Przejdź do zawartości

Przygody Tomka Sawyera/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Zaginieni

Jeszcze świt nie zajaśniał następnego ranka niedzielnego, a już Huck, pociemku prawie, popędził na wzgórze i odważnie zapukał do drzwi Wallijczyka. Mieszkańcy domu spali wprawdzie, ale spali jak zając na miedzy, z powodu nieustających wypadków nocnych. Z okna padło zapytanie:
— Kto tam?
Zalękniony głos Hucka odpowiedział cichutko:
— Proszę mnie wpuścić, to tylko Huck Finn!
— To jest nazwisko, przed którem otwierają się drzwi mego domu we dnie i w nocy! Witaj, chłopcze!
Osobliwe to były słowa dla uszu małego włóczęgi, ale zarazem najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek słyszał. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby ostatnie dwa słowa zostały kiedy zastosowane do niego.
Szybko otworzono drzwi, i Huck wszedł do środka. Podano mu krzesło, starzec i jego dwaj synowie zaczęli się szybko ubierać.
— No, chłopcze, jestem pewien, żeś porządnie głodny. Śniadanie będzie gotowe przed wschodem słońca, prosto z ognia, jak należy, nie bój się o to! Spodziewaliśmy się, że przyjdziesz jeszcze w nocy i zostaniesz u nas.
— Okropnie się bałem, — wyznał Huck, — i uciekłem. Gdy tylko usłyszałem strzały, puściłem się co sił w nogach i biegłem ze trzy mile. Teraz przyszedłem, bo chciałem się czegoś o tem dowiedzieć... wie pan już. A przyszedłem jeszcze przed świtem, bo bałem się natknąć na tych djabłów — nawet, gdyby już byli trupami!
— Biedaczysko, widać to po tobie, żeś miał nieszczególną noc, ale przygotowaliśmy dla ciebie łóżko, zaraz po śniadaniu prześpisz się należycie! Nie, chłopcze, oni niestety żyją jeszcze, i to mnie bardzo martwi. Twój opis wskazał n am dokładnie miejsce, gdzie ich można złapać, zakradliśmy się więc cichutko na palcach i byliśmy już nie dalej, jak o dziesięć kroków od nich. Na ścieżce między zaroślami było ciemno, choć oko wykol. I właśnie w tej chwili zaczęło mnie w nosie kręcić! Coś podobnego! Wstrzymywałem się jak mogłem... ale napróżno! To było silniejsze ode mnie i kichnąłem wreszcie głośno! Szedłem pierwszy, z fuzją gotową do strzału, i gdy moje kichnięcie spłoszyło opryszków, usłyszawszy szelest na ścieżce, zawołałem: „Ognia, chłopcy!“ i wypaliłem w miejsce, skąd dochodził szelest. Ale łotry zwiali w okamgnieniu, a my puściliśmy się za nimi przez las. Myślę, że nic nie oberwali. W biegu strzelali poza siebie, ale nam nic się nie stało. Straciwszy wreszcie ich ślad, zaprzestaliśmy pogoni i popędzili do miasta, aby obudzić policjantów. Cały oddział wyruszył natychmiast w stronę rzeki pilnować brzegu, a gdy tylko zrobi się jasno, przetrząśnie się las pod dowództwem szeryfa. Moi chłopcy także tam będą. Dobrzeby było mieć jakiś rysopis tych łotrów, toby znacznie ułatwiło poszukiwania. Ale ty nie mogłeś ich widzieć, bo przecież było ciemno, prawda, chłopcze?
— O, owszem, widziałem ich przedtem w mieście i szedłem za nimi.
— To doskonale! Opisz ich, opisz, chłopcze!
— Jeden to stary, głuchoniemy Hiszpan, co się kilka razy kręcił po mieście, a drugi to taki obszarpaniec o zbójeckim wyglądzie...
— Wystarczy, znamy tych ptaszków! Raz natknąłem się na nich w lesie tuż za domem wdowy i zaraz zniknęli mi z oczu. No, chłopcy, w drogę! Opowiedzcie wszystko szeryfowi, a śniadanie od łóżcie sobie na jutro rano!
Synowie Wallijczyka wyruszyli. Gdy już przestępowali próg, Huck zerwał się i zawołał:
— Proszę was tylko, nie mówcie nikomu, że to ja ich wskazałem! Błagam was!
— Ależ dobrze, Huck, jeżeli koniecznie tak chcesz. Ale miałbyś uznanie za to, co zrobiłeś!
— O, nie, nie! Proszę, nie mówcie o tem nikomu!
Po wyjściu młodzieńców Wallijczyk zapytał:
— Oni nie powiedzą i ja nie powiem. Ale dlaczego nie chcesz, aby o tem wiedziano?
Huck wolał się jaśniej nie tłumaczyć, powiedział tylko, że o jednym z nich wie bardzo dużo i nie chce za nic w świecie, aby ten człowiek wiedział, że on cośkolwiek o nim wie, bo za to, że coś wie, zabiłby go z pewnością.
Wallijczyk przyrzekł zachować wszystko w tajemnicy i spytał:
— Skąd ci przyszło na myśl iść za tymi zbójami? Czy wyglądali podejrzanie?
Huck milczał chwilę, obmyślając rozważną odpowiedź, wreszcie rzekł:
— Widzi pan, ja jestem taki sobie nicpoń — przynajmniej tak każdy mówi, i nie mogę na to poradzić i nieraz nie mogę usnąć, bo myślę o tem i postanawiam zerwać z mem życiem i wejść na inną drogę. Tak było i ostatniej nocy. Nie mogłem spać, wyszedłem więc o północy na ulicę i gdy doszedłem do starej cegielni obok gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości, oparłem się w zamyśleniu, sam o tem nie wiedząc, o mur. I w tej chwili właśnie ci dwaj przemknęli tuż obok mnie, niosąc coś pod pachą. Byłem pewien, że to coś kradzionego. Jeden palił, a drugi chciał ognia. Zatrzymali się blisko, cygaro rzuciło blask na ich twarze i zobaczyłem, że wyższy to głuchoniemy Hiszpan z białą brodą i plastrem na oku, a drugi to jakiś obszarpany okropny djabeł.
— Jakto przy świetle cygara mogłeś nawet łachmany widzieć?
To na chwilę zbiło Hucka z tropu, ale opanował się i powiedział:
— Nie wiem, ale tak mi się zdaje, że coś podobnego zauważyłem...
— No więc, oni poszli dalej, a ty...
— A ja poszedłem za nimi. Tak. Chciałem wybadać, co to znaczy, że się tak ostrożnie skradali. Śledziłem ich krok w krok aż do dziury w parkanie wdowy, i stojąc w ciemności, słyszałem, jak ten obszarpaniec wstawiał się za wdową, a Hiszpan zaklinał się, że ją tak oporządzi, aż jej rodzona matka nie pozna. Mówiłem to panu i pańskim...
— Jakto! Głuchoniemy mówił to wszystko? Huck popełnił drugi straszny błąd! Robił co mógł, by odwrócić uwagę starca, aby się nie domyślił, kim Hiszpan jest naprawdę, ale język jego uwziął się widocznie, by go wpakować wbrew jego woli. Biedził się, jak się wydostać z pułapki, ale oczy starego patrzały na niego przenikliwie i strzelał jednego bąka po drugim. Nagle Willijczyk przerwał mu:
— Słuchaj, chłopcze, dlaczego się mnie boisz? Za nic w świecie nie pozwolę, by ci choć jeden włos spadł z głowy! Już ja cię wezmę w opiekę, możesz być tego pewien. Więc Hiszpan nie jest głuchoniemy! Wygadałeś się z tem i na nic się nie przyda kręcić teraz. Ty coś wiesz o tym Hiszpanie, ale nie chcesz powiedzieć. Miej do mnie zaufanie... mów, co to takiego... zwierz się przede mną, ja cię nie zdradzę!
Huck patrzał chwilę w uczciwe oczy starego, potem pochylił się i szepnął mu do ucha:
— To nie Hiszpan, to pół-Indjanin Joe!
Wallijczyk omal nie spadł z krzesła. Po chwili rzekł:
— Teraz rozumiem wszystko! Gdyś mi opowiadał o obcięciu uszu i rozpłataniu nozdrzy, myślałem, że trochę przesadzasz, bo biali nie mszczą się w ten sposób. Ale Indjanin, to co innego.
Podczas śniadania rozmowa trwała dalej i Wallijczyk opowiedział, że zanim udał się z synami na spoczynek, zabrali jeszcze latarnię i zbadali parkan wdowy wraz z najbliższem otoczeniem, czy nie odkryją śladów krwi. Ale ich nie było, znaleźli tylko spore zawiniątko z...
— Z CZEM?
Gdyby słowa były błyskawicami, nie mogłyby z większą szybkością wypaść z pobielałych ust Hucka. Źrenice chłopca rozszerzyły się, oczy patrzały z przerażeniem, oddech zamarł — w takim stanie czeka! odpowiedzi. Wallijczyk urwał, wpatrzył się w chłopca... trzy sekundy — pięć sekund — dziesięć — wreszcie odpowiedział:
— Zawiniątko z narzędziami do włamywania. Ale co się z tobą dzieje?
Huck opadł bezwładnie na krzesło, oddychając ciężko, ale z uczuciem niewysłowionej ulgi. Wallijczyk popatrzał na niego poważnie, potem powtórzył:
— Tak, z narzędziami do włamywania. To ci, zdaje się, mocno ulżyło. Ale co cię tak poderwało? A ty co myślałeś? Co miało być w zawiniątku?
Huck znalazł się znowu w opałach. Badawcze oko ciągle spoczywało na nim. Dałby nie wiedzieć co za to, aby znaleźć w głowie materjał do jakiejś odpowiedzi, którąby można było przyjąć za prawdę. Ale nic takiego nie przychodziło mu na myśl. A badawcze oko sondowało go coraz głębiej i głębiej — wtem przyszłe mu do głowy bezsensowna odpowiedź — nie było czasu jej rozważyć, więc wykrztusił słabym głosem, zupełnie już zobojętniały:
— Myślałem, że może książki szkolne...
Biedny Huck był zbyt rozbity, aby się śmiać, ale stary zaniósł się śmiechem tak głośno i wesoło, że aż zatrzęsło się w nim wszystko, co wchodziło w skład jego ziemskiej powłoki, a na zakończenie oświadczył, że taki śmiech to pieniądze w kieszeni, bo obcina rachunki lekarzy lepiej niż cokolwiek innego. Potem dodał:
— Biedny głuptasie, jesteś blady i zupełnie rozbity. Nic dziwnego, że straciłeś rozum i pleciesz głupstwa. Ale to przejdzie. Sen i spoczynek, jak sądzę, szybko postawią cię na nogi.
Huck był wściekły na siebie, że przez głupotę zdradził się ze swym niepokojem, który mógł zbudzić podejrzenia. Od chwili podsłuchania rozmowy przy parkanie wdowy skłaniał się do przypuszczenia, że węzełek, wyniesiony z gospody, nie zawiera skarbu, było to jednak tylko przypuszczenie, a nie pewność, więc na wzmiankę o znalezionem zawiniątku nie potrafił nad sobą zapanować. To było ponad jego siły. Właściwie jednak był rad z tego małego zajścia, gdyż teraz było rzeczą ustaloną po nad wszelką wątpliwość, że owo zawiniątko nie jest tem zawiniątkiem. Był uspokojony i niezmiernie zadowolony. W istocie wszystko pozostało po staremu, a tajemniczy skarb był zatem jeszcze pod numerem drugim: dwaj złoczyńcy zostaną niewątpliwie jeszcze tegoż dnia schwytani i osadzeni w więzieniu, a on i Tomek zaraz w nocy zagarną złoto, spokojnie, bez obawy, aby im ktoś w tem przeszkodził.
Ledwo spożyli śniadania, zapukano do drzwi. Huck zerwał się, aby się ukryć, nie miał bowiem najmniejszej ochoty być wmieszanym w wydarzenia nocne, choćby w sposób najluźniejszy. Wallijczyk wpuścił gromadkę pań i panów, wśród których była i wdowa Douglas, i zauważył jednocześnie, że całe grupy mieszkańców miasta ciągnęły na wzgórze, aby obejrzeć widownię nocnych wypadków. Sprawa stała się już więc głośna.
Wallijczyk musiał opowiedzieć gościom całe zajście szczegółowo. Wdowa poczęła mu dziękować za wybawienie.
— Ani słowa o tem, droga pani. Jest tu ktoś inny, komu pani jest bez porównania więcej zobowiązana, aniżeli mnie i moim chłopcom, ale ten ktoś nie pozwolił mi swego nazwiska wymienić. Gdyby nie on, nie moglibyśmy się tam wogóle znaleźć.
Wywołało to oczywiście tak wielkie zaciekawienie, że główna sprawa została usunięta w cień. Chociaż goście łamali sobie głowę nad tą zagadką i pożerała ich ciekawość, stary nie wydał tajemnicy, milczał też jak grób i potem, gdy za pośrednictwem pierwszych gości wieść rozeszła się po całem mieście. Dowiedziawszy się wszystkiego, prócz tej jednej rzeczy, wdowa rzekła:
— Usnęłam w łóżku nad książką i nic wogóle nie słyszałam. Czemu pan nie przyszedł mnie obudzić?
— Uważałem, że to nie ma celu. Było rzeczą pewną, że złoczyńcy drugi raz nie wrócą, zwłaszcza że porzucili narzędzia, przy pomocy których chcieli zamach wykonać. Poco więc było panią budzić i przerażać? A przytem przez resztę nocy stali na straży przy pani domu moi trzej murzyni. Dopiero co wrócili.
Jeszcze więcej ludzi przyszło i trzeba było przez kilka godzin opowiadać ciągle to sam o wkółko.
Chociaż podczas wakacyj nie było szkółki niedzielnej, to jednak wszystko, co żyło w mieście, zjawiło się już wcześnie w kościele. Roztrząsano na wszystkie strony podniecające zdarzenie. Nadeszła wiadomość, że bandytów jeszcze nie ujęto. Po kazaniu pani Thatcher podeszła do pani Harper, przeciskającej się razem z całym tłumem ku wyjściu, i zapytała:
— Czy moja Becky ma zamiar spać cały dzień? Coprawda musi być okropnie zmęczona.
— Becky?
— No, tak! — potwierdziła pani Thatcher z lękiem w oczach.
— Czy nie spała dziś w nocy u pani?
— Ależ, nie!
Pani Thatcher zbladła i opadła na ławkę właśnie w chwili, gdy przechodziła obok niej ciotka Polly, prowadząca ożywioną rozmowę z przyjaciółką.
Dzień dobry, pani Thatcher! Dzień dobry, pani Harper! Mego Tomka znowu niema. Przypuszczam, że poszedł do jednej z pań na noc i boi się teraz przyjść do kościoła. Zresztą mam z nim jeszcze inne porachunki.
Pani Thatcher zaprzeczyła słabym ruchem głowy i zbladła jeszcze bardziej.
— U mnie nie spał, — powiedziała pani Harper, a w spojrzeniu jej odmalowało się również zaniepokojenie.
Lęk ogarnął ciotkę Polly, świadczył o tem wyraz jej twarzy.
— Joe, widziałeś dzisiaj Tomka?
— Nie.
— A kiedy widziałeś go po raz ostatni?
Joe Harper usiłował przypomnieć sobie, ale napewno nie umiał nic powiedzieć. Ludzie, wychodzący z kościoła, zatrzymywali się. Przebiegały szepty, twarze poważniały, niedobre przeczucia malowały się na nich. Wypytywano z zaniepokojeniem dzieci, młodych nauczycieli i nauczycielki. Wszyscy powiadali, że nie zauważyli, czy Becky i Tomek znajdowali się w powrotnej drodze na pokładzie parowca, bo było ciemno; nikomu nie przyszło na myśl sprawdzić, czy kogo nie brakuje. Naraz pewien młodzieniec wypowiedział okropne przypuszczenie, że może oboje są jeszcze w pieczarach!
Pani Thatcher zemdlała, ciotka Polly wybuchnęła płaczem i załamała ręce.
Straszna wieść przebiegała z ust do ust, od jednej gromadki ludzi do drugiej, z jednej ulicy na drugą i po pięciu minutach wszystkie dzwony biły na trwogę, a w całem mieście wszczął się ruch i bieganina. Nocne wypadki na Cardiff Hill zbladły, stały się nic nie znaczącym epizodem, zapomniano o opryszkach, siodłano konie, szykowano łodzie, zamówiono prom, i w niecałe pół godziny po ujawnieniu się okropnej nowiny zaroiła się rzeka setką mężczyzn, zmierzających ku pieczarom.
Przez całe długie popołudnie w mieście było pusto i głucho. Panie odwiedziły tłumnie ciotkę Polly i panią Thatcher i starały się je pocieszyć. Płakały razem z niemi, i było to lepsze od wszelkich słów.
Przez całą tę straszną noc miasto czekało na wiadomości, ale gdy wreszcie poczęło dnieć, ekspedycja ratunkowa dała znać o sobie tylko krótkiem wezwaniem:
„Przysłać więcej świec i jedzenia“.
Pani Thatcher była bliska obłędu, tak sam o ciotka Polly. Od sędziego Thatchera nadchodziły z pieczar wiadomości uspokajające i pełne otuchy, ale realnej pociechy nie zawierały.
Stary Wallijczyk powrócił do domu o świcie, okapany łojem świec, wysmarowany gliną i okropnie zmęczony. Zastał Hucka w przygotowanem dla niego łóżku, bredzącego w malignie. Wszyscy lekarze byli w pieczarach, więc przyszła pani Douglas i zaopiekowała się chorym. Mówiła, że uczyni dla niego wszystko, co możliwe, bo bez względu na to, czy jest dobry, czy zły, czy też zajmuje miejsce pośrednie między jednem a drugiem, jest w każdym razie stworzeniem bożem, a żadnemu stworzeniu, które pochodzi od Boga, nie można pozwolić zginąć. Wallijczyk zapewniał, że Huck ma wiele dobrych stron, na co wdowa odpowiedziała:
— Może pan polegać na tem. To jest właśnie znak Pana. On go nie opuści, nigdy, On nie odwraca się od żadnego stworzenia, które wyszło z Jego świętej ręki.
Wczesnem przedpołudniem poczęły wracać pierwsze oddziały śmiertelnie znużonych mężczyzn, ale najwytrwalsi szukali dalej. Sprawozdanie przybyłych nie zawierało wiele: przeszukano najodleglejsze zakątki pieczar, gdzie dotąd nikt się jeszcze nie zapuszczał; zbadano skrupulatnie każdy schowek i każdą szczelinę; wszędzie, dokąd się tylko w plątaninie tego podziemnego labiryntu zwrócić, widzi się woddali światła, sunące na wszystkie strony, wszędzie odbija się od skał głuche echo nawoływań i strzałów; w jednem miejscu, dokąd nigdy nie dotarła noga śmiałka, znaleziono na skale słowa „Becky“ i „Tomek“, wypisane sadzą świecy, a tuż obok kawałek wstążki, okapanej świecą. Pani Thatcher poznała wstążkę i rozpłakała się nad nią. Biadała, że to jej ostatnia pamiątka po dziecku, a zarazem najdroższa, bo nosiła ją na sobie aż do chwili, w której spotkała ją okropna śmierć. Mówiono, że czasem pokazywało się gdzieś daleko w grocie jakieś mdłe światełko — wtedy z głośnemi wybuchami radości rzucano się hurmem w tę stronę przez dudniące głuchem echem chodniki — lecz za każdym razem następował gorzki zawód; dzieci nie było, były to tylko światła innych szukających.
Minęły okropne trzy dni i trzy noce, których każda godzina zosobna była męką do nieopisania, i miasteczko zapadło w otępienie i beznadziejność. Odeszła ludzi ochota do wszystkiego. Właśnie wtenczas wykryto przypadkiem, że właściciel gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości sprzedawał gościom wódkę, ale chociaż była to rzecz niesłychana, przeszła prawie bez wrażenia.
W chwili przytomności Huck ostrożnie skierował rozmowę na gospody w ogólności, a następnie przystąpił do pytania, w którem zawierała się obawa rzeczy najgorszych, czy od czasu jego choroby nie odkryto czego przypadkiem w gospodzie Towarzystwa Wstrzemięźliwości.
— Tak, — potwierdziła wdowa.
Huck zerwał się z łóżka, a oczy zapłonęły mu gorączkowo:
— Co! Co odkryto?
— Wódkę! Lokal zamknięto. Ależ leż spokojnie, moje dziecko! Tak mnie przestraszyłeś!
— Niech mi pani powie jeszcze jedno, tylko jedno, błagam! Czy to wykrył Tomek Sawyer?
Wdowa wybuchnęła płaczem.
— Cicho, cicho, dziecko, cicho! Mówiłam ci już, że ci nie wolno mówić. Jesteś bardzo, bardzo chory!
A więc prócz wódki nie znaleziono nic więcej. Gdyby odkryto skarb, narobiłoby to ogromnego hałasu. To znaczy, że skarb przepadł na zawsze, na zawsze! Ale czemu ona płacze? To bardzo dziwne, że ona płacze.
Takie myśli torowały sobie z trudem drogę przez osłabiony mózg Hucka i tak go zmęczyły, że zaraz zasnął. Wdowa pomyślała:
„Usnął biedactwo. Czy Tomek Sawyer znalazł wódkę! O, gdyby tylko ktoś mógł znaleźć Tomka Sawyera! Nikt już nie ma ani nadziei ani sił, by go szukać dalej!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.