Przypadki Robinsona Kruzoe/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XL.
Pożegnanie wyspy — żegluga do Anglii — Londyn — wdowa po kapitanie — powrót do Hull — co tam zastałem — odrętwienie i życie odludne — odwiedziny plantatora — dobre wiadomości — podróż do Brazylii — zakupno różnych rzeczy — niespodziewany majątek — odpłynięcie z Bahii.

Dnia 31 sierpnia 1673 roku, w lat 13, miesięcy 11 i dni 7 po mojém przybyciu na wyspę, miałem ją opuścić nakoniec i wrócić pomiędzy swoich do lubéj ojczyzny, któréj od dziewiętnastu lat nie widziałem.
Radość moja była trudną do opisania, lecz gdy nadszedł dzień stanowczy, kiedy ujrzałem wschód słońca mającego ostatni raz oświecić mą wyspę, serce mi się ścisnęło i łzy napełniły oczy. Tu przeżyłem lat tyle: tu Opatrzność przez swe mądre zrządzenia, dozwoliła żem się stał człowiekiem pracowitym z próżniaka i włóczęgi, tu wreszcie przybyłem dwudziestotrzech letnim młodzieńcem, a dziś po spędzeniu na pustyni uroczych dni młodości, powracam trzydziesto siedmio letnim mężczyzną. Raz jeszcze obiegłem najpamiętniejsze dla mnie miejsca, pożegnałem zamek, uściskałem kozy, nareszcie poszliśmy obadwaj z Piętaszkiem do naszéj świątyni na górze i tam spędziłem dwie godziny na modlitwie gorącéj i serdecznéj, dziękując Bogu za wszystkie łaski i dobrodziejstwa.
Nakoniec wszedłem do łodzi w towarzystwie Piętaszka, który nie dał się nakłonić do pozostania na wyspie. Papugę, Amigo i dwie najulubieńsze kozy zabraliśmy z sobą.
Długo stałem na pokładzie z Piętaszkiem, wpatrując się w niknące góry ukochanéj wyspy, on także miał oczy łzą zaszłe, gdyż rozstawał się kto wie na jak długo z ojcem...
Miałem zamiar kiedyś tu powrócić, choćby dla odwiezienia Piętaszka i zobaczenia co się dzieje z mojém królestwem.
Podróż nasza odbyła się pomyślnie, tak iż 25 listopada tegoż roku, zawinęliśmy do brzegów Anglii.
Zkądże wezmę słów dla wyrażenia uczuć mych na widok ukochanéj ojczyzny, od tylu lat nie widzianéj; w żadnéj podobno mowie ludzkiéj takich nie znajdzie. Bóg tylko jeden widział stan mojéj duszy, On słyszał bicie serca, czuł łzy gorące spływające po twarzy. O! ta niezapomniana chwila była mi sowitą nagrodą za wszystkie trudy i cierpienia.
Bez zatrzymania podążaliśmy do Londynu. Dnia 4 grudnia zarzuciliśmy kotwicę przy wybrzeżach przedmieścia Southwark.
Najprzód wywiedziałem się o mieszkanie wdowy po przyjacielu mym, kapitanie portugalskim, z którym przed ośmnastu laty odbyłem pierwszą podróż do Gwinei. Żyła jeszcze trzymając nie wielki sklepik na Finch–lane. Przebyła ona wiele nieszczęść i dziś zostawała prawie w niedostatku; wsparłem ją podarunkiem stu funtów szterlingów, za co błogosławiła mię jak matka.
Dołączywszy do znalezionego skarbu na okręcie moje dawne pieniądze, pomimo udzielonéj summy wdowie, miałem jeszcze 6500 funtów, co stanowiło znaczny majątek, pragnąłem nim osłodzić podeszłe lata rodziców i spieszyłem do Hull aby im upaść do nóg.
O Boże! jakaż mię ciężka dotknęła dola; oboje już nie żyli: ojciec przed jedenastu laty zstąpił do grobu, a matka zgasła przed półtora rokiem w dniu fatalnym dla mnie 31 lipca 1672 roku. Straciłem wszystko co najdroższego miałem na ziemi... straciłem bezpowrotnie!.. Dziś biedny sierota, opuszczony, samotny, nie mam gdzie przytulić głowy, a nawet sam Bóg, moja jedyna ucieczka, już mi téj straty nie wróci.
Poszedłem na cmentarz, gdzie spoczywały święte prochy rodziców, i tam tarzałem się z boleści; zdawało mi się że serce pęknie, że zmysły stracę.
Omdlałego zaniesiono do domu, przez kilka tygodni walczyłem z śmiercią, powalony straszną gorączką. Pośród niéj o niczém nie mówiłem, jak tylko o rodzicach, którzy pomarli nie udzieliwszy mi przebaczenia i błogosławieństwa. Wierny Piętaszek czuwał nademną. I czy uwierzycie czytelnicy, że wstawszy z choroby, uczułem się o dwadzieścia lat starszym; włosy me posiwiały, straciłem dawną energię i już nic mię nie cieszyło na świecie.
W takim stanie przeżyłem lat trzy, nie myśląc wcale o odwiedzeniu méj wyspy: gdy jednego dnia Piętaszek dał mi znać, że jakiś obcy żąda się ze mną widzieć.
Lubo miałem wstręt do ludzi, jednakże kazałem go wpuścić.
Byłto pan portugalski, mogący mieć przeszło lat czterdzieści, bogato ubrany.
— Senhor, przebacz — rzekł do mnie. — Wszak nazywacie się Robinson Kruzoe?
— Nieinaczéj — odpowiedziałem, prosząc aby usiadł.
— Ten sam który niegdyś mieszkał w Brazylii.
— Tak jest, ale w czém mogę być panu użytecznym.
— Daruj méj ciekawości panie, lecz chciałbym się dowiedzieć o szczegółach waszego pobytu w Brazylii, czy nie zechcielibyście mi ich opowiedzieć.
Uczyniłem zadosyć życzeniu obcego, a gdy skończyłem moje opowiadanie, powstał, pochwycił mię za rękę i zapytał:
— Czy nie poznajesz mię panie Kruzoe?
Wpatrywałem się długo w jego twarz, rysy nie były mi obce, lecz nazwiska przypomnieć sobie nie mogłem.
— Czy nie pamiętasz nazwisk twoich wspólników w zamierzonym handlu negrami.
— Don José de Aranha, — zawołałem wyciągając do niego ręce, — mój sąsiad i przyjaciel z San Salwador.
— Tak mój przyjacielu. Przed trzema laty przybyłem do Londynu wówczas właśnie, kiedy cała stolica brzmiała echem twoich wypadków; rozgłosił je kapitan, któremu ocaliłeś życie i okręt, nie chcąc za to przyjąć nagrody. Nazwisko twoje dobrze pamiętałem, a szlachetny postępek dał mi poznać, że to ty sam jesteś zacny mój przyjacielu. Lecz musiałem wracać do Brazylii, a tam w skutek zamieszek dostałem się do więzienia. Odzyskawszy wolność, miałem za najświętszy obowiązek odwiedzić cię i odnowić dawną przyjaźń zawartą jeszcze w Brazylii.
— Miałem tam niegdyś nie złą plantacyą, lecz zapewne dawno ją zabrano na skarb. Zresztą utraciwszy rodziców, nie dbam o nic na świecie; posiadam majątek taki, że mi na utrzymanie do śmierci wystarczy, i proszę tylko Boga żeby jak najprędzéj nadeszła.

— Taka mowa nie jest wcale zgodną z twym sposobem myślenia. Żyjąc w samotności i oddając się bez pomiarkowania żalowi, pokazujesz się samolubem. Nie, Robinsonie, tak ci żyć nie wolno; masz względem bliźnich obowiązki, ich powinieneś uważać za rodzinę. Błogosławieństwo pocieszonych przez ciebie, zastąpi ci przebaczenie rodziców, którego nie otrzymałeś. Powtarzam raz jeszcze: tak jak teraz żyć ci nie wolno.
Słowa Brazylijczyka dziwne na mnie zrobiły wrażenie. Zdawało mi się że słyszę głos ojca przemawiającego z grobu, i wskazującego mi co mam czynić. Myśl osadnika trafiała zupełnie do mego przekonania, podałem mu więc rękę, na znak przyjęcia jego rady.
— Trzeba ci wiedzieć — rzekł mi osadnik, że przez trzy lata po zaginięciu okrętu, prowadziliśmy plantacyą wraz z kapitanem portugalskim na twój rachunek, przypuszczając zarazem do udziału w zyskach, jakie nam przyniósł handel niewolnikami. Kiedy jednak nie było o tobie wcale wieści, prokurator królewski objął plantacyą na skarb. Dochody jéj dzielą w ten sposób, że jedna piąta idzie do skarbu królewskiego, jako wynagrodzenie za zarząd; jednę piątą wypłacają klasztorowi świętego Augustyna na wsparcie biednych i nawracanie Indyan; trzy piąte składają się w skarbie na twój dochód. Gdybyś po dwudziestu pięciu latach nie wrócił, naówczas plantacya przechodzi na klasztor, pieniądze zaś depozytowe stają się własnością państwa. Ale ponieważ termin ten jeszcze nie upłynął, zatém powrócisz do ich posiadania, trzeba tylko pojechać do Brazylii i udowodnić, że jesteś Robinsonem Kruzoe.
— Zgoda, zacny mój przyjacielu, pójdę za twoją radą. Poczém przywoławszy Piętaszka, zapytałem go:
— Kochany mój Piątku! powiedz mi, czy nie tęsknisz za twoją rodziną i starym ojcem.
Zapytanie to zadziwiło niezmiernie Indyanina, spojrzał na mnie wielkiemi oczyma, w których zabłysły dwie łzy duże i stoczyły się wolno po bronzowéj twarzy.
— I cóż tak na mnie patrzysz? — rzekłem z uśmiechem. Zdaje ci się niepodobném abyśmy się kiedy wyruszyli z tego odludnego zakąta. Otóż dowiedz się, że za kilka dni wyjedziemy do Londynu, a jeżeli Bóg poszczęści naszéj żegludze, za kilka miesięcy ujrzysz twoją ojczystą wyspę.
Piętaszek zrazu nie chciał uwierzyć swemu szczęściu, lecz gdy się przekonał że nie żartuję, zaczął skakać, tańczyć, śmiać się, płakać i tysiącznemi sposobami okazywać swoją radość.
W przeciągu kilku dni urządziłem moje interesa, złożyłem testament w ratuszu miejskim, rozporządzając pieniędzmi na korzyść ubogich z Hull, jeżelibym nie powrócił. Wziąłem także świadectwa że jestem w istocie Robinsonem Kruzoe; poczém wyruszyliśmy do Londynu dla wyszukania statku odpowiedniego potrzebie. Osadnik brazylijski miał zabierać z sobą kilku ludzi, oraz rozmaite narzędzia, a że i ja zamierzałem robić różne sprawunki dla moich wyspiarzy, postanowiliśmy więc nająć na wspólny koszt statek, ażeby od nikogo nie zależeć. Jakoż wkrótce wynaleźliśmy ładny bryg kupiecki, o dwóch masztach i ośmiu działach, nazwany Shark, za summę stosunkowo nie zbyt wysoką.
Natychmiast zająłem się porobieniem różnych zakupów. I tak najprzód nabyłem ładną szalupę, mogącą pomieścić 14 do 16 ludzi i jedno działko, przeznaczając ją jako statek strażniczy, do zabezpieczenia wyspy od morskich napadów Karaibskich. Dalej nie wielki arsenał, złożony z ośmdziesięciu strzelb, czterdziestu berdyszów [1], tyluż pałaszy i par pistoletów. Nadto dwa polowe czterofuntowe działa, z potrzebnym zapasem amunicyi dla wojska; a śrutu dla myśliwych. Tym sposobem postawiłem osadę w możności zmierzenia się z parotysięcznym wojskiem dzikich.
Poczém zakupiłem 16 postawów sukna, 40 sztuk płótna rozmaitéj grubości, 40 sztuk drelichu, częścią na pościel, w części na odzież. Sto kapeluszy, sto par obuwia różnéj miary, zapas pończoch, igieł, nici, tasiemek, nożyczek, gwoźdźi, młotków, szydeł i różnych narzędzi ciesielskich, kilkanaście kociołków, wiele różnych sprzętów kuchennych, kilka pługów, bron i innych narzędzi rolniczych. Zresztą wyliczanie wszystkiego szczegółowo zajęłoby zbyt wiele miejsca.
Ponieważ w Anglii znajduje się zawsze dosyć osób szukających polepszenia losu, skoro więc tylko rozgłosić kazałem że przyjmuję ochotników chcących osadzić się na méj wyspie, natychmiast zgłosiło się ich takie mnóstwo, że trzeba było tylko wybierać co lepszych i porządniejszych. Zabrałem więc czterech kmieci z żonami; małżeństwa te miały siedm córek i trzech dorastających synów, daléj dwóch cieśli żonatych z trojgiem dzieci, bednarza z żoną szwaczką, krawca z czeladnikiem, kowala z żoną i dwiema dorosłemi córkami, szewca, ogrodnika, tokarza, wszystkich żonatych i dzietnych, gdyż rodzinom dawałem pierwszeństwo, aby ile możności stworzyć osadę. W ogóle 19 mężczyzn i 25 kobiet. Nakoniec zakupiłem mnóstwo nasion rozmaitych warzyw europejskich, cztery krowy z cielętami, dwie maciorki i kilka owiec.
Brazylijczyk aż się przeląkł widząc takie mnóstwo ludzi i rzeczy, lecz statek obszerny, pomieścił wszystko. Wydałem przeszło 1200 funtów, ale uważałem summę tę jako zwrot w części majątku zebranego na wyspie.
W dniu 15 stycznia 1677 roku rozwinąwszy żagle, opuściliśmy Londyn. Przykro mi się zrobiło, gdy brzegi Anglii zniknęły mi z oczu. Zrażony tylu doznanemi przygodami, nie spodziewałem się oglądać więcéj mojéj ojczyzny. Piętaszek wcale w inném był usposobieniu, cieszył się jak dziecko i ciągle tańczył po pokładzie, rozpowiadając cuda nowym osadnikom o piękności i żyzności naszéj wyspy, a dla jego wesołości wszyscy go polubili, i podróż schodziła nam nader przyjemnie.
W dniu 27 marca zarzuciliśmy kotwicę w porcie Bahia, czyli San Salwador w Brazylii. Wkrótce dowiedziano się o mojém przybyciu; stanąłem w mieszkaniu plantatora, gdzie odbierałem ciągle wizyty od obywateli miejskich i osadników. Każdy rad był się dowiedzieć moich przygód, i tak często musiałem je opowiadać, iż mi się to bardzo uprzykrzyło.
Po kilkodniowym wypoczynku, udałem się z mym przyjacielem do prokuratora królewskiego, i do przeora klasztoru świętego Augustyna. Gubernator portugalski uznał tożsamość mojéj osoby, poświadczoną przez kilku dawnych znajomych.
Wszyscy wzruszeni moją kilkunastoletnią niedolą, nietylko nie robili żadnych trudności, ale owszem, ułatwiali mi we wszystkiém obrachunki i odbiór pieniędzy. Plantacya przez ten czas znacznie się powiększyła, i wartość jéj podniosła.
Z przedstawionych papierów okazało się że:

Przez trzy lata zarządzania plantacyi przez mych przyjacioł plantatorów, po odtrąceniu 600 moidorów[2] na przykupno gruntu i zarząd, pozostało czystego zysku   ....    1,960   moidorów.
Trzy piąte dochodu z plantacyi przez lat piętnaście składane w depozycie, wynosiło   .... 9,480
Przeor klasztoru św. Augustyna, zwrócił mi nie wydanych   .... 870
Zysk z sprzedanych niewolników, na mą osobę przypadający, wynosił   .. 2,950

Razem   .. 15,260

Namawiano mię przytém, ażebym sprzedał plantacyą, na którą trafiał się korzystny kupiec. Myśląc jedynie o mojéj wyspie, z chęcią na to przystałem; natychmiast wyliczono mi za nią 9,500 moidorów. Prócz tego za sprzedane 140 pak cukru, 60 pak kawy, i 200 zwojów tytuniu, wziąłem 3,000 moidorów, tak że cała summa na monetę angielską, wynosiła po odtrąceniu kosztów na podarunki dla gubernatora, prokuratora i klasztoru, około 38,000 funtów szterlingów, a dodawszy to co posiadałem w Anglii, miałem przeszło 45 tysięcy funtów majątku.
Zabawiwszy do połowy czerwca w San Salwador, pożegnałem mego przyjaciela, obiecując przepędzić z nim zimę. Okręt Shark przeszedł obecnie pod mój zarząd. Do dawnego ładunku przydałem 10 pak cukru i pięć worów kawy dla moich wyspiarzy. Kilku robotników obeznanych z uprawą kawy i trzciny cukrowéj, zabrało się ze mną. Wziąłem także trzech obeznanych z warzelnią cukru, kilka kobiet i dzieci, tak iż liczba osadników nowych pomnożyła się do 24 mężczyzn i 32 kobiet, a wielu ochotnikom musiałem odmówić, obiecując kiedykolwiek późniéj ich wysłać.
Korzystając z pięknéj pory, udałem się w łodzi na pokład mego statku, i natychmiast podnieśliśmy kotwicę. Wiatr szybko pędził nasz statek; dnia 27 czerwca ujrzałem zdala góry méj wyspy, rysujące się na widnokręgu.






  1. Berdysz albo bardysz, jest to topor umocowany na długim trzonie, dzidą zakończony, inaczéj zowie się halabardą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Moidor, złota ówczesna moneta portugalska, wynosiła funt szterling i sześć szylingów (przeszło 53 złp.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.