
— Myliłeś się W. Mość, idź spać, rzekł Władysław, wracam od Kazanowskich, otwierali mi bramę i hałasu narobili, tobie się coś w głowie uroiło. To mówiąc odwrócił się, a stary kiwając głową, rospoczął na nowo różaniec i poszedł nazad po wschodach, do swego ciepłego kątka.
Wszystko było cichém i spokojném, Królewicz biegł oglądając się za siebie niespokojnie do furtki, lecz klucz nic mógł trafić do zamka, im mocniéj się otwierający niecierpliwił, tém daléj był celu, doszedł nakoniec swego pokręcił, raz dwa, jednym kluczem, drugim, trzecim, żaden nie otworzył.
Tu mu już zabrakło wytrwałości, zaczął się mocować a furtką i trafem podołał ją nareście, odskoczył spruchniały zamek, Władysław był na ulicy. Tu dopadł jakiegoś konia, którego od powracającego ze wsi Dworzanina Kazanowskich odebrał i puścił się w czwał daléj. Po długiém oczekiwaniu, pełen niespokojności i przeczuć, doświadczył Władysław w téj chwili, prawdziwości Włoskiego przysłowia[1], i pędził tém prędzéj, im dłużéj na to oczekiwał; a myśl jego od wszystkiego prędsza była już przy boku kochanki.
Zbliżał się już nareście do celu swojéj wycieczki, u bramy zostawił konia i cicho podchodził ku drzwiom, gdy rozmowa jakaś od strony okna, doszła jego uszu.
W téj chwili ujrzał jak białe rączki Anastazij wieszały się na szyi Księdza Grothusa, krew w nim zawrzała, porwał sztylet i z ostróżnością nocnego szpiega, z zazdrością ubostwiającego kochanka, posunął się wzdłuż ściany domu. Ręka jego drzała, w ręku sztylet połyskiwał. Czekał jeszcze sam nie wiedział czego, wahał się, ten co widział wojnę i trupów stosy, lękał się uderzyć bez bronnego, i nagle rękę i sztylet upuścił usłyszawszy te wyrazy stłumionym głosem przez Jezuitę wymówione.
— Dziś zostałem Królem Szwedzkim! obowiąskiem jest moim, nie czynić tego, co będę karał w poddanych moich, idź! spiész! powóz czeka! wyjeżdzaj!
Prędszy od błyskawicy, Władysław sztylet za pas założył, porwał oszukańca za gardło i powalił o ziemię, a Anastazija będąca w oknie, wydała okrzyk boleści i w głąb mieszkania pobiegła.
Jezuita tak nagle napadnięty, zaczynał się wywijać z silnych uścisków Królewicza, i rozumiejąc, że go kto z Dworzan napastuje, odezwał się ponuro.
— Puszczaj! mnie tu przysłała Panna Urszula, z jéj roskazu! puszczaj! nie ciśnij gardła, bo przypokutujesz łotrze! o dwa kroki mam ludzi! mówię z czyjego roskazu!
— Z mojego roskazu, zawołał Królewicz krępując mu chustką ręce, pójdziesz tam z kąd się nie łatwo wywiniesz!
— Ach! krzyknął piskliwym głosem znękany Jezuita, ten głos!
— To mój własny! odezwał się Królewicz.
W tém nadbieżano ze światłem, Władysław kazał związanego Jezuitę wsadzić na woz i z listem do Rektora Kollegium odesłał go do Klasztoru.






  1. Aspettare e non venire, star in letto e non dormire,
    Servire e non gradire, sono tre cose da far morire.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.