Rada sprawiedliwych/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV.
DALSZE POSTĘPY TERORU.

Londyn oczekiwał z rosnącem zaciekawieniem powrotu inspektora Falmotha z Madrytu. Niestety, Falmoth nic więcej powiedzieć nie umiał ponad to, że w Madrycie, po uroczystości zaślubin Wielkiego Księcia, zapanował zupełny spokój i że według pogłosek hiszpańskiej policji, tajna organizacja Czterech Sprawiedliwych, dzięki niezwykłej swej pomysłowości, straciła ostatnio w specjalnie wybudowanym betonowym domku, wśród gór, dwóch zamachowców, czyhających na życie młodego księga Eskurialu.
Oczekiwane na przybycie Falmotha wytłumaczyć można, było jeszcze w ten sposób, że zarówno cały Scotland Yard, jak i mieszkańcy Londynu przemęczeni już byli powtarzającemi się ustawicznie zamachami członków partji Stu Czerwonych, którzy co wieczór prawie podrzucali kilka bomb w rozmaitych dzielnicach miasta. Pierwsze zamachy po dłuższej przerwie nastąpiły w dwa dni po zaślubinach królewskich w Madrycie, czyli tego samego ranka, którego Dama z Gratzu wyruszyła do tajemniczego domku wśród gór. Przypuszczano nawet, że zamachy te były dziełem tej niebezpiecznej kobiety, która prawdopodobnie zawiadomić musiała o wszystkiem swych londyńskich agentów i w depeszy wydała odpowiednie instrukcje. Terenem zamachów terorystów było już teraz nie samo śródmieście, lecz peryferje miasta, a nawet domki najuboższej ludności, która w ciągu ostatnich kilku dni żyła w ustawicznym lęku przed nowym jakimś zamachem. Wszystkie niemal budynki użyteczności publicznej zostały już zdemolowane, a co godzina nadchodziła nowa wiadomość o podrzuconej gdzieś bombie. Wreszcie, trzeciego dnia o godzinie pierwszej, minut trzydzieści pięć, przybyła telefoniczna wiadomość do Scotland Yardu, że bank w Levisham został wysadzony w powietrze, a dyrektor i buchalter zabici. Komendant policji londyjskiej począł załamywać ręce z rozpaczy. Zamach ten był ostatnim zamachem w tym dniu.
O godzinie piątej tego wieczoru, robotnicy wracający po pracy, na polach w odległości dwóch mil od Catford, znaleźli wiszącego na jednem z drzew mężczyznę.
Gdy podeszli bliżej, skonstatowali, że był on elegancko ubrany i sprawiał wrażenie cudzoziemca. Jeden z robotników odciął natychmiast sznur, na którym wisiał desperat, lecz, niestety — było już za późno. Pod drzewem, tuż przy wisielcu zauważono. duży, czarny worek, do którego przywiązana była mała ćwiartka papieru z następującym napisem:
„Nie ruszać. W worku materjał wybuchowy. Zawiadomić policję“.
Druga kartka papieru przypięta była do rękawa wisielca. Na kartce tej napisano: „Wisielcem tym jest Fritz Kitsinger, karany w Pradze w roku 1904 za podrzucenie bomby; umknął z więzienia 17 marca 1905 roku. Jest on jednym z trzech mężczyzn, którzy są sprawcami ostatnich londyńskich zamachów. Egzekucję wykonano z polecenia Rady Sprawiedliwych“.
Czterej Sprawiedliwi przybyli do Londynu.
„Upokarzające jest to dla nas“, rzekł główny komendant policji, otrzymawszy tę wiadomość, „lecz obecność tych ludzi zdejmuje mi ciężar z piersi“.
Tej samej nocy jegomość jakiś, palący grube cygaro, na rogu Kensington Park minął stojącego na posterunku policjanta, kierując się w stronę Ladbroke-Square. Po kilku minutach podszedł do willi stojącej w ogrodzie, w której przez otwarte okna ujrzał zebranych gości. Obchodzono tu widocznie jakąś wielką uroczystość, bowiem rozweselone towarzystwo, złożone z kilkunastu osób otaczało stół, zastawiony jadłem i napojami. Nieznajomy wspiął się po rynnie i dobył z kieszeni jakiś niewielki przedmiot, w tej samej jednak chwili dwoje silnych ramion ściągnęło go nadół.
„Nie w ten sposób, mój przyjacielu“, wyszeptał głos jakiś tuż nad jego uchem...
Niedoszły zamachowiec wykrzywił twarz w bolesnym uśmiechu...

Do posterunkowego na Notting Hill Gate podszedł mały chłopiec i wręczył mu jakąś kartkę.
„Jeden pan kazał mi to przynieść“, rzekł.
Posterunkowy spoglądał ze zdziwieniem za oddalającym się posłańcem, poczem przeczytał tajemniczy bilecik:
„Drugi z trzech zamachowców, który podrzucił dzisiaj bombę na Tower Brodge i w Levisbamie, leży martwy w Crescent Park, pod jednym z laurowych krzaków, naprzeciw alei Nr. 72. Podpisano: Rada Sprawiedliwych“.
Komendant policji siedział przy kawie w restauracji Ritza, gdy przyniesiono mu tę wiadomość, Po przeczytaniu telefonogramu, podał go siedzącemu obok Falmothowi.
„W ten sposób załatwiają się z partją Stu Czerwonych“, rzekł Falmoth. „Tajemniczy ci ludzie walczą najmądrzejszą bronią: zamach za zamach, teror za teror. Cóż nam teraz pozostaje?“
„Przypuszczam, że cała ta historja ma się już ku końcowi“, odparł komendant. „Obawiam się tylko jednej rzeczy...“
„I ja się tego samego lękam“, przerwał detektyw, domyślając się, że szefowi chodziło o to, że kiedyś przecież trzeba będzie zaaresztować tajemniczą organizację.
„Straszne czasy przeżywamy“, westchnął znowu komendant. „Coraz więcej wybuchowego materjału sprowadza się nielegalnie do kraju. Należałoby z tein raz wreszcie skończyć“.
„Czy ma pan na myśli te bomby?“
„Tak, wydałem polecenie rewidowania wszystkich okrętów, przybijających do przystani Tamizy. Rewidowane są nawet okręty, przybywające pod obcą banderą“; przeczytał raz jeszcze kartkę. „Piszą, że zabity został drugi zamachowiec“, rzekł w zamyśleniu, „skądże, u licha, Czterej Sprawiedliwi wiedzą ilu ich było i kto jest ten trzeci?“
Komendant policji nie domyślał się nawet, że tego samego wieczora znajdzie już odpowiedź na swe zapytanie.
Trzecim zamachowcem nie był nikt inny, jak przyjaciel nasz von Dunop, który dopiero co powrócił z podróży swej do Hiszpanji, pogardliwie żegnany przez Damę z Gratzu i pragnący uzyskać Wobec niej jakąkolwiek rehabilitację.
Von Dunop wyekwipowany został przez towarzyszy na nocną robotę, aczkolwiek do Londynu Wrócił na kilka dni przed przybyciem tam Czterech Sprawiedliwych.
Przez chwilę stał przed hotelem Ritza, obserwując gości, wychodzących z restauracji i wsiadających do automobilów, które czekały, aby ich od — Wleźć na wieczorowe przedstawienie do teatru. Uwagę anarchisty zwrócili dwaj mężczyźni, jeden starszy o siwych wąsach, drugi młody o gładko wygolonej twarzy.
Panowie ci zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia.
„Któż to taki ten jegomość?“ — zapyta! komendant policji, wsiadając do taksówki.
„Zdaje się, że widziałem kiedyś tę twarz“.
„Ja również widziałem go kiedyś“, rzekł Falmoth. „Nie pojadę z panem, sir, bowiem mam kilka ważnych spraw do załatwienia w tej dzielnicy“.
O tej chwili nocny spacer von Dunopa śledzony był najpierw przez jednego, potem przez dwóch, wreszcie przez trzech mężczyzn. Von Dunop postanowił dzisiejszej nocy podrzucić bombę pod dom, w którym zamieszkiwał minister spraw wewnętrznych, udał się więc w tę stronę, postanawiając postawić wszystko na jedną kartę. Prześladowcy jego postępowali tuż za nim.
Von Dunopowi udało się wbiec do domu Nr. L 96 i zostawić na schodach bombę, lecz, niestety — gdy wyszedł z bramy usłyszał tuż za sobą strzał. Za nim postępował jeden mężczyzna, z obydwóch stron zaś nadbiegali dwaj inni. Zorjentował się, że był w zasadzce.
Jedyną szansą ucieczki była druga strona ulicy, na której nie dostrzegł żywej duszy, pognał więc w tym kierunku, jak wicher. Ciągle słyszał za sobą czyjeś przyśpieszone kroki; odwrócił się na chwilę i dobywszy z kieszeni rewolweru, strzelił trzykrotnie. Ktoś upadł na bruk, gdy w tej samej chwili z za węgła następnej kamienicy wyskoczył wysoki policjant i schwycił go za ramię.
„Trzymać tego człowieka“, wołał Falmoth, podbiegając bliżej.
Von Dunop upadł na ziemię.
„Hallo“, zawołał znowu detektyw, nie wypuszczając z uścisku ręki więźnia, „podać tutaj światło“.
Sześciu policjantów otoczyło von Dunopa Światło latarki padło na rękę Falmotha, zalaną krwią.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że więzień już nie żył. Jakaś tajemnicza ręka zadała mu cios sztyletem w samo serce, a sztylet zbroczony krwią, tkwił jeszcze w jego piersi.
„Ależ to niemożliwe“, zawołał, „przecież przez cały czas byliśmy tuż za nim, aż wreszcie dostał się w nasze ręce; przedtem schwycił go jakiś policjant; gdzież jest ten policjant?“
Nikt nie odpowiedział, jak również nie wyrzekł ani słowa wysoki policjant, który w ciągu jednej chwili zmienił swój strój na eleganckie wieczorowe ubranie angielskiego gentlemana.

Tą samą pocztą przybył list do Czterech Sprawiedliwych, zamieszkałych w Levisham, zwracający uwagę na jeden z okrętów, który miał przybyć do przystani 18-go b. m.
List ten wzbudził w tajnej organizacji wielkie zainteresowanie.

Po spokojnych falach Oceanu Północnego posuwał się majestatycznie statek towarowy „Ibex Queen“. Kapitan statku stał na pomoście kapitańskim z czapką, nasuniętą na oczy.
„Wiatr dzisiaj jakoś nam sprzyja, stary“, zwróciła się do swego towarzysza.
Stary, do którego mówiono, był nie tylko pierwszym oficerem okrętowym, ale również i właścicielem „Ibex Queen“. Na sumieniu swem miał kilka nieczystych sprawek, za spełnienie których otrzymał dość wielką sumę pieniędzy i dlatego też był w możności nabycia tak potężnego statku.
Zaprzyjaźniony z kapitanem, w bardzo krótkim czasie uzyskał stopień głównego oficera i takie też stanowisko sprawował na pokładzie „Ibex Queen“. Nagle głuchą, nocną ciszę przerwał głośny okrzyk:
„Ibex Queen ahoy“!
Część okrzyku połknął szum wichru.
Kapitan przechylił się poprzez balustradę pomostu.
„Ahoy“ — huknął przez megafon.
Z pośród ciemności dobiegła odpowiedź:
„Czy to jest „Queen?“
„Tak“.
„Zatrzymajcie się... idziemy na pokład“.
Kapitan szarpnął przewodnik aparatu telegraficznego.
„To są ci sami ludzie, o których mówiono nam w Rydze“, mruknął, „lecz poco, u licha, zamierzają oni wejść na pokład, nie mam pojęcia“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.