Ramułtowie/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ramułtowie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

— No, cożeś ty się tam tak zadumał? szepnął Sylwan, wyczekawszy aby się brat odezwał sam; czego tak wzdychasz i oczy słupem ci stoją? Wczorajsza zabawa co cię miała rozweselić, widzę jeszcze uczyniła cię kwaśniejszym. Zrzućże ten ciężar z serca, mów... przedemną możesz się przecie spowiadać otwarcie...
— Mój Sylwku... a co to pomoże? pieszczotliwie począł leżący na łóżku. — Życie ze wszystkiemi swemi tłómokami ciąży mi... kręcę się, rzucam i nie mogę trafić na drogę, którąbym mógł iść spokojnie daléj — a widzieć, że zajdę do jakiegoś celu. Widzisz jestem z tobą szczery, bo za nic w świecie przed nikimbym nie przyznał się do tego, co ci powiadam.
— Mówże, no mów, spokojnie odparł Sylwan... słucham... spowiedź ta ulży tobie.
— Ze świata i z siebie jestem nie kontent, ciągnął daléj Herman. Prawdę powiedziawszy, nie wiem sam czego chcę... gdzie idę i — co potém?... co potém? na co to wszystko, kiedy się każda moja wyprawa argonaucka kończy tak, jak wczorajsza wieczerza?...
Podpoiłem i nakarmiłem najukochańszych przyjaciół moich, aby się dowiedzieć od nich, gdy się zaczęli wywnętrzać, że ostatecznie są nie wiele warci.. Tak oni mi zbrzydli teraz jak to wino, które piłem z niemi... Więc wszędzie spotykam rozczarowanie... i tak ci ma być in saecula saeculorum?
Sylwan jeszcze nic nie odpowiedział, zapalił cygaro i słuchał z powagą nauczycielską a politowaniem pewném...
— Mówże, no mów, mruczał ciągle. — Co daléj?
— A jeszcze w dodatku — rzekł nagle Herman, — głupiom się zakochał...
— Myślisz, żeś się zakochał? spytał Sylwan.
Brat spojrzał nań dziwnie.
— Szalenie, szkaradnie... do waryacyi! zawołał — zakochałem się!
— Który to raz? zimno znowu rzekł Sylwan... I znowu popatrzali na siebie, Herman się uśmiechnął.
— Tamte były — młodzieńcze płomyki... a to jest ogień piekielny! dodał z zapałem — zachwycająca istota!...
— Któż to taki? mówił Sylwan — boć nie prezesówna Iza?
— A! pfe! prezesówna! Krochmalna ta lalka; dzieło rąk guwernantki, która ją stworzyła na obraz i podobieństwo swoje... Jakże ty możesz mnie o coś takiego posądzać?
— Był przecię czas, gdy wielbiłeś Izę?
— Dopókim się nie przysiadł do niéj i nie rozmawiał z nią... przerwał Herman.
— Więc w kimże to nowe zakochanie?
— Mnie się zdawało, że ty powinieneś odgadnąć! Oszczędziłbyś mi upokarzającego wyznania, bo osoba... osoba...
— Cóż? zamężna? z oburzeniem zapytał Sylwan.
— A! nie! nie! niecierpliwie rzekł Herman, uderzając ręką o krawędź łóżka — jakżebyś ty nic nie zgadł!
— Ja bo nie mam daru zgadywania — uśmiechając się począł Sylwan — a najmniéj mógłbym się domyślać przedmiotu miłości takiego zapalczywego młodziana jak ty, który co kilka dni innemu obrazowi się kłania.
— Niestety — co teraz to podobno miłość na seryo!
— A! na seryo — słucham więc i bardzom ciekawy...
— Byłeś w Teatrze? widziałeś Violę w rolach naiwnych dziewczątek?
Sylwan zmieszał się jakoś i zarumienił, lecz niepostrzeżenie dla brata; skinął głową nie chcąc się może zdradzić głosem, i mruknął:
— Tak — tak.
— Gdym ją po raz pierwszy zobaczył, podobała mi się, no — ale tak jak ładne dziewczę, młodziuchne a świeże podobać się może. Zapaliłem się do twarzyczki, buziaka i oczek. Po sztuczce, w któréj grała poleciałem do Jóźka aby mnie zakulisy zaprowadził i zaprezentował.
— Co ci po tém? rzekł mi — jeśli Violkę bierzesz za pospolite dziewczę zalotne, z którém się myślisz pobawić i pożartować, żal się Boże zachodu... A cóż to za przebrana księżniczka? począłem śmiejąc się. Żadna księżniczka, rzekł Józiek, ale strasznie mądre stworzenie.. ani przystępu do niéj — kwaśna, ostra, obraźliwa...
Pomimo że mi ją tak źle zarekomendował, uparłem się, poszliśmy z nim za kulisy. Violka szła jeszcze ubrana po wiejsku, gdyśmy ją spotkali. Józiek mnie przedstawił; spojrzała, kiwnęła główką i chciała zaraz uciekać. Palnąłem siarczysty komplement, chcąc ją upoić kadzidłem: rozśmiała mi się w oczy. Śmieszek był nie wesoły, szyderski. Zastąpiliśmy jéj drogę ażeby zmusić do dłuższéj rozmowy; nie zmieszała się tém wcale, i odpowiadała — ale mówię ci z takim dowcipem, przytomnością, tak bez najmniejszéj kokieteryi, żem został oczarowany. Rzadko w salonie najlepiéj wychowana panienka znaleźć się tak potrafi. Odszedłem, już za pierwszym razem mogę powiedzieć zakochany... Potém kilka razy starałem się z nią spotkać, i dobiła mnie, a to ci powiem, że najmniejszéj nie zdaje się mieć myśli ani ochoty do tego, obchodzi się ze mną jak z dzieciakiem... dobrego słowa mi nie powie... a czarująca! czarująca!
Sylwan zaczął się śmiać sucho i dziwnie — Herman nań popatrzał.
— Z czegoż ty się śmiejesz?
— Z twojéj szalonéj miłości, która będzie pono trwała właśnie tyle, ile teatr ten gości u nas...
— Znasz że Violę?
— Widziałem ją — począł siadając Sylwan... a przypadkiem dowiedziałem się jéj historyi, powiem ci więc ją dla tego, żebyś nie marzył o tym owocu zakazanym.
Herman westchnął.
— Ojciec Violi był starym aktorem, znakomitego rodzimego talentu... komikiem nieporównanym, ale człowiekiem bez hamulca, bez obyczajów... który trawił życie po szynkowniach... żył z dnia na dzień i mimo najlepszego serca, starém zepsutém dzieckiem dotrwał do końca, wlokąc za sobą ofiary. Temi była żona jego, artystka także, najnieszczęśliwsza istota, zmuszona walczyć z nim o chléb swój i dziecka, i dziecko to, które ledwo odrosłszy od ziemi, poznało wszystkie rodzaje nędz i upokorzeń. Ojciec jéj zszedł, coraz się bardziéj upijając, do takiego upadku, iż ledwie w najlichszych truppach mógł na kawałek chleba zarobić. Zamykano go na klucz w te dnie gdy grać potrzeba było. Matka zmarła do rozpaczy przywiedziona gdy Violka miała lat siedm czy ośm... a nie dziecko powierzała ojcu, ale tego nieszczęśliwego jéj musiała powierzyć; miarkujesz jakie to było wychowanie. Kołysała ją niedola, nędza przyspieszała dojrzałość, sieroctwo ją uczyło, sponiewieranie ojca kazało zmężnieć przed czasem by go ratować. Niemiała prawie dzieciństwa i to świeże, niewinne stworzenie co gra role niewinne z taką doskonałością nigdy nie miało czasu być dzieckiem... Życie całe swe brudy, rany i szkarady odsłoniło przed nią wprzód nim sama zamarzyła o ideałach. Talent ten wyrósł w ogniu nędzy okrutnéj... Ojciec zmarł, została sierotą, sama... bez opieki wśród ludzi, co ani mogą ani myślą białéj sukienki szanować... Musiała odgadnąć swe obowiązki, środki obrony, zebrać się na męztwo, nie zlęknąć głodu nawet... Wyszła z tych prób zwycięzko, lecz miarkujesz, że taką niedolę, taką cnotę, takie sieroctwo należy szanować... i że płocho chcieć bałamucić dziewczę, które w świecie całym ma jedno serce swoje... byłoby występkiem.
— Wszystko to w twych ustach ślicznie wygląda, rozśmiał się Herman; ale — czekaj — audiatur et altera pars. Widzę prześliczną, różowiuteńką, okrytą puszkiem młodości wisienkę dojrzałą na gałązce... Rozczulam się nad jéj wdziękiem... nie mam serca zerwać i połknąć; w téj chwili szary paskudny wróbel wyrywa się gdzieś z kąta, schwycił ją w dziób i poniósł. To właśnie morał twéj historyi sieroty Violi.. któréj ja będę się kłaniał z uszanowaniem dla jéj niedoli, a jakiś młokos śmielszy zbałamuci.
— Byćby to mogło — odparł spokojnie Sylwan — lecz zaręczam ci, że ta wisienka lada wróblowi wziąć się nie da. Daremne będą twoje zabiegi... Nazwałeś to miłością — dodał — jabym temu dał imię fantazyi tylko... Ty jeszcze nie umiesz kochać, i wątpię, żebyś już kiedy potrafił.
— Dla czego? podchwycił Herman.
— Dla tego, że jak cała młodzież dzisiejsza, puszczona swobodnie, nie hamowana w niczém — mało masz poszanowania dla kobiety. Ona dla ciebie będzie ideałem kształtów, wdzięku... ową wisienką do zjedzenia o któréj wspominałeś, nigdy złotoskrzydłym aniołem, w któregobyś serce uwierzył i chciał z nim życie podzielić...
— Viola jest z pewnością więcéj warta nad pospolite dziewczęta... a ty jéj ocenić nie potrafisz...
— To dobre! a zkądże ty znowu tak doskonale znasz ją, jéj przeszłość, cnoty, serce i idealne złote skrzydła? zawołał Herman...
— Ja? rzekł Sylwan. Nie będę ci się zapierał tego, lubię teatr, znam kilku artystów, w ich towarzystwie poznałem ją, zbliżyłem się bez najmniejszéj pretensyi ani podobania się, ani bałamucenia jéj i siebie... i — spuszczając głowę dokończył Sylwan... poznałem ją bliżéj, a poznanie to wzbudziło dla niéj szacunek...
Herman się rozśmiał.
— Ty ze swoją powagą i wiarą jesteś zabawny! Ależ mnie opowiadano historyę o niéj! To porządny kopciuszek, ale wcale nie tak naiwny, jak ty go sobie wyobrażasz! Ho! ho!
— Jeśli ją lepiéj znasz nie ma co mówić o tém — dodał brat; — ale zdaje mi się, że się mylisz... To co powiadasz, uspakaja mnie, bo z téj strony ją znając, jak sprytnego kopciuszka, niebezpiecznie zakochać się nie możesz... Fantazya ta przejdzie jak inne... Wybije ci ją z głowy druga...
— Tymczasem ani przystąpić mi do siebie nie daje, odezwał się Herman... Mój drogi jak ty mnie kochasz, kiedy ty z temi artystkami jesteś tak dobrze... a masz tam wstęp — ratujże mnie!
Sylwan zerwał się z łóżka.
— Dajże mi pokój! Ja żebym ci pomagał do takich bałamuctw! Hermanie — przecież mnie znasz!
Chłopak wnoszący herbatę przerwał na szczęście rozmowę; obaj zamilkli, Sylwan się wziął do samowara, Herman zamyślił się i wzdychał. Jakiś czas trwała cisza przerywana tylko brzękiem szkła i łyżeczek. Dzień już się był zrobił jasny i od ulicy żywy ruch słychać było... Miasto budziło się, dzwony wołały do kościołów, powozy turkotały po bruku, z dala dolatywały rozmowy głośne i śmiechy idących na targ włościan...
— Wiesz ty? co — rzekł wypiwszy herbatę z cytryną Herman — należało by mi pójść do domu... ale w tym paltocie i kapeluszu przez ulicę przejść niepodobna...
— Weź co mojego...
— Masz tak anachoreckie ubranie, rozśmiał się Herman — doprawdy, niepodobieństwo... gdybyśmy kogo roztropnego do mojego Staszka posłali — ale kogo?
— To znaczy chyba, żebym ja sam poszedł, odezwał się Sylwan. Zgoda i na to, lecz jest jeden warunek.
— No! jaki?
— Jeśli kto do furtki ogrodowéj zadzwoni żebyś nie otwierał.
— Dla czego?
— Dla tego, że ja sobie tego życzę... że cię o to — proszę.
— No, to nie otworzę... Kładę się na łóżko i odpoczywam...
Sylwan wziął swój szary kapelusz z salki i przymknąwszy drzwi sypialni wyszedł powoli.
Herman istotnie położył się na jego łóżku, przymknął oczy i drzemać począł. Nie upłynął kwadrans gdy dzwonek od ogrodowéj furtki się odezwał... Herman otworzył powieki, myśląc: — Ciekawa rzecz dla czego on mi otwierać nie kazał? Może kto z interesem i Sylwan zaraz powróci, mógłby sobie na niego poczekać.
Zadzwoniono nieśmiało po raz drugi... Herman wstał, poprawił trochę suknie... i wyszedł ścieżką ku furtce. Zbliżając się ku niéj, usłyszał za murem rozmowę... Przyspieszył kroku, otworzył... Dwie osoby stały w progu: staruszek siwy, przygarbiony i zakwefiona kobieta młoda... Na widok Hermana pierwszy się zmieszał, a druga żywo cofnęła i zwróciła tak, że twarzy jéj widzieć nie mógł.
— Pana Sylwana nie ma w domu? — zapytał stary.
— Nie ma, ale natychmiast powróci... Możeby państwo przeszli się po ogródku i poczekali trochę; w téj chwili nadejść powinien...
Staruszek zwrócił się do kobiety jakby z zapytaniem; ta milcząco dała mu znak przeczący i odsunęła się od furtki żywo. Stary skłonił się i poszedł za nią. Herman wyjrzał jeszcze za oddalającymi się — i — byłby przysiągł, że tego staruszka gdzieś widział bodaj za kulisami teatru — a... ta zakwefiona pani... postawą i ruchami tak przypominała Violę!
Nie śmiał i niemógł pogonić, ale ścigał ją długo oczyma, w ostatku gdy znikli, furtkę przymknął i zamyślony wrócił do sypialni.
— Otóż dla czego Sylwan nie życzył sobie, ażebym furtkę otwierał! — i dla czego tak się unosił nad ideałem panienki, która w towarzystwie szanownego suflera, przychodzi mu ranne oddawać wizyty! Dobryś braciszku! A! rozumiem! Taki pedant, purytanin, świętoszek, na morałach jeździ jak najlepszy berejter... a panny o świtaniu u siebie przyjmuje.
Chód śpieszny od furtki przerwał rozmyślania Hermana. Drzwi się otworzyły; wszedł najprzód Sylwan rzucając na brata wejrzenie chmurne, a za nim ładny chłopaczek w liberyi bardzo wytwornej, z twarzyczką roztropną, ożywioną, dowcipną — doskonale dobrany służka swego pana.
Staszek miał na ręku palto i kapelusz czarny, usta miał zakąszone i uśmiechnięte.
— Pani hrabina już się pytała rano o pana — rzekł wchodząc; — ja powiedziałem chwała Bogu niezgorzéj, że pan na wsi i że dopiero po ósméj powróci... Biegałem już do restauracyi, kellner mi powiedział, że pan nad rankiem wyjść musiał, a był czegoś zły i cytryną sobie pod nosem smarował... bo mu ktoś wąsy atramentem umalował.
Staszek począł się śmiać.
— Jabym przysiągł żeto pan!
Herman kładł palto spoglądając na brata, który stał milczący i widocznie nadąsany. Skinął na Staszka żeby szedł przodem i zbliżył się do Sylwana.
— Co ty tak pochmurniałeś? spytał.
— Zrobiłeś mi przykrość — odezwał się sucho Sylwan. Prosiłem cię ażebyś furtki nie otwierał...
— Lękałem się ażeby kto nie był z interesem, nie masz się gniewać za co...
— Prosiłem cię — dodał starszy — to dosyć; powinieneś był choć raz posłuchać. Zaufałem ci... uczyniłeś mi przykrość! wielką przykrość!
— Wierz mi, odezwał się Herman, iż sam to sobie wyrzucam... ale mógłżem się u licha spodziewać, żebyś ty, anachoreta, o ósméj godzinie rano odwiedziny jakich pań przyjmował...
— No, nie żartuj — rzekł surowo Sylwan — jesteś płochym często, ale poczciwym zawsze... Ufam ci — poznałeś w kobiecie Violę, bo ona ciebie poznała, i odeszła ztąd zmieszana, płacząca, przewidując, że z najniewinniejszéj w świecie rzeczy zrobi się plotka...
Proszę cię więc na naszą miłość braterską Hermanie, zapomnij, żeś ją tu widział, i nie wspominaj o tém nikomu...
— A ta najniewinniejsza w świecie ranna przechadzka do twojego ogródka? zapytał Herman — cóż ona ma znaczyć?
— Właśniem ci to miał powiedzieć — dodał żywo Sylwan. — Doktor kazał jéj pić wodę emską, przy wodach potrzebowała chodzić... Na publicznéj przechadzce gdziekolwiek bądź, wyszpiegowanoby ją i ścigano; zaproponowałem mój ogródek, ręcząc, że tu nikogo nie wpuszczę. Przychodzi ze starym suflerem; widuję ją tylko gdy furtkę otwieram. Na to com ci powiedział, daję najuroczystsze słowo honoru...
— Wierzyłbym na proste twe słowo — z ironicznym uśmiechem odezwał się Herman... Widzę tylko z tego, że jesteś du dernier mieux z tą śliczną Violą, żeś nawet o nią zazdrosny, i że mnie nie pozostaje nic nad pełne uszanowania wycofanie się przed panem starszym bratem..
To rzekłszy skłonił się Herman, smutnie i kwaśno żegnając Sylwana, który go jeszcze raz pochwycił za ręko.
— Ani nawet jéj nie powiem żem poznał. — Słowo... bądź spokojny...
— Hermanie — słowo że o tém nie wspomnisz nikomu!
O! moralista! moralista! mruknął odchodząc...
Sylwan zadumany pozostał długo w progu, patrząc za odchodzącym. Dobry jego uczynek względem brata, dziwnie mu się wypłacił! Los prawie zawsze, z tą ironią wywdzięcza ludziom poświęcenie i miłość.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.