Rodzeństwo (Kraszewski, 1884)/Tom drugi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rodzeństwo

Tom drugi

Wydawca Wydawnictwo
»Dziennika Powieści«.
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia «Czasu»
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stary Szelawski na swoje lata mógł się nazwać jeszcze silnym i zdrowym. Z powrotem do Wólki obawa o grożącą mu jakąś chorobę, ustała. Doktór Frycz śmiał się z diagnozy warszawskiej, a stary tak się czuł na wsi przy swobodzie i trybie życia, do którego nawykł, rzeźwym, jak już oddawna nie był. Oswoił się z Warszawą w czasie pobytu u Bronisławowstwa — ale zawsze u siebie w domu było mu lepiej.
Właśnie się tem cieszyła Sędzina i ks. Zaręba, winszował stary przyjaciel Porkowski, gdy nieszczęsna wiadomość o Julianie nadeszła i na otaczających Szelawskiego spadł obowiązek — oznajmienia mu o tem.
Utaić przed nim długo nie było sposobu katastrofy — i nigdyby staruszek nie przebaczył tego. Wreszcie bez współudziału ojca rozwiązanie się obejść nie mogło.
Lękać się trzeba było, ażeby wrażenie silne, jakie wiadomość musiała wywrzeć na starca, nie podziałało na zdrowie jego, nie zagroziło nawet życiu. Znano przywiązanie ojca do dzieci... Sędzina w obawie niezmiernej napisała naprzód, powołując Frycza... Sama ona miała energię, którą czerpała w modlitwie i poczuciu obowiązków — ale męża wiek jego czynił słabszym... a głowa rodziny — tak była drogą...
Długich narad przedmiotem było naprzód w jaki sposób, kto miał Szelawskiemu objawić o nieszczęściu Juliana. — Czy trzeba było czekać zjazdu całej rodziny, czy przygotować go wcześnie...
Stary spostrzegał już, że coś mu tajono, że niepokój jakiś dawał się czuć w domu, czytał to z twarzy żony i ks. Zaręby, nic jednak tak okropnego się nie domyślał. Przypuszczał co najwięcej stratę jakąś w gospodarstwie...
Doktór Frycz był przeciwko zbyt mądrym i powolnym przygotowywaniom, utrzymując, że one więcej drażniły i męczyły, niż otwarte odrazu wypowiedzenie prawdy.
Z tych wszystkich narad wypadło, że Julian z braćmi miał przybyć do Wólki — i wprost sam ojcu opowiedzieć o swem nieszczęściu.
Jedynem przygotowaniem było to, że ks. Zaręba przyjechał do Sędziego i oznajmił mu, że Julian jest spodziewany wraz z braćmi, i że interesa jego wymagały narady.
— Julian się więc zaplątał tem nabyciem — zawołał Szelawski, byłem tego pewnym, a musiał daleko zabrnąć, kiedy już i braci potrzebuje i do mnie jedzie.
Westchnął stary...
— A, co Bóg da, to da! będziemy się starali mu dopomódz w takiej mierze, jak możemy.
Zaraz potem Sędzina oznajmiła mężowi, iż miała wiadomość o blizkiem przybyciu Juliana, i dodała...
— Julian i z żoną swoją jakoś w ostatnich czasach nie był zupełnie dobrze. Niekontent był z niej, skarżył się...
Nie dodała więcej nic, Szelawski ręką rzucił, okazując, że do tego nie przywiązywał wagi...
Dano już znać pani Sędzinie, że wszyscy się znajdowali u ks. Zaręby — i że wieczorem przybyć mieli do Wólki, i staruszka przeżegnawszy się, drżąca weszła do męża z postanowieniem — wyjawienia mu — całej prawdy. Wolała ją powiedzieć sama, i pierwszy cios odeprzeć słowami pociechy i rezygnacyi, do których była przygotowaną.
Szelawski trochę już zaniepokojony siedział zamyślony nad swoją książeczką rachunkową.
— Mój Jasiu — odezwała się zbliżając staruszka — i całując go w czoło. Dzieci dziś przybędą... przygotuj się do tego, iż niemiłe przywiozą wiadomości. Nie będę taiła dłużej przed tobą. — Julian się z żoną poróżnił i rozstaje... zgoda jest niemożliwa...
Spojrzała na męża, który tak był nieprzygotowanym, tak na niego to spadało niespodzianie, że z otwartemi usty — osłupiał.
— Co ty mówisz? spytał głosem słabym — Julian — z żoną! Ale to nie może być.
— Niestety! dowiesz się sam z ust jego, co między nimi zaszło... dokończyła Sędzina, kładąc mu rękę na ramieniu. Bądź spokojny, bądź mężny...
Sędzia nic nie mówiąc, osunął się na kanapę, na której siedział, pochwycił za głowę i pozostał jak skamieniały.
— Pomódl się — szepnęła Sędzina...
Szelawski długiego dość potrzebował czasu, nim przyszedł do siebie, ale raz zebrawszy męztwo i siłę, spokojnie zapytał żonę.
— Wiesz co więcej?
— Tyle tylko, że się Julianowstwo rozstali i że z tego powodu majątek także rozdzielić się musi...
— Niema nadziei przywrócenia zgody? spytał Sędzia.
— Zdaje się, że — nie... Julianowa jest winną, mówiła Sędzina — ja oddawna nie byłam z niej kontenta, ale mąż zaślepiony nie chciał nic widzieć...
— Cóż się stało? Jest tam kto trzeci? szepnął Sędzia.
Chwilę wahała się z odpowiedzią Szelawska.
— Otto Bracki — rzekła po cichu.
Szelawski nic już nie odpowiedział.
Pozostał jakby odrętwiały w swoim pokoju, i na obiad nie wyszedł, a nie jadł nic, oprócz kilku łyżek rosołu...
Wkrótce po obiedzie, turkot się dał słyszeć — Sędzina już była przy mężu, — ks. Zaręba wprowadzał bladego Juliana, Bronisława i Mecenasa.
O ile najstarszy z nich słabym się wydawał i przybitym, — drudzy starali się mężnie i rezolutnie okazać... Sędzia ręce rozpostarł do uścisku, zobaczywszy Juliana, i łzy mu się polały.
— Kochany wuju — przemówił ksiądz naprzód — Bogu ofiaruj to, co nas spotyka — męztwa!
— Mów — odezwał się stary, zwracając do Juliana, który stał przed nim pomięszany i drżący, — mów wszystko.
Biedny Julian potrzebował chwili namysłu, nim mógł swe opowiadanie rozpocząć. Nie będziemy go powtarzali. Sędziemu twarz zapłonęła gniewem i sromem słuchając.
Nastąpiło milczenie, stary dumał z oczyma w stół wlepionemi.
— Jesteś winien — odezwał się po przestanku — tem, że byłeś słabym. Kobiety postępowanie spada zawsze na męża... Zgrzeszyłeś zbytnią powolnością, nieopatrznością, lekkomyślnością... dziś rzeczy zaszły tak daleko, iż już się naprawić nie dadzą. Rozstaniecie się więc... Co za cios dla twoich córek, dla dzieci!
Zakrył sobie oczy staruszek.
Julian począł się tłumaczyć i uniewinniać słabo... Bronisław i Mecenas milczeli, ks. Zaręba łagodził jak mógł wrażenia...
W tem Mecenas, chcąc odwrócić rozmowę na mniej, jak mu się zdawało, drażliwy przedmiot, wtrącił o podziale majątku i wynikłych ztąd zawikłaniach, na które radzić należało, ale ojciec mu przerwał.
— Mój Kalikście, czem tu są straty majątkowe obok znaczenia moralnego tego faktu, że po kilkunastu latach pożycia małżeństwo się rozejść musi, a ludzie wytykać będą palcami tego, który się stał powodem zerwania, i kobieta na czci swej jest zgubiona!
Nic nikt na to odpowiedzieć nie umiał.
Potrzeba było znowu długiego czasu, nim — ostygli nieco, i Julian począł opowiadać o tem, w jakiem położeniu majątkowem się znalazł, na które o własnej sile starczyć i podołać mu nie mógł.
Bronisław mu przerwał.
— My się wszyscy czujemy w obowiązku dopomódz Julianowi, potrzeba naszą, Szelawskich część ocalić i okazać, że zamożność pani Julianowej, jej posag, wcale nas nie obchodzą, i my niezależni jesteśmy od niej. Julian nowo nabyty majątek musi zatrzymać, żonę spłacić, i utrzymać się przy nim koniecznie.
My z Kalikstem gotowiśmy mu być pomocą, a nie wątpimy, że kochany ojciec także.
Szelawski wstał, rękę wyciągając do Bronisława.
— Niech ci Bóg płaci — rzekł. Niewiele przez to ocalemy; ale w oczach ludzi, na języku świata znaczy coś, niezależność majątkowa...
Macie słuszność. Nadewszystko zaś dziękuję Wam, żeście sprawę brata, imienia naszego poczuli jako swoją własną — bogdajbyście w całem życiu waszem tak się zawsze solidarnymi czuli. Rodzina jest siłą, jeśli spójnie się trzyma, jest wielką — na nieszczęście my o tem często zapominamy. — W tym ciosie, który nas dotknął — to jedno pocieszyć nas może, iż w was braterskie rozbudził serca...
Rozrzewnieni wszyscy podawali sobie ręce.
Jakieś uczucie błogie, coś uspakajającego spłynęło na wszystkich, sam Szelawski okazywał się teraz mniej przybitym.
Zaczął Juliana badać i rozpytywać o rozmaite szczegóły. — Ks. Zaręba z wielką pociechą swą widział, iż Sędzia pierwsze wrażenie przebywszy, męztwo i zimną krew odzyskiwał. Sędzina wysunęła się, Panu Bogu dziękując.
Szelawski próbował jeszcze naprowadzić na myśl jakiegoś porozumienia — lecz ze wszystkiego okazywało się ono niemożliwem. Pani Julianowa teraz stanowczo odpychała, nawet pozorne pojednanie. Mecenas utrzymywał, że rozwód jest po kilkunastoletniem pożyciu, przy dorastających dzieciach, niemożliwym — ale separacya nastąpić musiała...
Późno już przystąpiono do rachunków. Julian potrzebował co najmniej kilkakroć sto tysięcy złotych dla utrzymania się przy dobrach nowo nabytych.
Bronisław oświadczył pierwszy, że choć sam był w interesach — gotów był dać sześćdziesiąt tysięcy, Mecenas ofiarował czterdzieści, stary Szelawski nie zawahawszy się, dodał.
— Dam resztę.
Julian milcząc przyszedł rękę ojca ucałować. Nie honór, ale miłość własna rodziny ocaloną została.
Wszyscy tem byli dumni — Sędzia powoli twarz rozpogodził. Zaczął rozpytywać o Chryzia, o dzieci... o to, jak się Julian miał na przyszłość urządzić.
Cała ta narada familijna, której Sędzina się tak obawiała, daleko poszła pomyślniej, niż się lękano, a podniosła ducha we wszystkich...
Był to skutek ofiary, która zawsze człowieka uspokaja i uzacnia — a drobne troski życia spycha nizko i nie daje ich uczuć...
Frycz, który po rozejściu się dzieci przyszedł Sędziego odwiedzić, znalazł go nieco rozgorączkowanym, ale daleko mężniejszym, niż się spodziewał. Dla niego nie miał Sędzia tajemnic — żalił się i bolał — a wypowiedzenie tego co czuł, pewną mu też ulgę przyniosło.
Następnych dni parę posłużyły do stanowczego omówienia interesów pieniężnych, i Julian pierwszy pożegnał rodziców, potrzebując do Płoski powracać, aby ztamtąd się przenieść do daleko wygodniejszej nowej rezydencyi w Myślinach.
Wszyscy i on sam zgodził się na to, że skromniej się musiał teraz urządzić, nie zaniedbując jednak zbytecznie.
Bronisławowi pilno też odjechać było, i ostatnim pozostał Mecenas. Nie była to wcale pora myślenia o — ożenieniu, gdy smutny przykład brata wcale do niego nie zachęcał. Nie zraziło to jednak Mecenasa, który w innych warunkach, z zupełnym spokojem marzył o szczęściu z Justysią.
Wychowana przez matkę, uboga sierotka — nie zastraszała go wcale, nie posuwając się więc dalej, nie mówiąc o tem z matką, nie zaniedbał korzystać z każdej chwili dla zbliżenia się do Justysi.
Dziewczę było w położeniu bardzo przykrem, obawiało się Kaliksta, domyślało jego zamiarów, a serce już do niej nie należało. Mówiła więc sobie, że nigdy za mąż nie wyjdzie, a była pewną, że Sędzina jej do tego zmuszać nie będzie.
Mecenas widział ją chłodną dla siebie, ale czułości nie wymagał, a bojaźliwość i skromność dziewczęcia podobały mu się. Wolał ją widzieć zimną, niż zalotną.
Justysia — o ile się to dało — starała się uniknąć — spotykania z nim, rozmów, — większego spoufalenia — rzadko nawet wymógł uśmiech od niej, choć starał się ją rozweselić, i w tonie żartobliwym się do niej odzywał.
Z Wólki wyjeżdżając Mecenas, zajechał pożegnać ks. Zarębę.
Ksiądz — był przygotowanym rozmówić się z nim — o Justysi.
— Słuchaj Kalikście — odezwał się, gdy zostali sami — mnie się może przywiduje, ale — czy nie masz ty myśli jakiej względem Justyny?
— A gdyby? — odparł Mecenas.
— Przyznam ci się, że toby mnie dziwiło, — rzekł Zaręba. Nie powiadam, ażebyś się żenić nie miał. Że Julianowi się nie powiodło, to nikogo zrażać nie powinno, ale wiek dziewczęcia dla ciebie niewłaściwy, a w dodatku chyba ślepy jesteś, bo tam cię już ktoś uprzedził.
— Kto! jak? zawołał, śmiejąc się Mecenas.
— Floryan Kunaszewski — rzekł ksiądz.
To w oczy bije — niema wątpliwości, i — zdaje mi się, że się nie mylę, Justysia na niego miłem okiem spogląda...
— Ale, ba — przerwał Mecenas.
Floryan się z nią nie ożeni. Ja jestem ciężki, mnie sobie gdzieindziej szukać żony trudno, a tę z ręki matki wezmę, spokojny...
Uderzył go po ramieniu ks. Zaręba.
— Kochany Kalikście — dodał, nie bierz mi za złe przestrogi — ale ja ci nie życzę trwać w tej myśli. Nie czyń jej nieszczęśliwą. Ja wiem przez starego Kunaszewskiego, że wnuk jego ożenić się z nią jest gotów... Wyrzecz się tej myśli...
Mecenas trochę zmięszany wstał...
— Niema o czem mówić, rzekł wymijająco — ja żadnych kroków nie zrobiłem... myśl mam, ale do wykonania jej daleko. Matka teraz wcale nie myśli wydawać wychowanki...
Ręką rzucił i gwałtownie, umyślnie rozmowę skierował na inny przedmiot, a wkrótce potem pożegnał się i odjechał — mając żal do księdza, że go o to zagadnął.
W Wólce po odjeździe synów, powrócił na pozór dawny spokój i wszystko w stare weszło karby. Sędzia, na którego twarzy widać było, co ucierpiał, i to, że krył trwającą wewnątrz boleść — starał się dla żony okazywać przejednanym i zrezygnowanym.
Ona myśli jego zwracała na to, co go rozerwać mogło i nie dać mu zbytnio się zajmować Julianem, ale pieniężne następstwa wymagały czynności, które ciągle tę sprawę nieszczęśliwą przypominały.
Sędzia ściągał kapitały, rachował, czuł się zubożonym. Cieszyło go to tylko, iż bracia stanęli tak zgodnie wszyscy z sobą, że żaden z nich egoizmem się nie powodował...
Podnosiło to w jego oczach synów, i w istocie dźwignęło ich samych — czuli się tem uzacnionymi.
Bronisław sam na sam z żoną skarżył się, piszczał nad tą ostatecznością — żalił się, iż był zmuszony, ale nie dozwalał ani mówić o tem, aby mógł postąpić inaczej.
Lola milczała, choć bardzo była tem niezadowolona, ale widziała, że w tej chwili mężowi się sprzeciwić nie było podobna — musiała czekać, nie wątpiąc, że gdy pierwszy zapał przejdzie — gdy Radca ostygnie — ofiara, do której taką okazywał gotowość, co najmniej da się może ograniczyć do jak najkonieczniejszych rozmiarów...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.