Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie zastraszała go wcale, nie posuwając się więc dalej, nie mówiąc o tem z matką, nie zaniedbał korzystać z każdej chwili dla zbliżenia się do Justysi.
Dziewczę było w położeniu bardzo przykrem, obawiało się Kaliksta, domyślało jego zamiarów, a serce już do niej nie należało. Mówiła więc sobie, że nigdy za mąż nie wyjdzie, a była pewną, że Sędzina jej do tego zmuszać nie będzie.
Mecenas widział ją chłodną dla siebie, ale czułości nie wymagał, a bojaźliwość i skromność dziewczęcia podobały mu się. Wolał ją widzieć zimną, niż zalotną.
Justysia — o ile się to dało — starała się uniknąć — spotykania z nim, rozmów, — większego spoufalenia — rzadko nawet wymógł uśmiech od niej, choć starał się ją rozweselić, i w tonie żartobliwym się do niej odzywał.
Z Wólki wyjeżdżając Mecenas, zajechał pożegnać ks. Zarębę.
Ksiądz — był przygotowanym rozmówić się z nim — o Justysi.
— Słuchaj Kalikście — odezwał się, gdy zostali sami — mnie się może przywiduje, ale — czy nie masz ty myśli jakiej względem Justyny?
— A gdyby? — odparł Mecenas.
— Przyznam ci się, że toby mnie dziwiło, — rzekł Zaręba. Nie powiadam, ażebyś się żenić nie miał. Że Julianowi się nie powiodło, to nikogo zra-