Pustelnik/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Przegrzmiały burze, przeleciały nawałnice. Zawierucha jeszcze ponawiała się chwilami, jeszcze groziła, ale już poza nią przeświecało blizką pogodą.
Odbrzaski nowej zorzy uroczne swoje pasma kładły na zwichrzoną atmosferę, łagodząc jej chłód i niepokój nadzieją rychłego ciepła.
Oczekiwano tej przemiany z utęsknieniem. Wyśnione blaski nadchodzącej epoki czarowały.
Błogość wsiąkała w miljony serc gorących, u mnóstwa ramion wyrastały skrzydła zapału, do czynów rozwite.
Do tej potęgi, która powstaje. Do tych jasnych horoskopów, przenikających już wyraźnie dawne mroki. Opada reszta cieni, jutrznia wschodzi!... — wołano z entuzjazmem.
I dusze mężniały, rosła wiara. Temperamenty zahartowały się, dążąc do tężyzny idei i mocy wytrwania. Chaos, jak przed poczęciem nowego świata, zamęt, spowodowany zalewiskiem haseł, nie przerażał jeno niecierpliwił spragnione serca i oczy wypatrujące — Glorji bytu.
Dziejowa mścicielka dokonała czynu, rozsunęła ciężkie kotary, by zalać potopem świetliwości smutne, krwią nasycone łany, by olśnić, przeniknąć mgły łez powstałe i osuszyć ich dolę, by zagoić blizny dawne i świeże, by dać udręczonym ziszczenie snów.
— Sąd skończony i wyrok wydany — rzekł pustelnik do hrabiego Salezego, siedząc z nim pod chatą w Smolarni.
— A tak, Nemezis odbyła swe przejście — odpowiedział magnat.
I tu świat śmiał się weselem, radował świeżą młodością. Lato rozkwitło strojnie w puszczy leśnej, ozdobiło bogato drzewa i łąkę na polance; rozpyliły się znajome wonie, pełne zawsze nowego wdzięku! Bór zachwycał zielenią, łąka kwieciem, zapachem nasiąkło całe powietrze.
Dwaj starzy chwilę milczeli, jakby napawając się pięknem rozbujałej przyrody. Poczem hrabia kontynuował:
— Krwawe te przejście Nemezis, ale jedyne, by zasiać nasze jałowe niziny zdrowem ziarnem i by je rozfalować do ciągłego ruchu. Wówczas potworzą się pagórki i szczyty; tego nam trzeba przy plonach. Jak sądzisz, kochany profesorze, rychło li u nas ustali się pogodny dzień?...
Profesor bębnił palcami po swych kolanach, głowę miał pochyloną, oczy siwe i głębokie skierował na puszczę, gładząc ją spojrzeniem miłosnem. Ze źrenic jego bił szczery prąd uczucia i palił się w nich żar
— Ot... już tak!... panie hrabio. Ranek szumiący, ale południe będzie ciche, owocne i wielką falą światła ogrzane. Przeczuwam, że małe wicherki jeszcze pobuszują, ale nie rozhulają się w zamieć niszczącą. Za wiele jest w nich pragnienia ciszy i żądzy słońca, by nowe sprowadzać chmury. Dął huragan, walił grad cudzy, teraz zacząłby siec swój własny?... Z własnego potu powstały?... to ot... ot... byłaby klęska!... Hańba!... Może nawet zagłada ostateczna.
— Ejże, panie hrabio, nadziei więcej, wiary! Trzeba ufać w nasze cnoty społeczne, tkwiące choćby w patrjotyzmie. A toż gdybyśmy zmarnowali podle nasuwającą się dla nas wolność, toż byłby dowód, żeśmy jej nie godni. Cud się spełnia, czyż jeszcze wątpić, że go nie ocenimy?...
— Możemy go przeoczyć. Nie wierzysz, panie Medardzie, że jest w naszym ogóle dużo ślepoty?...
— Już się zmniejsza, hrabio. Dziejowe nieszczęścia zdarły z nas kataraktę, chyba bezpowrotnie. Coraz wyraźniej widzimy; zatem o przeoczeniu chwili mowy być nie może.
— A znasz przysłowie: „Mądry polak po szkodzie“ czyli szedł na oślep, nabił guza i dopiero wówczas spostrzegł, że nie tędy właściwa droga.
— Zmienimy przysłowie, hrabio, na: „mądrzy polacy po dawnych szkodach“. Będzie to wyrazem skonsolidowania się ogółu, bez pojedynczych sobiepanów, którzy, największe nieśli szkody i... zapewnieniem, że do nowych nie dopuścimy.
— Wierzysz w nas — profesorze.
— Wierzę w naród, bo to siła, to stal zahartowana w piekielnym ogniu! Już się nie zegnie i ostrzem odepchnie przeszłość okrutną.
— A... nie stępi się znowu?...
— Nie! Zaostrza ją pragnienie swobody i rozwoju ducha, oraz straszliwe widmo wspomnień.
— Czy tylko nie łudzisz się troszeczkę, kochany pustelniku?
— Jestem tego pewny. I powtarzam, dzisiejsze walki, to objaw zwykły po takiej żywiołowej zawierusze. Ludzie mają w żyłach krew wzburzoną do dna, u wielu jest sfermentowana, musi się przetrawić; wyrzuci z siebie złe materje i zostawi najzdrowsze.
— O ile ferment nie weźmie góry, na zasadzie dewizycarpe diem.
— O... panie hrabio, tę samą dewizę ogół podciągnie pod swoje hasła. Zresztą ot... już tak... jak się coś przewraca do góry nogami, następuje zawsze pewien hałas, jakaś wrzawa i poruszenie orbity powietrznej dokoła. Fizyczne prawo!... Ale to się uspokoi, ułoży jak trzeba.
— Lecz się przewróci. Sam to mówisz, kochany. A... nie wszystko przewrócone bywa dobre.
— Hm, może lepiej powiedzieć, nie wszystkim się to podoba, nie wszystkich zadowoli, to także naturalne. Sam przewrót wynika zwykle z przeciążenia, raczej przewagi góry nad dołem, vel podstawą. Traci się równowagę... i bęc!...
— Zdaje się, że nasze góry brzdękną teraz na łeb na szyję, — uśmiechnął się magnat.
— Hm... to możliwe.
— Bądź szczerym, panie Medardzie, i nie krępuj się mną. Ja należę do najstarszych, jestem z bardzo wypalonej gliny i pochlebiam sobie... z porcelanowej, przeto nie obrażam się za prawdę. Nasze wyżyny istotne i fikcyjne, nowe i dawne fikną kozła, w myśl twojej teorji... z przeciążenia zapewne.
— Ot, ot... już tak, papiery spadają w kursie społecznym...
— Spadają, czy tracą wartość?...
— O nie! panie hrabio! Walor ich zależy od nich samych. Niechże Bóg broni, aby wartość swoją zatraciły! A to co znowu!?... Tymczasem tylko spadają, obniża się ich znaczenie, gdyż są bezczynne, nie mają kursu. Lecz siły takiej odłożyć ad acta nie można, to byłby grzech przeciw prostej praktyczności.
— Siła śpiąca, bez motoru, to ciężar.
— W tem jest właśnie jądro sprawy, by znaleźć i zbudzić motor taki, panie hrabio! To jest duża dźwignia, gdy się ją poruszy. Zardzewiała jest, ciężka to prawda i głucha, no, ale dlatego też..
— Fajtnie kozła... Hę!
— A ot... już tak! To ją jednakże ocknie i popchnie. Usłyszy nowe sygnały.
— I da nura!... — przerwał magnat ze śmiechem. Nie dziw się, profesorze, że tak mówię, ale ja nas znam, do gruntu znam.
— Już raz dali nura, przed trzema laty; gdy wrócą, wówczas uprzytomnią sobie, że... trochę się zmieniło w kraju, po burzy i że chcąc egzystować, trzeba i własne doki oddać pod budowę nowego pancernika — ojczyzny, o dużej pojemności tonn; trzeba stać się trybami tej maszyny, gwintami śruby, która pchnie pancernik na pełne morze.
— A jeśli udziału swego dać nie zechce?...
— Hm... to może być rezultat nieco mniej przyjemny.
— A jeśli wywędrują, pozmykają... zginą?...
— Oni zostaną, oni muszą zostać; ich nie puści wstyd, a nęcić będą przyszłe wpływy... może nawet zaszczyty?
Hrabia machnął ręką.
— Ej!.., kochany profesorze, gdzież znowu zaszczyty, w nowych horyzontach, jakeś sam nazwał nadchodzącą epokę?... Paradoks!
— Droga do nich wolna i szeroka, wiedzie przez — zasługę... Jest to podróż mozolniejsza od dawnych, łatwych szlaków, ale tem pożądańszy chyba i cenniejszy cel?
— Dla tych, którzy lubią trud, Ale dla takiego naprzykład Krystyna... i wielu jemu podobnych, nowe perspektywy równają się katastrofie.
— To możliwe, bo oni widzieli tylko świetną aureolę swojej mitry, i to ich oślepiało. Dziś zobaczą, że mitra została, lecz jej połysk przyćmił się skandalicznie. Ot... już tak... — barbarzyński dmuchnął na nią wiatr — powiedzą pokrzywdzeni. A tymczasem nieprawda. Niech ta mitra tryśnie snopem żywego ognia, niech iskry rzęsiste rozsypie na kraj i złoci go i grzeje; niech, słowem, wyrzuci z siebie wewnętrzne, istotowe, organiczne, że tak się wyrażę, światło, wtedy otoczy ją wspaniała tęcza chwały, zasłużonej, wtedy skieruje na siebie wdzięczne oczy całego narodu, mnóstwo zjedna serc, zyska ufność kraju i jego szacunek.
— Ha!... kiedyż to my lubiliśmy zasługi bez ofiar.
— Niech hrabia porzuci liczbę mnogą. Bo sam poniósł i ciężkie ofiary i dał dużo pożytku dla kraju.
— Et, profesorze, robiłem to, co mi serce dyktowało i moje uczucia dla ojczyzny. Ale jam stary krytyk. Nie lubią mnie, bo mówią, że w całym dziury szukam, ja zaś widzę tylko te, które istnieją, lecz i to się nie podoba. Znam stare szczerby i nowe pęknięcia, stare łaty świeżym pokryte lakierem, błyszczy to, ale szwy znać. Hm!... kto tam na to patrzy, aby błyszczało! Mnie to boli, bo chciałbym czegoś innego, lepszego dla nas, w znaczeniu duchowenj... Ale wszelkie moje próby utknęły zawsze na lakonicznem — non possumus — stosowanem do każdej dzielnicy.
— Hm!... a magistralnym powodem takiej odpowiedzi jest... ot... ot...
— Niedołęstwo i lenistwo — dokończył hrabia — w dodatku nieznajomość zasady — qui bene amat, bene castigat. Ja chcę dla nas dobra, a mnie posądzają o niechęć do naszej sfery, nazywając zdemokratyzowanym obłąkańcem.
— Trzeba się jednak będzie z tym zdemokratyzowanym obłędem trochę pogodzić — rzekł Hruda i zabębnił silniej palcami po kolanie.
— Otóż to właśnie. Tem więcej, że takie morze, gdy wzburzone, gotowe pochłonąć wyspy najskalistsze naszej tradycji.
— Ee, niekoniecznie! Skruszy zwietrzałe skały, ale wyspy zostać muszą — powinny, tylko nie w numizmatycznej dotychczasowej bierności.
— Teraz, profesorze, to nie bierność nawet, to brak. Gdzież my jesteśmy dzisiaj?... tam, u dobrodusznej matuszki, która z trudem wypuszcza nas ze swej opieki, bardzo lichej pomimo wiary, z jaka, szliśmy do niej, umykając od siebie. Duża fala nas runęła — tam, prócz niedowiarków, domatorów, takich, jak ja i ta garstka, co została. Ciekawie obserwuję ich powroty, oraz psychologję wracających. Zobaczymy, jaką teraz przyjmą postawę, respective do nowych horyzontów.
— Ot... już tak... na utworzenie towarzystwa własnej i wzajemnej adoracji nie pozwoli status quo.
Hrabia wykonał pięścią krótkie pchnięcie w powietrze.
— Zrobią — une retraite dans un fromage de Hollande!...
— Hm! jak pasożyty!! Wątpię! A jakże książę Krystyn czuje się po tej... miłej podróży?... Widziałem go krótko, był przedewszystkiem zmęczony, czy już wypoczął?...
Hrabia melancholijnie pokiwał głową.
— Ach, kochany!... wyjechała mumja a wróciła ruina. To jest kompletnie teraz nieszczęśliwy człowiek; bez oparcia materjalnego to tem większe zero. Z początku, po powrocie, mówił tylko o swoich zniszczonych majątkach. Rzeczywiście zniesione są z powierzchni ziemi, byłem tam. No... została ziemia, tout court. Cegła na cegle nie leży. Urządzili go! trzeba przyznać.
— W tamtych okolicach zniszczenia są wogóle wielkie — rzekł profesor łagodząco.
— Tak, ale majątki Krysta wyjątkowo zdewastowane. Tam się poprostu mścili na nich; chłopi i dworska służba. Co zaczęła pozycja, to lud dokończył, a czego pozycja nie tknęła, to lud zaczął i skończył. Słowem Kartagina!
— Musiały tam być jakieś uboczne przyczyny w wewnętrznej konstrukcji.
Hrabia zniżył głos, choć byli zupełnie sami.
— Tam, profesorze, horrendum! tam działy się potworne rzeczy. Niewypłacalność służbie była chorobą chroniczną i powszednią, zarywali wypłaty, nakładali kary pieniężne za byle co. Skąpstwo i wyzysk łudzi oburzający! Krystyn w nic nie wnikał, bo go to nie interesowało, byle czerpać pieniądze. Wytłaczał majątki jak gąbkę, do sucha, pracowników traktował jak zwierzęta...
— To też zbiera plon swego siewu — mruknął Hruda.
— Profesor myśli, że to on jeden?
— Och, wiem, niestety, że jest jednym z wielu, zwłaszcza w tamtych stronach.
Hrabia machnął ręką, jakby zaznaczając, że nietylko w tamtych. Pustelnik przez chwilę kręcił się trochę, chrząkał, mamrotał coś, wreszcie zapytał z wahaniem:
— Jakież, panie ty mój, Jarów zrobił wrażenie na księciu?...
Stary magnat ożywił się, na twarzy błysnął mu wesoły uśmiech.
— Nie wierzył własnym oczom, mówię ci... kochany. Aa!... dotąd nie może się nadziwić. Integralność Jarowa zdumiewa go, Bożenka mu widocznie imponuje, chociaż nie przyznaje tego głośno. Ale jest tem wszystkiem zaskoczony i jakby dotknięty.
— Dotknięty?... ot.. ot... nie rozumiem.
— Bardzo jasne! Krystyna drażni fakt, że tyle powstało inowacji, krytykuje, oburza się, wydziwia, ale przyziem jest zły, że się to wszystko stało bez niego. Chociaż on by do niczego ręki nie przyłożył, nawet gdyby został. To już taka natura! Najzabawniejsze, że nie wierzy w udział chłopów i służby w ocaleniu Jarowa. Rozkłada ramiona giestem bezradnymi i mówi tak: „Excusez! nie mogę sobie wyobrazić, aby hołota była zdolna do podobnych objawów wdzięczności, aby broniła od zniszczenia, mogąc samej niszczyć. Nawet pod egidą tego... apostoła, nie uplastyczniam sobie takiej kampanji”.
— To ja mam być apostołem? pewno w dodatku obszarpanym — zaśmiał się pustelnik swobodnie.
— Apostołem tak, ale skądże obszarpanym?
— Wiem, że mnie książę tak nazywał. Mniejsza o to. Ale dlaczego przypisuje te fakty mnie, zamiast żonie.
— No... bo... porzućmy skromność... ty, kochany, byłeś sprężyną gieneralną.
— Ot... przesada, hrabio! Gdyby księżna nie pozyskała serca tych ludzi, nie zjednała ich sobie, moje wpływy zostałyby przy... Semenie i moich robakach.
— I w całej okolicy, dodaj profesorze.
— Hm... za dużo hrabia wie.
— Gadam z ludźmi i wiem, że cię na rękach noszą, pomijając chłopów, którzy cię cenią jak bóstwo.
— Za czarownika mnie mają.
Hrabia uderzył lekko profesora po ramieniu, serdecznie na niego patrząc.
— Jesteś tedy czarownikiem, dla Jarowa opatrznością. Już parę razy ci to mówiłem, kochany panie Medardzie. Spełnij jeszcze cud i przerób Krystyna.
— Drogi hrabio, on się i sam przerobi.
— ...Problematyczne!
— Tylko nie zaraz! Na niektóre rzeczy ma twardą skórę, pomimo welinowych pozorów. Ale blizka przyszłość przeniknie ten pancerz. Jeszcze doczekamy tego, hrabio.
Magnat zamyślił się. Poruszył siwemi brwiami i uniósł je wysoko.
— A może! Epokę niezwykłą się przeżywa, więc nawet i w takie nieprawdopodobieństwo trzeba wierzyć.
— Kryst tymczasem jest zły za poważne straty w koniach i ekwipażach, narzeka, że niema czem jeździć, na koniec gorzko wymawiał Enie skasowanie psiarni. Ogólnie jednak, reasumując jego stan psychologiczny, widzę, że najwięcej go przeraża obawa, uszczuplenia dochodów; to już jest wprawdzie znaczne, a może być zwiększone. Gniew Krysta za to skrupia się na znienawidzonych przez niego warstwach; spodziewane ich prerogatywy i już istniejące doprowadzają go do pasji.
— Biedny książę pan! — pokiwał żałośnie głową ubawiony pustelnik.
— A co myślisz, panie Medardzie, dla Krystyna większej tragedji nie może być.
— Wierzę... i współczuję.
— Żebyś słyszał, kochany, jak on się rozgorycza a priori, jakie wygłasza własne hasła...
— Pewno najskrajniejszego feudalizmu.
— Eee!... z epoki jurajskiej! Bożenkę to niesłychanie gnębi.
Hrabia nagle ożywił się.
— Bożenka zaczyna imponować, nawet mnie. Wierz mi, profesorze. Cóż za siła w tej kobiecie!... Wiemy obaj, co żyje i stale trwa w jej duchowej istocie, co zapala jej serce. Ona nie traktuje tego pospolicie, ona tem promieniuje i szerokie zakreśla widnokręgi dla swych promieni. Wiesz zapewne o projektach przyszłych mojej synowicy — profesorze?
— O... kolonizacjach, czy tak?...
— Właśnie. To już zamiar dojrzały. Wszystkie dalsze obszary Jarowa Bożenka chce obsadzić kolonistami polskimi. Terytorja te oddać im na długie i bardzo dogodne dla kolonistów wypłaty. Chodzi jej o to, by spolszczyć kresy, by zamiast cudzoziemców, których tu pakują, rodakom dać ziemię. Wszystkie zaś sumy płynące z tego źródła przeznacza na uprzemysłowienie tychże kolonji. Preliminarja tej sprawy są już rozpoczęte, ale trzeba pewnego uspokojenia dzisiejszych zawichrzeń... wówczas wprowadzi się ją w czyn, To marzenie Bożenki.
Pustelnik z wybuchem szczerej radości splecione dłonie przycisnął do piersi.
— Hrabio, to będzie czyn par excellence patrjotyczny!... a... ot... ot... bardzo zaniedbany. Nikt o tem z was, potentatów, nie myślał i nie troszczył się, by te prowincje, wszakże nasze, polskie, naszemu ludowi oddawać.
— No... nie bardzo można było... wtedy... Sam wiesz!
— Był czas, panie ty mój! tylko nikt go nie wyzyskał, nikt go nie chwycił w lot i na tej abnegacji skorzystali napływowcy obcoplemienni. Stało się!... ale dziś, dziś, w zaraniu naszego rozwoju myśl księżnej otworzy wrota, do działalności w tym kierunku. Qt... ot... panie hrabio, księżna rwała się zawsze do wielkiego, czynu, gdy spełni to, cel swój osiągnie.
Łzy rozrzewnienia zalśniły w gorejących oczach pustelnika, Chwycił ręce hrabiego i zawołał z uniesieniem:
— Księżna, to perła wśród was, to... to... Feniks. Wybacz, hrabio... lecz tak jest.
— Wcale nie przeczę! Tylko tego Feniksa tyś ożywił, tyś mu skrzydła rozplątał i wskazał dal do lotu...
Profesor miał rzewny uśmiech na ustach.
— Nie tylko ja... nie tylko ja... panie hrabio...
Nagle dumnie wzniósł głowę do góry.
— Ale księżnę warto było pchnąć!... To jest duch! Nie słomiany ogień. Ona nie tylko frunęła, ona poleciała żywiołowym, zdrowym pędem i już nie ustanie w locie. Wierzę w to, bo ją znam!
Żywy błysk radości zamigotał w bladych źrenicach Salezego.
— I ja wierzę w Bożennę! Ho... ho, jakie ona ma projekta, nie tylko na Jarów przeznaczone. Czynną chce być w całem społeczeństwie. No... a Jarów stanie się z czasem małą stolicą tutejszych prowincji. Bożenka chce także odbudować i uporządkować zniszczone majątki męża. Ma dużo projektów i na tamte rejony. Musi najpierw zjednać Krysia, przerobić go... a to... prawie najtrudniejsze.
— Przyszłość uśmiecha się do nas nadzieją, panie ty mój.
— Zobaczymy! Ale patrz pan, ktoś jedzie.
Pustelnik powstał z ławki i przykrył dłonią oczy,.
— Otóż jedzie księżna pani, zdaje się z Krysiem.
— A prawda, obiecywała po mnie przyjechać. Dobre dziecko.
Zatrzymał się przed chatą mały, koszykowy wolancik, zaprzężony w parę ręcznych kuców. Powoziło ośmioletnie książątko z zawadjacką miną, wesołe. Księżna Bożenna zręcznie skoczyła na ziemię.
— Przyjechaliśmy po stryjka. Krzych ma do profesora pretensję.
— No, a toż jaką? Ot?... ot?... Będę się bronił, albo skapituluję.
— Bo profesor dawno już u nas nie był — wołał chłopak — a ja nazbierałem cały pęk ziół i furę robaków ale nie przywiozłem, bo mama nie chciała trzymać. Papo krzywił się i powiedział, że mam gust wulgarny, i że będę pewno felczerem w szpitalu mamy.
Wszyscy parsknęli śmiechem.
— Kryś! co ty pleciesz? — zgromiła go matka.
— Ależ tak, mamusiu! a ja odpowiedziałem, że będę takim samym księciem jak i papo.
Hrabia i profesor mimowoli zerknęli na siebie i utkwili wzrok w ziemię.
Księżna wielkie swe, ciemne i smutne oczy spuściła na syna.
— Miałeś być żołnierzem...
— Ha! prawda! Będę polskim gienerałem! Przecie można być i księciem w mundurze! Ojej! jeszcze jak! Czy to tylko książę może być taki, jak papo?...
Księżna pochyliła się szybko i ucałowała syna.
— Masz rację, Ty będziesz inny! A tymczasem przeprowadź kuce, bo zgrzane.
— O czem gawędziliście? — zwróciła się do mężczyzn.
— Tak ot... ot, o kwestiach bieżących...
— Zaglądaliśmy w oblicze przyszłości śmiało, bez ceremonji — dorzucił hrabia.
— I jakież wnioski?...
— Że nie tyle jest enigmatyczna, ile ciekawa.
— A przedewszystkiem szczęśliwie i dobrze urodzona — dodał Hruda.
— Tak, ale... nie z arystokracji — z zabawnym akcentem rzucił hrabia.
— Bez paranteli! — zakończyła księżna z osobliwym grymasem ust i kiwnięciem ręki.
Zaśmieli się.
— Wybornie naśladujesz Krysta!
— Nie żartujmy, panowie, bo to naprawdę narodziny wielkiej doby. Idzie ona ku nam, jak bóstwo z zasłoniętem obliczem i niewiadomo, łaskawa, dobra i piękna dla wszystkich i wyrozumiała czy też zmienna w nastrojach.
— Lękasz się jej... księżno?...
— Ja?... O nie! Zawdzięczając profesorowi jestem na jej przyjęcie przygotowana.
— Brawo, Bożenko!
— Tak, stryjku, ja już w tej nowej dobie zorjentować się potrafię — i żyć. Ja jej zresztą oczekuję, wierzę w jej moc, chciałabym tylko zbadać jej charakter i jej siłę. Geneza jej poczęcia daje gwarancję, — prawda... ale jej przyszła twórczość?...
— Będzie świeżą, młodą, nową, — kochana księżno! Już dzień! A zaćmienia minutowe bywają nawet na słońcu. Mamy prawo żądać tego dnia, czekać nań, bo on nasz! I ta bogini nasza — przyszłość — jest już bez zasłony — księżno. Ona idzie pewna i wielka i jasna do nas, którzyśmy jej drogę utorowali do wyzwolenia. Bo te szlaki poorane stopami naszych etapów, pędzonych na północ, to była droga na jej tron, I teraz idzie świetna, potężna i dostojna, w djademie z pereł naszych łez i krwawych serc. Dużo składano pereł takich na jej djadem i dużo męczeńskich złotych ogniw, na jej królewski łańcuch, A czy wiesz, droga pani, jakie młoty rozkuły ostatecznie jej kajdany?
Księżna pomyślała chwilę.
— Legjony — szepnęła.
— Tak, — Gdy oni wyruszyli w pole bez przyłbicy, Ona w tej samej chwili, była już rozkuta.
Księżna z różową łuną na policzkach oparła się ciężko na ramieniu hrabiego Salezego. Przysunęła usta do jego skroni i usłyszał cichy wiew jej słów:
— Stryjku... on był z nimi... on w ich szeregach wyruszył...
Podniosła głowę energicznie, światło miała w oczach, uśmiech jakiś, zwycięzki na ustach. Zawołała z przepełnionej uczuciem piersi:
— Pójdziemy i my w nowe życie, bez przyłbicy! śmiało, z wiarą i żarem w sercu! Prawda stryjku?...
— Ty nas porwiesz za sobą.
— Ja porwę małego Krzycha. On za mną pójdzie! On będzie nowy, gorący, mężny! Ty z nami, stryjku, i kochany nasz pustelnik. On mnie ocknął, pchnął i wskazał cele, teraz poprowadzi Krzycha, by w tej nadchodzącej, jasnej przyszłości ożył młody, tęgi duchem książę Krystyn. Nie tylko na Jarowie, lecz jako obywatel kraju:
Zapał jej udzielił się obecnym.


Rogale, 10. XII. 1918r.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.