Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Rodzeństwo 02.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żać nie powinno, ale wiek dziewczęcia dla ciebie niewłaściwy, a w dodatku chyba ślepy jesteś, bo tam cię już ktoś uprzedził.
— Kto! jak? zawołał, śmiejąc się Mecenas.
— Floryan Kunaszewski — rzekł ksiądz.
To w oczy bije — niema wątpliwości, i — zdaje mi się, że się nie mylę, Justysia na niego miłem okiem spogląda...
— Ale, ba — przerwał Mecenas.
Floryan się z nią nie ożeni. Ja jestem ciężki, mnie sobie gdzieindziej szukać żony trudno, a tę z ręki matki wezmę, spokojny...
Uderzył go po ramieniu ks. Zaręba.
— Kochany Kalikście — dodał, nie bierz mi za złe przestrogi — ale ja ci nie życzę trwać w tej myśli. Nie czyń jej nieszczęśliwą. Ja wiem przez starego Kunaszewskiego, że wnuk jego ożenić się z nią jest gotów... Wyrzecz się tej myśli...
Mecenas trochę zmięszany wstał...
— Niema o czem mówić, rzekł wymijająco — ja żadnych kroków nie zrobiłem... myśl mam, ale do wykonania jej daleko. Matka teraz wcale nie myśli wydawać wychowanki...
Ręką rzucił i gwałtownie, umyślnie rozmowę skierował na inny przedmiot, a wkrótce potem pożegnał się i odjechał — mając żal do księdza, że go o to zagadnął.
W Wólce po odjeździe synów, powrócił na pozór dawny spokój i wszystko w stare weszło karby.