Przejdź do zawartości

Radziwiłł w gościnie/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Radziwiłł w gościnie
Pochodzenie Utwory dramatyczne Oddział VII.
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1890
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT I.
Teatr przedstawia wielką izbę w gospodzie żydowskiej na gościńcu wiodącym do Nieświeża, na granicy dóbr książęcych, w Obibokach. — Zwykły sprzęt karczemny, ale izba umieciona, wysypana tatarakiem i jedlinką, przystrojona w zielone gałęzie na przyjęcie gościa. — Ławy dokoła. — Od sufitu mosiężny pająk odczyszczony, w głębi szynkwas obwiedziony galeryjką, w nim pełno butelek, szklanek i t. p. W lewo wielki długi stół na nogach krzyżowych, w części białym obrusem zaścielony... Drzwi w głębi jedne od podwórza, drugie na lewo do alkierza, trzecie do sieni i stajni.


SCENA I.
SZMUL SŁONIMIEC (sam przybrany świątecznie. Żupan atlasowy czarny, czapka z sobolem. W ręku trzyma rożek do kadzenia, z którym obchodzi izbę, zaglądając często do okien).

Nu! chwalić Pana Boga! Doczekaliśmy się z powrotem naszego pana, Księcia Jegomości... i skończy się panowanie oficyalistów. Nu! niéma nic gorszego jak gdy sługa panuje. Książę, taki zawsze on Książę! Choćby był zły wieczorem, to jutro wstanie dobrym... Szmul jemu pierwszy przywita na Radziwiłłowskim gruncie... Jego to powinno chwycić za serców... Gdyby on jedną ratę darował?... Czemu nie ma darować?... Won Szmula zna od dziecków i Szmul jemu zna od maleńkości... a potém, kiedy był jeszcze Miecznikiem, a waj! to były historye! No — ale już nie będzie. Szmul jemu kocha i on kocha Szmulowi... Czemu jemu nie ma kochać? Won to wié, że wiele było Radziwiłłów Wojewodów Wileńskich, tyle było Szmulów arendarzów w Obibokach. Nasze familie były zawsze w wielkich przyjaźniach... (Staje, kładzie rożek i myśli). Jemuby się należało, coś powiedziéć elegancko... extra fein! bo wié, że ja mam rozum, a może sobie pomyśléć, że ja jemu jego żałuję...

(Podnosi czapkę i kłania się do drzwi, jak gdyby księcia przyjmował).

O tak! Co by jemu takiego przyprawnego fein powiedziéć?... Jaśnie oświecony Księci Jegomości!... (myśli i mówi do siebie) Na półmisku nakrytego pięknym chustkiem, postawim flaszkę kowieńskiego lipca, flaszkę wódki gdańskiéj i fein piernik toruński... i jemu jego podam... (chrząka). Nu, co ja jemu powiem?... (myśli) Co ja jemu powiem, żeby było fein!

(uderza się w czoło).

Jaśnie oświecony Książę Jegomości... Prosimy przyjąć tego maleńkiego daru z wielkich serców od Szmula Słonimca... życzliwości szczęśliwości... powrotu na panowanie. A niech Bóg Abrabama i Jakóba błogosławi księciu Jegomości i wszystkim jego familiom...

(myśli).

To nie jest kiepsko — ale on przywykł, żeby jemu było pieprzno, on tego sto razy słyszał to nie jest pieprzno... nie — musi być inaczéj.

(staje i myśli).

Jaśnie oświecony Książę Jegomości! Jak bez słońca schnie drzewo i umiera trawa i zboże zdycha i ogrodowina... tak wierne sługi Waszej Ks. Mości, w księstwie nieświeskiém schlim i umieralim bez jego pańskich obliczów. Wschodzi jasnych słońców naszych, jaśnieje gwiazda nasza i radują się wszelkie wnętrzności: Vi-vat!

(Rzuca czapkę do góry, chwyta i zamyśla się).

To dosyć dobrze — ale nie najlepiéj... Hm! No, coby ja był za żyd, żeby ja jemu co z Thory nie powiedział. Recht! no tak! (myśli). Jaśnie Oświecony Książę Jegomości! Miał Izrael króle swoje Salomona i Dawida... a jak stracił ziemie swoje, a poszedł na rozsypanie, przyjęła jemu ziemia polska i litewska... I co? (wzdycha) Och żeby ja był wczoraj wiedział... jabym był sobie fein pomyślał... (wzdycha). Jak to temu trudno gadać, co przywykł robić... tak samo być musi trudno robić temu, co tylko przywykł gadać (ociera pot z czoła). Jakbym drwa rąbał, tak się zmęczyłem, a jeszcze nie wiem co gadać, żeby było fein.

(Słychać hałas przed karczmą — Szmul przerażony bieży ku drzwiom od alkierza).
A waj! a gwałt! Sure! Księci jedzie, a tu nie gotowo... Rifke...

Jankiel... Abraham... gewałt... Tace z chustkiem i z miodem.

(Przez drzwi do alkierza wysuwają się dwie ręce i podają tackę; Abraham wziąwszy ją krokiem poważnym podchodzi ku drzwiom od sieni, w chwili gdy się one właśnie otwierają, kłania się i nie widzi z początku, kogo wita).


SCENA II.
SZMUL. — CHORĄŻY KURCEWICZ. — BASIA.

(Za niemi w kilka chwil wsuwa się po cichu ukradkiem Dyplowicz i siada w najgłębszy kątek pod szynkwasem).
KURCEWICZ (chudy, wysoki ale kościsty, głowa podgolona z czubem najeżonym, was siwy nastrzępiony do góry, buty czarne kozłowe do kolan, kaftan łosiowy, na nim kontusz, torba borsucza przez plecy, szabla u boku).
BASIA (skromny strój podróżny, na głowie kwefik czarny, ubiór ubogi, ale czysty).
DYPLOWICZ (mały, skrzywiony w łopatkach, głowa wielka, twarz okrągła uśmiechnięty, pokorny, kłaniający się, ubranie liche, szabelka podpięta wysoko i maluśka, jakby dla proporcyi).
SZMUL (ze schyloną głową z początku nie widzi Kurcewicza, który stoi, patrzy na półmisek i kręci wąsa. Dopiero podniósłszy oczy arendarz spostrzega Chorążego, cofa się zdziwiony i kwaśny, Kurcewicz chwyta go za ramię).
CHORĄŻY.

Co to ma znaczyć?

SZMUL.

Jakto, co ma znaczyć?

CHORĄŻY.
Kogóż to chciałeś tak paradnie przyjmować? hę? dla kogo to było?
SZMUL (ręką machając).

A! a! nu! nu! Juści nie dla Jegomości! Tu, tu lada moment nadjedzie sam Książę Wojewoda...

CHORĄŻY (pogardliwie).

Książę Wojewoda, wielka mi sprawa! straszna figura! patrzajcie go! a ty wiész, kto ja jestem?

SZMUL.

Co ja nie mam wiedzieć? Jegomość jest z pozwoleniem... Chorąży Kurcewicz z Siennéj Wulki.

CHORĄŻY.

A ty myślisz, że Kurcewicz gorszy od Radziwiłła do kroćsto tysięcy basałyków?

(W czasie rozmowy Basia zrzuca kwefik, — przygląda się gospodzie, spostrzega Dyplowicza, który się jej bardzo nizko kłania, rusza ramionami i odwraca od niego. Potém w czasie rozmowy ojca hamuje jego porywy).
CHORĄŻY.

Myślisz, że Kurcewicz od Radziwiłła pośledniejszy?

SZMUL.

Czemu ma być gorszy albo pośledniejszy? Radziwiłł swój gatunek, a panów Kurcewiczów swój gatunek i każdy ma swego gatunku.

CHORĄŻY.

Cóż to ty myślisz, ty, że Radziwiłł do innych niż ja ludzi należy sto fur dyabłów!

SZMUL (chcąc odejść).

A waj! na co tego gadać! Won jest Radziwiłł, Jegomość jest Kurcewicz to i dosyć.

CHORĄŻY.

Tak, a ty jesteś Szmul Słonimiec i do tego głupi!

SZMUL (obrażony).

Szmul — ale niegłupi.

CHORĄŻY.
Jakto, nie? Żyjesz w tym kraju kopę lat, a nie wiesz, że Kurcewicze Koryatowicze ród swój kniaziowski prowadzą od Koryata, a Koryat od Palemona, a Palemon od Cezarów rzymskich... A wiesz że ty, skąd poszły Radziwiłły? do stu basałyków — Radziwiłły idą od Lizdejki, a Lizdejko był pop i do tego jeszcze pogański... Radziwiłłowie popowicze-chapoknysze...
SZMUL (patrzy z podziwieniem kiwając głową).

Tego ja nie wiem, co prawda... ale tego ja wiem, że won ma Nieśwież i tysiąc wsiów i dwieście miasteczków, a Kurcewicz jedną Sienną Wulkę, którąby Radziwiłł zjadł na śniadanie i jeszczeby mu się jeść chciało.

CHORĄŻY.

Żydzie, po żydowsku cenisz ludzi!

SZMUL.

A waj! bom żyd! — (po namyśle). Ale posłuchaj Jegomość... Ja tu na niego czekam... Niech mnie Jegomość zrobi tę łaskę i sobie stąd pojedzie. Nu — na co tu Jegomości na niego... siedzieć? Ja jutro przyślę ćwiartkę cielęciny, co fein!

CHORĄŻY.

Ażebyś sto basałyków zjadł, niewiaro, Judaszu ty jakiś, mordyaszu Boga! Patrz go! Co to ty sobie myślisz... że ja przed Radziwiłłem będę uciekał? Co to ja-gorszy od niego? Czy to nie karczma? Ja się dawno z nim chciałem spotkać i rad jestem, że tego szalbierza, gadułę, łgarza w kumysz zapędzę...

BASIA.

Mój ojcze!

CHORĄŻY.

Daj mi ty pokój.

BASIA (prosząc).

Ojcze drogi zlituj się! Wiész, że to człowiek szalony — po co się narażać na awanturę. Tatku kochany, jedźmy, błagam... proszę... Tu z nim nasypie się ludzi... my sami... Ojcze, ja się boję o ciebie (obejmując go). Ja błagam Cię, proszę, zrób to dla mnie — dla twéj Basi. Jedźmy, uciekajmy!

CHORĄŻY (kręcąc wąsa).

Niedoczekanie jego. — Cicho-byś była — idź do alkierza i schowaj się, kiedy ci strach... Jeszcze-by czego nie stało, żeby kniaź Koryatowicz Kurcewicz otrąbiony był, iż się zląkł Radziwiłła i umknął przed nim. Żydziby się ze mnie śmieli do stu basałyków. — (Cicho) Ty mnie nie znasz, Basiu — z tego nic nie będzie. (do Szmula) Słuchaj ty, stary mordyaszu Boga... daj mi tu zaraz na stół jeść!

(Podsuwa się do tacy, którą Szmul postawił na stole, choć Szmul usiłuje obronić, nalewa wódki, pije, łamie piernik i zakąsuje).
To nie złe przed obiadem... Słyszysz! tu mi dać jeść! na tym stole. Szczupak faszerowany powinien być...
(Basia zlękniona przysiada i szepce wu coś na ucho... Chorąży odwraca się i spostrzega Dyplowicza w kącie).

Co asindziej tu robisz? hę? Już jesteś? już mi na pięty nastajesz? jużeś dogonil? Gdzie ja, tam i wy — jak cień! a to skaranie boże...

DYPLOWICZ (wysuwa się, kłaniając i zacierając ręce).

Stopy pana Chorążego całuję, do nóżek upadam! Cóżem winien, że się spotykamy! Miły Boże! Jak pan szczerych przyjaciół ocenić nie umiesz, a ja pański animusz admiruję.

CHORĄŻY.

Animusz, jak animusz, ale ty moję Wulkę admirujesz i chciałbyś mi ją wyrwać, wypieniaczyć... a bojąc się, bym komu nie sprzedał, jak cień mnie ścigasz...

DYPLOWICZ.

Ja! ja! panie Chorąży! klnę się...

CHORĄŻY.

Nie klnij się, do stu basałyków, a w oczy mi nie leź.

DYPLOWICZ (kłania się i umyka do kąta).
SZMUL (który w czasie rozmowy stał zamyślony).

A co będzie?

CHORĄŻY.

Będę tu siedział i jadł.

SZMUL.

A waj! Rób Jegomość jak lepiéj — ale jak z tego będzie wantura, albo, chowaj Boże, krew pociecze... ja ręce umywam...

(Basia płacze ojciec ją uspakaja. Dyplowicz ręce zaciera... Szmul patrzy).
SZMUL.

A że będzie wantura... to jest pewne... Jegomość Księcia nie lubi, Książę Jegomości nie kocha, Jegomość nie ustąpi, on nie pójdzie... a co po tego?

CHORĄŻY.

Mnie się tak podoba... do stu basałyków...

SZMUL.

Won jest dobry ale impetyk... Czasem jak anioł, a czasem gorszy od samego dyabła...

CHORĄŻY.
A ja gorszy od stu dyabłów!...
SZMUL (wzdycha).

Ot... kiedy nieszczęście przeznaczono na mojego dom i w taki dzień! (do Basi cicho) Niech panienka tatkę zapłacze... bo będzie wielkie nieszczęście.

BASIA.

Ale cóż ja nieszczęsna pocznę! Bylibyśmy pojechali zaraz, gdybyś mu sam nie powiedział bezpotrzebnie (łamiąc ręce). A teraz! Co tu począć? (oczy zakrywa chustką).

SZMUL.

Panie Kniaź Kurcewicz Kondratowicz... pan jesteś godny figura...

CHORĄŻY.

Nie przekręcaj nazwiska! żydzie! — że jestem godny, to wiem i bez ciebie.

SZMUL.

Bądź Jegomość wspaniałomyślny, a ulituj się nad córeczkiem i nad Szmulem... Jak on tu was zastanie, jak będzie tylko dwa słowa, a od słowa do szabli... i krew, i na mój dom wielki smutek...

CHORĄŻY.

Albo to nie karczma?

SZMUL (urażony).

Karczma? Co to karczma... to jest uczciwa austerye... Na co w niego ma być awantura? Książę ma z sobą stu ludzi, a oni wszystkie takie, że im tylko bij a siekaj jemu na sałatę... Won jest dobry pan, ale oni was na szablach rozniosą...

BASIA (klękając).

Ojcze!

CHORĄŻY.

Cicho! dziecko... Dyabeł nie tak straszny, jak go malują. Idź mi zaraz na górę i siedź spokojnie. Mnie się nic nie stanie. Burd nie lubię i nie robię, ale tchórzem nie byłem i nie będę... To darmo — zostanę tu... Znam go dawno ze słuchu, zna on mnie z humoru mego — trzeba się raz przecie spotkać w życiu i w oczy sobie spojrzeć.

BASIA.

Ach! ojcze drogi! Żyć z nim nie potrzebujemy, ani z nim wojny prowadzić, na co go jątrzyć?

CHORĄŻY (całując ją w czoło).

Nie znasz widać szlacheckiej natury, Basiu. Ustępować ona z musu nie lubi. Z dobréj woli koszulę odda a pod naciskiem prędzej życie, niż dumę... Ja jestem trochę więcej niż prosty szlachciura, bo kniaź Koryatowicz... a Radziwiłła ojcowie moich w nogi całowali. — Popowiczowi nie ustąpię.

BASIA (łamiąc ręce).

O Boże! ratuj!

SZMUL (z rezygnacyą).

No — co osądzone, to osądzone! Darmo gadać. Żeby Chorąży wprzód choć testament zrobił.

DYPLOWICZ (na stronie cicho).

A mnie Wulkę zapisał.

CHORĄŻY (krzykliwie).

Milczéć mi! żydzie — jeść! tu! jeść! Jesteś, żebyś mi służył, nie żebyś mi radził. Jeść, do stu tysięcy basałyków... bo karczmę spalę!

SZMUL (ucieka, Kniaź goni za nim do alkierza).


SCENA III.
BASIA — DYPLOWICZ (w kącie).
(Przez drzwi od podwórza w ubiorze podróżnym Szczuka).

SZCZUKA (spostrzegłszy Basię, staje jak wryty).

O Boże! co ja widzę! panna Barbara tu! jakimże wypadkiem?

BASIA.

Pan Józef? To może Pan Bóg zesłał was na ratunek

(przypatruje mu się i poznaje barwę Radziwiłłowską na mundurze).

Ale cóż to te kolory znaczą?

SZCZUKA.
Należę do dworu Księcia Wojewody.
BASIA.

Nowe nieszczęście... Jak ojciec mój zobaczy was w téj barwie — on, co i tak był wam przeciwny... wszystko zgubione...

SZCZUKA.

Najdroższa panno Barbaro...

BASIA.

Ojciec...

SZCZUKA.

Gdzie jest?

BASIA.

Tu, w tej chwili nadejść może. Co poczniemy?... wszystko stracone, gdy was zobaczy... Jak można było przywdziać tę barwę?

SZCZUKA.

Mógłżem przewidzieć, iż ona będzie niemiłą Chorążemu? Jam się łudził przeciwnie, iż się powagą Księcia podtrzymam i los mój poprawię.

BASIA.

Ojciec go nienawidzi...

SZCZUKA (łamiąc ręce).

Nieszczęśliwe przeznaczenie moje...

BASIA.

Uchodź pan, nim przyjdzie.

SZCZUKA.

Nie mogę, jestem przodem wysłany tu, by czekać na Księcia. Wojewoda będzie za chwilę. Zaklinam panią, niech się uspokoi... Ja potrafię wszystko zwyciężyć — ja umrę, lub ty moją być musisz...

(Słychać wrzawę w alkierzu. Basia się cofa ku drzwiom, udając, że nie spostrzegła Szczuki).
SZCZUKA.

Gospodarz! Szmul? Gdzie Szmul?




SCENA IV.
CIŻ I SZMUL (wpada, a za nim tuż) CHORĄŻY.

SZMUL.

Sługa pana koniuszego! co pan każe?

SZCZUKA (niby nie widząc Chorążego).

Książę Wojewoda nadjeżdża za kilka minut... chce tu odpocząć, konie zmachane! siana i owsa dla dworu, żeby było co zjeść...

CHORĄŻY (który wszedł niosąc misę z sobą, popatrzył na Szczukę, siada za stół i zaczyna jeść).
SZMUL.

Wszystko jest to jest wszystko było...

(ręką pokazuje po cichu Chorążego).
SZCZUKA.

A izba wolna dla Księcia?

SZMUL (pokazuje ciągle Chorążego).

Izba... była... fein... czysto... spokojnie... pachnąco... ale... won... zajechał... i...

CHORĄŻY.

Co ty tam gadasz?

SZMUL.

Niczego, niczego.

(rusza ramionami i oczyma pokazuje Chorążego).
SZCZUKA (zachodzi z przodu i kłania się).

Czołem panu Chorążemu!...

CHORĄŻY.

Czołem? he? A! to waszeć, panie Szczuka. Ledwiem poznał... Cóż to to? przebrałeś mi się jakoś.. w liberyą... bardzo do twarzy?...

SZCZUKA.
To mundur przyjacielski...
CHORĄŻY.

Piękny, niema co mówić! (Do Basi) Idź waćpanna na górę! idź! proszę! niéma tu co robić dla acanny!

(Basia błagająco spogląda na Szczukę i wysuwa się).
SZCZUKA.

Poprzedzam Księcia Wojewodę, jako pełniący obowiązki koniuszego.

CHORĄŻY.

To nie przy psiarni jegomość! proszę!

SZCZUKA.

Panie Chorąży...

CHORĄŻY.

Winszuję! jest przecie koronny, musi być i Radziwiłłowski koniuszy. Winszuję.

SZCZUKA.

Poprzedzam Księcia... tylko co go nie widać.

CHORĄŻY.

Chciałbym, żeby go było widać ciekawym...

SZCZUKA.

Książę lubi być sam na popasach.

CHORĄŻY.

I ja lubię być sam na popasach... a jednak śmierdzącego Dyplowicza znoszę.

(pokazuje nań ręką).
DYPLOWICZ (z kąta).

Panie Chorąży... stopki całuję.

SZCZUKA.

Pan Chorąży tu już dawno popasa?

CHORĄŻY.

A wy tu długo popasać myślicie?

(je ciągle z misy).
SZCZUKA.

Jak pan nie łaskaw na mnie! czym zasłużył?

CHORĄŻY.

A wam na co moja łaska, wszak macie łaskę księcia. Na dwóch łaskach, jak na dwóch stołkach, siedzieć nie dobrze.

SZCZUKA.
Cóżem ja zawinił?
CHORĄŻY.

Dalipan nic — tylko ani znajomości ani konfidencyi ze mną i z panną Barbarą nie życzę sobie. Do kroćset basałyków... Jeszcze z tą liberyą!

SZCZUKA.

Cóżem zawinił?

CHORĄŻY.

Do kroć sto basałyków, nie, mówię nie. Daj mi święty pokój, a nie kręć się tam, gdzie my jesteśmy, bo ja szablą muchy spędzam...

SZCZUKA (łagodnie).

Panie Chorąży! Ja wszystko zniosę od pana... pan wie, dlaczego...

CHORĄŻY.

Wiedziéć nie chcę.

SZCZUKA.

Raczcie posłuchać.

CHORĄŻY.

Słuchać nie chcę.

SZCZUKA.

Książę Wojewoda nadjedzie, panowie z sobą źle od dawna, on gorączka...

CHORĄŻY.

A ja jestem febra i z gorączką... Gdyby Lucyfer z Belzebubem mieli zajechać, nie ustąpię. Słyszysz? Dajże mi jeść spokojnie i wara z nosem w to, co ja robię, się wścibiać.

(Basia wygląda z alkierza dając znaki Szczuce).
SZCZUKA.

Zaklinam pana Chorążego.

SZMUL.

Już ja jemu kląłem — i nie pomogło...

(trzęsie głową smutnie).
SZCZUKA (cicho).

Chyba sam Pan Bóg odwróci nieszczęście! Są zrządzenia boże... Któż wie? może to wyjdzie na lepsze... W każdym razie ojcu Basi, choćby życiem nałożyć przyszło, krzywdy uczynić nie dam.

CHORĄŻY (jedząc).

Co tam mruczysz, koniuszy Szczuko? he? Ja mruków nie lubię... Idź waszeć czekać swego protektora u progu... bo się z gniewu kością udławię, a właśnie szczukę[1] téż jem... i dosyć kiepska...



SCENA V.
(Słychać wrzawę i tętent koni za drzwiami, wołanie, krzyki, potém chód żywy... Drzwi roztwierają się na rozcież, RADZIWIŁŁ wchodzi, za nim dwór jego).

DYPLOWICZ (w kącie woła).

Jada! jadą! przyjechali!

SZMUL (lata przestraszony szukając tacy, porywa ją, niesie ku drzwiom drżący... Chorąży je, nie ruszając się i nie oglądając).
BASIA (z alkierza wygląda i woła).

Ojcze! Książę!

CHORĄŻY (odpowiadając jej).

Basia na górę i cicho siedzieć! Basia na górę i ani mi się rusz! Bądź spokojna tylko, Kurcewicze siekali, ale ich nie siekano... twardzi są...

(W czasie tej chwili zamieszania, Książę stoi we drzwiach i patrzy na Chorążego i Szmula).
SZMUL.

A waj! co to będzie!

KSIAŻĘ.

A to co? panie kochanku? Któż tu sobie pod tę porę tak poufalutko do mojej karczmy zajechał? Panie kochanku... jakby w domu...

SZMUL (zmieszany podając półmisek).

Jaśnie oświecony Księci Jegomości — uniżenie kłaniam... Jak słońców... jak bez słońców trawa... Jak królów Salomona i Dawida... a waj! wielki purym dla nas, kiedy Książę Jegomości nam swoim sługom... powraca... Vi-vat!

KSIĄŻĘ (klepiąc go po ramieniu).

Dziękuję, panie kochanku, za oracyę, ani-by jezuita lepiéj nie potrafił... a wolałbym, panie kochanku, karczmę bez oracyi, byle

niezajętą.
(Podchodzi zwolna do stołu i spogląda z góry na Chorążego, który je, wąsy ściera, potem zwolna głowę podnosi i spogląda mu oko w oko).

Hm! Panie kochanku — Dzień dobry waszeci.

CHORĄŻY.

Hm, sto basałyków! dzień dobry asanu.

KSIĄŻĘ.

Nie zna mnie, panie kochanku, to zabawna rzecz... panie kochanku... Jak się zowiesz? możebyś poszedł sobie gdzieindziéj jeść.

CHORĄŻY.

Do stu basałyków, dlaczego?

KSIĄŻĘ.

Bo jabym tu jadł, panie kochanku...

CHORĄŻY.

Czy jegomość wiesz, że do szlachcica mówisz?

KSIĄŻĘ.

A kto u nas nie szlachcic, panie kochanku? Ale widzisz, panie kochanku, racya fizyka — choć ty jesteś szlachcic, to ja przecie jestem Radziwiłł, panie kochanku, wojewoda wileński.

CHORĄŻY (głowę podnosząc tylko, ale siedząc ciągle).

A! to wy jesteście Radziwiłł panie kochanku! No proszę! Nigdybym się tego był nie spodziewał... gdzieś na peregrynacyi brzucha stracił, czy co? Ale kiedy mnie zaszczyciliście rekomendując się, słuszna, bym się ja także wam odrekomendował. Jestem kniaź Hrehory Koryatowicz Kurcewicz, chorąży lidzki, z rodu książąt litewskich..

KSIĄŻĘ (stoi chwilę zamyślony).

Co? co? ho? ho? jakiego rodu?... Terefere kuku, strzela baba z łuku! panie kochanku, witam Kniazia.

CHORĄŻY (kłania się głową).

Ja też witam i kłaniam Księciu Wojewodzie.

KSIĄŻĘ (stoi, milczy, pogląda na swoich — Cisza).

Hm! co panie kochanku?

CHORĄŻY.
Nic do stu basałyków (zajada).
KSIAŻĘ (do Wołodkowicza).

Co ty myślisz, Wołodkowicz, czy by go kazać za drzwi wyrzucić, panie kochanku?

WOŁODKOWICZ.

Ja sądzę, że on i sam wyjdzie.

KSIĄŻĘ (półgłosem).

Gdzie tam, ja jego ze słuchu znam, panie kochanku! To ten waryat z Siennej Wulki... On ma ząb do mnie, a ja do niego... bośmy sobie psy gończe łapali i wieszali. Patrzajże, Wołodkowicz, ledwiem nogą na nieświeską ziemię stąpił, zwierzyna, panie kochanku, jest! A ja panie kochanku, od tego ostatniego wypadku, gdy księcia Murzynów w Tunis rozpłatałem jak szczupaka na dwoje, nie mam najmniejszej ochoty do takiego polowania. Tak mnie czarną krwią obryzgał, żem się odmyć nie mógł... (myśli) Gdyby go kazać upiec dla was na pieczyste?.. Za chudy, panie kochanku, wy do tuczonych przy wykli...

WOŁODKOWICZ.

Same kości, mości Książę — my go nie będziemy jedli.

KSIĄŻĘ.

To dla psów, panie kochanku.

WOŁODKOWICZ.

Niegłodne. No i mogłyby nosacizny dostać, bo on ma muchy w nosie.

(W ciągu téj rozmowy półgłosem, Chorąży zajada z talerza nie oglądając się).
KSIĄŻĘ.

Ależ, panie kochanku, ja sam ustąpić nie mogę — to się tak nie skończy. Sprobuję — panie kochanku — łagodnie.

(zbliża się zwolna i opiera na stole).

Co tam, panie kochanku, słychać w dobrach Kniazia?

CHORĄŻY.

A co? lepiej niż w Nieświeżu — Księcia Radziwiłła kradną, a mnie nie, bo u mnie niéma co kraść i obrazy bożéj niéma.

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza cicho).

Ściął mnie, panie kochanku. (Do Chorążego) Asindziej, panie kochanku dawno już w tych stronach?...

CHORĄŻY.
Nie tak bardzo.
KSIĄŻĘ.

Widać to, panie kochanku, sąsiadów waszych nie znacie, a toćbyście słyszeli, wiedzieli, panie kochanku, że żaden Radziwiłł w kaszę sobie pluć nie da.

CHORĄŻY (spokojnie).

Już to prawda, żem snadź nie dawno, kiedy mnie téż Radziwiłł nie zna i bierze za spokojnego pieska, co na dwóch łapkach służy, a ja jestem dzikie wilczysko!...

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Znów mnie ściął, panie kochanku. (Do Chorążego) Widzisz asindziej, Radziwiłłowie kury czubate... mówią o nich Rad-żywił, a nie powie nikt Rad-zjadł... bo cierpliwości braknie... i straszne gorączki... panie kochanku... jak im kto dopiecze...

CHORĄŻY.

To co?

KSIĄŻĘ.

Gotowi na wszystko — panie kochanku.

CHORĄŻY.

A Kurcewicze są takiego gniazda, że nie czekają, żeby im kto dopiekł, sami pieką.

KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Niech go kaczki zdepcą, panie kochanku. Szlachcic jak kamień, ani ugryść. (Do Chorążego) Pieką! pieką! ale mój panie, co Kurcewicz z Siennéj Wulki może zrobić Radziwiłłowi na Nieświeżu?

CHORĄŻY.

A co Radziwiłł na Nieświeżu może zrobić Kurcewiczowi na Siennej Wulce?

KSIĄŻĘ.

Co? oto ja, panie kochanku, powiem ci. Jak mu rezon przyjdzie, może spędzić tłokę, Wulkę roznieść, zorać, solą posiać i... ani śladu, gdzie Kurcewicze się gnieździli.

CHORĄŻY.
Proszę! proszę do stu basałyków... Wszak ci to wszystko może być prawda!... ale ja wam powiem, co potém. Radziwiłła pozwą o gwałt i rozbój przed trybunał, a że u nas są i poczciwi sędziowie, osądzą go na gardło. Toć to u nas ścinali i senatorów, a powinowaty wasz Zborowski skończył na pieńku...
KSIĄŻĘ.

Asindziej, panie kochanku, probujesz mojéj cierpliwości, ale już jéj mało co jest.

CHORĄŻY.

Zdaje mi się, iż Książę żartujesz sobie z siebie albo ze mnie. No z siebie Księciu wolno, ale ja uprzedzam, że żartów nie lubię.

(odwraca się).
KSIĄŻĘ (do Wołodkowicza).

Co tu z nim robić, panie kochanku?

WOŁODKOWICZ.

Dać mu tam pokój.

KSIĄŻĘ.

Nie mogę, panie kochanku — daj ty kurze grzędę... nie mogę. (zbliża się z ręką na szabli) Słyszysz asindziéj — fora ze dwora! albo... panie kochanku...

CHORĄŻY (spokojnie zawsze).

Słyszysz, Radziwiłł, w karczmie każdy pan. (Uderza po szabli). Jeśli ci się zachciało bigosu...

KSIĄŻĘ.

Toć i ja mam siekacza, panie kochanku.

CHORĄŻY.

A no to się sprobujemy, byle gra równa była... bo jużcić we stu na jednego to rozbójnicza rzecz, nie Radziwiłłowska.

KSIĄŻĘ.

Panie kochanku, tego już nadto.

CHORĄŻY.

Ja też sądzę tak!

KSIĄŻĘ (do swoich).

Tnie mnie i tnie... a asanowie mnie nie sukursujecie, panie kochanku... Co z nim robić?

WOŁODKOWICZ.

Ale splunąć i porzucić... (Na stronie do Chorążego) Jedź waszmość, bo się zgubisz...

CHORĄŻY.
Jak się zgubię, waćpan mnie szukać nie będziesz...
KSIĄŻĘ (dobywając szabli).

Ta sama jeszcze, com nią księcia rozpłatał...

CHORĄŻY (dobywając swoję).

Koryatowiczówka! pokaż, co umiesz.

(składają się do pojedynku).


SCENA IV.
CIŻ — BASIA (wpada zdyszana).

KSIĄŻĘ (spostrzegłszy ją).

Tylko nam tu, panie kochanku, baby brakło...

BASIA (do księcia).

Mości Książę a czyż to się godzi, na własnej ziemi, w gospodzie?

KSIĄŻĘ.

A cóż asińdzka chcesz, panie kochanku — ja zostałem wyzwany, on mi despekt wyrządził.

BASIA.

Mój ojciec?

KSIĄŻĘ (na stronie).

Ojciec taki szpetny, a córeczka taka ładna!

BASIA.

Mój ojciec? Mości Książę, to być nie może, ojciec mój nigdy nikomu w życiu złego słowa nie powiedział, a mógłżeby Księciu, którego wszyscy znamy tylko z jego dobrych czynów, coś niemiłego rzec?

CHORĄŻY.
Tylkoż ty, sroczko... fora stąd!... oto mi adwokat nieproszony...
KSIĄŻĘ (na stronie).

I ładna i niczego w gębie...

BASIA.

Ja się domyślam, o co pójść mogło — ojciec mój zajechał tu wprzódy trudnoć mu było dać się arendarzowi wygnać — przecież w książęcej gospodzie dla wszystkich miejsca dosyć, Mości Książę?

KSIĄŻĘ.

Ale dalipan, panie kochanku, moja panienko, jam niewinien...

CHORĄŻY.

Nie zaczepiam nikogo, nie ustąpię nikomu.

BASIA (zasłaniając sobą ojca).

Mości Książę... tyś szlachetny i dobry...

KSIĄŻĘ (chowa szablę).

Ale bądź waćpanna spokojna, nikt się przy płci białej nie rąbie... Nie tu, to tam, panie kochanku, jakoś Pan Bóg da, że się zobaczymy...

BASIA.

A gdy Książę go poznasz lepiéj, to mu podasz dłoń.

KSIĄŻĘ.

Coś mi się nie widzi!

CHORĄŻY (chowając szablę).

Tak, Mości Książę... Góra z górą się nie zejdzie, ale ludzie...

KSIĄŻĘ (markotno do dworu).

Na koń! na koń! znajdziemy przecież gdzieś popaść... stara to szkolna maksyma... Kto komu ustąpi, panie kochanku...

(Idzie ku drzwiom, odwraca się i mówi).

Do widzenia, Kniaziu!

CHORĄŻY.

Do widzenia, Wojewodo!

KSIĄŻĘ.

Spotkamy się...

CHORĄŻY.

Do usług...

KSIĄŻĘ.

Czołem...

CHORĄŻY (ręka w bok, dłubiąc w zębach).

Czołem...

(Po wyjściu Księcia Chorąży w ślad idzie za nim i wychodzi za drzwi).
DYPLOWICZ (wysuwa się za nim).
BASIA (sama, padając na ławę przy stole).

O mój Boże! To cud twéj łaski! Ocaliłam ojca... ale moje nadzieje... on... w liberyi?... wszystko stracone!... Klasztor mi został tylko. Ojciec nie dopuści go na próg swojego domu... a jam cudu nie warta! Biedny Józef... Na wieki...

(zasłania oczy).



SCENA VII.
BASIA — SZCZUKA (wpada drzwiami od sieni i staje przed nią).

SZCZUKA.

Panno Barbaro! słowo jedno, spojrzenie... słówko otuchy i nadziei.

BASIA.

A! to wy! Nadziei? nie mam jéj sama... stracone wszystko... Uciekaj pan, bo gdy ojciec was tu zobaczy...

SZCZUKA.

Nie przyjdzie... będzie stał, póki księcia na gościńcu nie dojrzy... Pozwól mi pani rzec dwa słowa...

BASIA.

Tak, chyba ostatnie, bo się już więcéj nie zobaczymy w życiu...

SZCZUKA.

Ja mam nadzieję.

BASIA.

Ja żadnéj. Nie znasz pan ojca mojego, teraz gdy was widział na dworze księcia... dom nasz zamknięty dla was.

SZCZUKA.

Miłość go moja otworzy, byleś mi Pani sprzyjała...

BASIA.
Co ja mogę? chyba się we łzy rozpłynąć.
SZCZUKA.

Pani zostaw mi serce tylko, do mnie należy stworzyć przyszłość. Ja ich pojednam, ja zbliżę, ja pogodzę... poruszę wszystko, dam życie...

BASIA.

A i życie?...

SZCZUKA.

Tak! życie dla was... jeśli będzie trzeba — bo bez was i jabym żyć nie potrafił. Wierz mi pani, kto kocha, ten najstraszniejsze zwycięży przeszkody...

BASIA (podaje mu rękę, którą Szczuka całuje w tej chwili wchodzi Chorąży i zobaczywszy Szczukę, woła:)



SCENA VIII.
BASIA (ucieka do alkierza). — CHORĄŻY — SZCZUKA.

CHORĄŻY.

Hola, panie kawalerze, hola! Co mi tam waść tak się kręcisz koło mojej córki?... Ruszaj do Radziwiłłowskich respektowych panien — tam dla ciebie stosowniejsze towarzystwo... Słyszysz, panie Koniuszy, proszę mi nie wchodzić w drogę. Ja tego nie lubię. Koło Basi mi się nie kręć, bo to nie dla Waszeci, nie, nie i po sto razy nie!

SZCZUKA.

Panie Chorąży dobrodzieju, chciéj być dla mnie łaskawszym, nie zawiniłem przecie, żem się do Księcia Wojewody zbliżył, bom mu koligatem i krewnym.

CHORĄŻY.
No, na zdrowie! ja Szczukę tylko na półmisku znam, a w domu mi cuchnie. (Woła) Basiu! jedziemy. (Do Szczuki) Proszę to sobie z głowy wybić... proszę... obliguję i radzę....
(Basia wychodzi ubrana, Chorąży nie dając się jej nawet pożegnać, wskazuje drogę do drzwi i sam idzie za nią. Odwraca się w progu i mówi do Szczuki).

Do nóg upadam pana Koniuszego.

SZCZUKA (kłania się nizko w milczeniu i odchodzi).



SCENA IX.

DYPLOWICZ (sam).

Trzeba zdążać za niemi... Człowiek musi pracować... Żeby mi się tylko ta Wulka nie wymknęła... bo Kurcewicz ją sprzedać musi... Postawię świecę funtową przed Panem Jezusem, gdy się spełni moje najgorętsze życzenie... Wulka musi być moja. Nie dam jéj nikomu. Chorąży już bokami robi... bankrut... w śpiżarni wszyscy z głodu zdychają... Wulka musi być moją. Panie Boże, ty widzisz serce moje, jam w tobie położył nadzieję! Ty dopomóż! Dam srebrne wotum... Klnę się, że dam... do słuckiej fary!...

KONIEC AKTU PIERWSZEGO.







  1. Szczuka po staropolsku — szczupak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.