Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 2/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom 2
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.

Sypialna chorego Króla komnata, wystawiała obraz zamięszania i boleści, zmierzchało, promyk konający słońca wdzierał się przez zasłony okień i walczył ze światłem lampy gorejący w kątku za zasłonką. Na łożu, leżał Zygmunt prawie bez duszy, pozbawiony mowy i przytomności z okropnie otwartymi, osłupiałymi oczyma. Panna Urszula klęcząca przed krzyżem, z potarganym włosem, z twarzą bladą, z załamanymi rękoma z wyrazem boleści w spójrzeniu, drżącymi usta, błagała nieba o nadzieję, którą jéj smutna wydziérła rzeczywistość.
Jezuici otaczali łoże, a ich postacie czarne, twarze blade i groźne, oczy połyskujące i chytrze przebiegające po otaczających przedmiotach; zdawały się podobne do cieni piekielnych, oczekujących tylko chwili zgonu Monarchy, aby owładnąć jogo duszą. Doktorowie ze smutném wejrzeniem, w którem się zawiedzione malowały nadzieje, otaczali stół zastawiony flaszkami i słojkami bez użytecznémi. U drzwi, dwóch Dworzan siedziało płacząc i kryjąc oczy w dłoniach. Królewicz Władysław blady i nieprzytomny przechodził się po komnacie z cicha, w twarzy znać było niespokojność i smutek, ale żadna łza nie zrosiła mu oka, żadną umyślną oznaką nie okazał cierpienia, sama tylko dusza mimowolnie dręczące ją uczucie, na jego twarzy rysowała.
Mimo słabości Króla, mimo nakazywanéj cichości, coraz przeraźliwsza wrzawa napełniała komnatę, Jezuici obstąpiwszy łoże, wołali z całego gardła na bezprzytomnego i konającego prawie Króla, aby za grzechy żałował. Niestety! dość już był odpokutował za życia słaby Zygmunt i nie wiele potrzebował napomnień, zakłócających ostatnie jego chwile, dusza jego i serce, przywykłe do fanatyzmu, musiały i w téj chwili spowiadać się przed sobą, ze swych przewinien.
— Królu! wołał schylony nad łożem Ks. Marquat, Królu żałuj za grzechy żywota swego, abyś był zbawionym!
— Panie! krzyczał głośniéj jeszcze drugi nad uchem konającemu, myśl o niebie! i sercem módl się Bogu!
— Najjaśniéjszy Panie! wrzeszczał trzeci, chcąc w gorliwości obudwu przewyższyć, bij się w piersi, bo będziesz potępiony!
Wszyscy ilu ich tam było, darli się w ten sposób, i tem bardziéj podwajali krzyku, im mocniéj byli przekonani, że Król nic nie czuł i nie słyszał.
Tym czasem weszli do komnaty, Zadzik z Ks. Albertem Radziwiłłem, mocne na twarzy strapienie okazując i niechętnie poglądając na krzątających się około łoża Jezuitów.
— Cóż WMość na to powiész, ozwał się wreście Zadzik, ruszając ramionami, że ci Ich Mość Przewielebni i skonać, jak widzę Królowi spokojnie nie dadzą, na co ta wrzawa i tumult przy umierającym.
— I ja zarówno tego nie pojmuję, odpowiedział Książe, Król się przecie już raz spowiadał i wszyscy wiedzą, że ściśle prawideł religij pilnując, nie tyle ma grzechów na sumieniu, aby mu w téj chwili pokutę za nie, przypominać było potrzeba.
Gdy to mówili, skończyli Jezuici modlitwy swoje i wrzaski i wszystkich do pożegnania Króla dawnym zwyczajem przypuszczać zaczęło. Otworzyły się drzwi komnaty i wedle dostojeństwa wchodzić zaczęli Dygnitarze, Urzędnicy, familija Królewska, duchowieństwo, aż do sług nawet i hajduków[1]. Król leżał ciągle, bez przytomności, a tłum Dworzan sunący się do ucałowania ręki jego raz ostatni, pomny na dawne dobro, na przyszłość niepewną, mimowolnie rosił ją łzami. Cisza nastała przerywana tylko odgłosem powolnéj rozmowy, lub łkaniem jakiego przywiązanego sługi odgłosem kroków przybywających do ucałowania ręki. Bolesny ten widok bliskiego zgonu Króla rozlał smutek na twarzach wszystkich przytomnych i tych nawet, którym len wypadek otwierał pole do bogactw, sławy i wziętości, ale ten żal był po człowieku, nie po Królu, bardziéj z czterdziestokilko letniego przywyknienia do niego, z obawy, aby z dészczu pod rynnę nie wpaść; jak z przywiązania. Zygmunt wiole wycisnął mimowolnie może, łez w narodzie za życia, przy śmierci jego zabrakło, ślachta śmierć jego uważała, jak piękny do burzliwego ulubionego i dawno oczekiwanego bezkrólewia i elekcij wstęp, winszując sobie zawczasu, wszystkiego co dla nich ubieganie się kandydatów, formowanie partij, a tém samém i napływ pieniędzy, dobrego zrobić może. Dwór tylko, rodzina, duchowieństwo i bliżéj z nim związani, szczére łzy nad zgonem ronili.
Zbliżał się już obrzęd pożegnania ku końcowi, kilku tylko jeszcze pajuków, z ciekawością młodego wieku, z uszanowaniem, jakiego ich dworska karność wyuczyła, z smutkiem przywiązanym do téj chwili, całowało rękę Królewską, ciżba wypływać nazad powoli zaczęła z pokojów i kilku tylko Dygnitarzy i znaczniéjszych osób pozostało.
W ówczas nakazawszy powszechne milczenie, Kanclerz W. Koronny zabrał głos i w imieniu Króla tak przemówił do Królewiczów.
— Wiadomo z nas każdemu, którzyśmy u boku Najjaśniejszego Króla naszego, życie spędzili, jak zawsze był i jest gorliwym o zachowywanie wszystkich przepisów Świętéj Religij naszéj, teraz czując się bliskim zgonu, zdawna mnie polecił, abym w obec całéj rodziny, oświadczył niezmienną jego wolą, iżby na przyszłość w ród Jego nie mięszali się kacerze i Protestanci, iżby żaden z Najjaśniejszych Królewiczów, kobiéty obcej wiary nie pojmował żonę, iżby Najjaśniéjsza Infantka żadnemu obcéj religij Księciu, w dozgonne śluby oddaną nie była[2].
To skończywszy obrócił się ku słuchającym w milczeniu i Królewicz Władysław w imieniu całéj rodziny odpowiedział, iż szanuje wolą Ojca i oną za siebie i wszystkich wypełniać święcie do ostatka przyrzeka.
Po tym ostatnim obrzędzie, znowu Jezuici opanowali łoże i kilka tylko osób prócz nich, wiernych do zgonu pozostało przy Królu, reszta przyszłością już zajęta myślała o czém inném.
W Zamku pusto było i głucho, gdzie niegdzie migało światło, przerywał cichość odgłos stąpań lub rozmowy, na dziedzińcu przechadzał się Pan Kliński z grubym kijem sękowatym w ręku, w aksamitnéj okrągłéj czapeczce na głowie, zdawał się rozmyślać o czémś niespokojnie, kiwał głową, spoglądał, ruszał ramionami i wyglądał czasem niecierpliwie za bramę, starając się mimo ciemności, dostrzedz coś na ulicy. Po kilko chwilowém oczekiwaniu spostrzegł nareście w oddaleniu wysokiego męszczyznę w hiszpańskim stroju, dążącego ku niemu; stanął więc, ręce wtył założył, napuszył się i wpatrywać w niego zaczął. Nieznajomy zbliżył się już o parę kroków, a Pan Kliński obejrzawszy się wprzódy starannie, czy kto nie patrzy pociągnął go za suknią i rękami, głową, nogami i całą postawą pokazywać mu zaczął, żeby szedł prędzéj.
Nieznajomy przeciwnie, jakby tych znaków wcale nie rozumiał, odwrócił się ozięble ku niemu, wyrwał mu z rąk swój płaszcz i chciał iść daléj. Pan Kliński jednak poszedł za nim, uchwycił za płaszcz znowu i uchylając się tak, aby mógł mu zajrzéć pod szeroki kapelusz krzyknął.
— Pójdź precz Księże Grothusie, znać cię więcéj nie chcemy!
— Ja nie żadna Księdza! odparł powolnie nieznajomy niemieckim akcentem, — Ich bin ein Deutscher!
— Ale ja po waszemu nierozumiem!
Nieznajomy patrzał nań z podziwieniem, a stary przekonawszy się nareście, że nie trafił na swego oddalił się mrucząc od niego. W kilka minut podobnym sposobem zaczepił jeszcze kilka osób szukając między niémi i nie znajdując Księdza Grothusa. Niecierpliwość opanowywać go zaczynała. W tém dzikie jakieś i posępne tony dały się słyszéć w oddaleniu, Pan Kliński zbliżył się ku furtce prowadzącéj na ulicę, stanął, spójrzał i zobaczył w oddaleniu kilka migających świateł, które się ku niemu zbliżać zaczynały. Jedne z tych świateł wyglądały nakształt pochodni, drugie jak świéce. Przeciągłe, ciche grobowe tony rozchodziły się zdaleka po mieście, a po nich kiedy niekiedy następowała muzyka ponura; muzyka i światło z jednéj strony pochodzić się zdawały. Potrząsał na to wszystko głową staruszek, ale im bliżéj widział światła, im silniéj uszu jego dziwne dochodziły dźwięki, tém lękliwiéj oglądać się zaczął i nareście przeżegnał się i dobył różańca. Tym czasem muzyka i światło zbliżały się coraz a coraz bardziéj, muzyka zrozumialszą się stała, było to Requiem nucone niezgrabnymi głosami, z pomiędzy których wyrywał się czasem jaki strzelisty, ucinkowy piskliwy akcent, lub bas niesforny. Lubo Pan Kliński niepojmował wcale co ta kawalkata o tak późnéj porze robić mogła, mimowolnie poruszył usta i sam niewiedząc na co i dla czego, zawył głosem okropnym, któryby i diabła od nieboszczykowskiego ciała odstraszył, pompatyczne Requiem.
Światła pochodni i świéc, rzucając blask na pobliższe przedmioty, oświecały posępne twarze Księży niosących je, których długie cienie malowały się na ziemi, a oprócz tych bliższych przedmiotów, reszta pogrążona była w ciemnościach. Widać było długi szereg twarzy bladych i wycieńczonych, z otwartymi do śpiéwu ustami, posuwający się cicho wzdłuż murów, słychać tylko było stąpanie Księży i koni wiozących trumnę, i powiéwanie chorągwi w powietrzu. Biegléjsze oko było by dostrzegło na trumnie krzyż i biret oznakę duchownego stanu, byłoby w Księżach idących za trumną dostrzegło Jezuitów, lecz on niewidząc tego wcale, uważnie tylko poglądał, czy kogo znajomego nie zobaczy. Przypatrzywszy się nareście uważnie nie poznał niedaleko przechodzącego Ks. Florjana, który dla otyłości swojéj, zostawał nieco w tyle i od wiatru starannie zasłaniał migający płomień świécy, któréj światło na twarz mu padając czyniło rysy jego fizijonomij twardszémi i niewyrażniéjszymi. Po cichu postąpił ku niemu Kliński, a po przywitaniu zapytał kogo prowadzą.
— Księdza Grothusa!
— To być niemoże! krzyknął trochę głośniéj niżeli wypadało staruszek, wczoraj żył jeszcze.
— Nic dziwnego, odpowiedział ozięble Jezuita, śmierć jak złodziéj przychodzi!
To mówiąc otworzył usta i zanucił nowe Requiem, któremu wtórując Pan Kliński, posunął się nazad ku furtce i kiwnął na idącego z tyłu laika, aby ku niemu się zbliżył.
— Z czego to umarł ten Ksiądz którego prowadzicie?, zapytał.
Laik nachylił mu się do ucha i wzdychając powiedział. Umarł dla opinij zakonu, sic fata tulere!. I zniknął w tłumie niedawszy się poznać starcowi.
Kliński stał długo zamyślony, kiwał głową i mruczał pod nosem, po tém ruszywszy ramionami zawrócił się i poszedł ku komnatom królewskim. W oknach za zasłonkami migały częste, światła, ruch wewnątrz zdawał się być wielki, kilku Dworzan biegało po dziedzińcach, szelest jakiś, szmer, głosy niewyraźne rozeszły się po zamku, stukano drzwiami, biegano po wschodach zamięszanie jakieś panowało wszędzie. Przelękniony Kliński złapał przechodzącego służalca za rękę i chciał go wybadać, lecz on obrócił się tylko, machnął ręką i zawołał. — Król umarł!!.

KONIEC.







  1. Hist.
  2. Hist.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.