Przejdź do zawartości

Przygody Tomka Sawyera/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Piknik

Pierwszą rzeczą, jaką Tomek usłyszał, była radosna nowina, że w nocy powróciła rodzina sędziego Thatchera. Odrazu zszedł na drugi plan pół-lndjanina Joe i jego skarb, a Becky Thatcher zajęła w duszy chłopca miejsce naczelne. Widzieli się i spędzili kilka cudownych godzin, bawiąc się wraz z całą gromadą innych dzieci szkolnych.
Radosny ten dzień został ukoronowany w sposób nie pozostawiający już nic do życzenia: Becky tak długo męczyła matkę, aż się zgodziła, żeby oddawna przyrzeczony i ciągle odkładany piknik odbył się nazajutrz. Szczęście dziewczynki nie miało granic, a i Tomek przyjął wiadomość z niemniejszym zachwytem.
Tegoż wieczora rozesłano zaproszenia, i odrazu zawrzało wśród dzieciarni miasta; rozpoczęły się gorączkowe przygotowania. Dzieci przeżywały przedsmak radości. Z powodu silnego podniecenia Tomek długo nie mógł zasnąć. Spodziewał się, że lada chwila usłyszy umówiony sygnał Hucka i że następnego dnia wywoła u Becky i reszty uczestników zabawy zdumienie zdobytym skarbem, ale spotkało go rozczarowanie. Sygnału nie było.
Wreszcie zaświtał dzień i o godzinie dziesiątej czy jedenastej zebrała się w domu sędziego Thatchera rozbawiona i hałaśliwa gromadka. Wszystko było gotowe do wymarszu. Dorośli nie mieli zwyczaju mącić radości dzieci swoją obecnością. Uważano, że są one zupełnie bezpieczne pod skrzydłami opiekuńczemi kilku osiemnastoletnich panienek i kilku mniejwięcej dwudziestotrzyletnich młodzieńców. Wynajęto specjalny parowiec; niebawem wysypał na główną ulicę długi szereg uczestników wycieczki, obładowanych koszykami z prowjantem. Sid był chory i musiał zrezygnować z zabawy. Mary została również w domu, aby mu dotrzymywać towarzystwa. Przy pożegnaniu pani Thatcher powiedziała do Becky:
— Zapewne wrócicie późno. Może lepiej będzie, jeżeli zanocujesz u którejś z koleżanek, mieszkającej bliżej przystani?
— Zanocuję u Zuzi Harper, mamusiu, dobrze.
— Doskonale! A sprawuj się dobrze i nie rób kłopotu swoją osobą!
Gdy już uszli spory kawał, Tomek rzekł do Becky:
— Słuchaj, powiem ci coś. Zamiast iść do Harperów, pójdziemy ten kawałek pod górę i zatrzymamy się u wdowy Douglas. Z pewnością będzie miała lody! Lody są u niej prawie codzień. I będzie bardzo rada, gdy nas zobaczy.
— Wiesz, to wyborna myśl!
Ale po zastanowieniu zapytała:
— Ale co na to powie mamusia?
— skądże będzie o tem wiedzieć
Dziewczynka znowu rozważyła w główce na wszystkie strony pomysł Tomka i rzekła wreszcie niepewnym głosem:
— Zdaje mi się, że to niewłaściwe... ale...
— Ale głupstwo! Mamusia się o tem nie dowie, więc o co chodzi? Jedynem jej życzeniem jest, byś była w dobrem miejscu i ręczę ci, że byłaby ci to sama powiedziała, gdyby jej to przyszło do głowy. Jestem pewien, że tak!
Niezwykła gościnność wdowy Douglas była zbyt kuszącą przynętą. Odniosła więc wraz z namowami Tomka zwycięstwo nad skrupułami Becky. Postanowiono o planie nocnym nikomu nie mówić.
Ale nagle Tomek przypomniał sobie, że Huck może właśnie tej nocy przyjść i zamiauczeć. Ta myśl zmąciła nieco jego radosny nastrój i oczekiwanie niezwykłych wzruszeń. Ale nie mógł się zdobyć na wyrzeczenie się przyjemności, jaką miało być pójście na noc do wdowy Douglas. I dlaczego miałby się jej wyrzec? Ubiegłej nocy sygnału nie było, któż więc zaręczy, że właśnie dziś będzie? Tak rozumował Tomek i pewna zabawa przeważyła niepewny skarb. Zwyczajem chłopców postanowił przechylić się na stronę tego, co go silniej pociągało i wogóle przez cały dzień nie myśleć o skrzyni ze skarbami.
Trzy mile poza miastem statek zatrzymał się w miejscu, gdzie rzeka tworzyła rodzaj zatoki, i zarzucił kotwicę. Brzeg był pokryty lasem. Gromada dzieci wypadła na ląd i wkrótce zbliska i zdaleka, z lasu i ze skalistych wzgórz rozbrzmiewały echa okrzyków, pisków i śmiechu. Nie pominięto niczego, by się zmęczyć i zziajać na śmierć. Wreszcie zbiegowie poczęli jeden po drugim powracać na łono żywicielskiego obozu, zasobni w wilcze apetyty. Zabrano się do pochłaniania przywiezionych zapasów. Padjadłszy sobie, młodzież oddała się wypoczynkowi, aby odzyskać siły. Tylko języki były ciągle w ruchu. Ktoś zawołał:
— Kto ma ochotę zwiedzić pieczary?
Wszyscy mieli ochotę. Ni stąd ni zowąd zjawiło się całe mnóstwo świec, i rozpoczęło się powszechne wdrapywanie się na wzgórze. Wejście do grot było wysoko na zboczu, a wylot miał kształt litery A. Potężne drzwi dębowe były niezamknięte. Prowadziły one najpierw do małej komory, chłodnej jak lodownia. Ściany jej, oślizgłe jakby od zimnego potu, utworzyła przyroda z masywnego wapniaka.
Dzieci znalazły się pod urokiem jakiejś romantycznej tajemnicy, gdy ogarnęła je panująca tu groźna noc, a obejrzawszy się za siebie, ujrzały dolinę, zalaną płomiennem słońcem. Szybko jednak przezwyciężyły ten nastrój, i znowu rozpoczęły się krzyki i swawola. Gdy ktoś zapalił świecę, zaraz rzucała się na niego cała gromada, zaczynał się atak i bohaterska obrona świecy, dopóki nie upadła na ziemię albo nie zgasła — poczem następowały wybuchy radosnego śmiechu i nowa gonitwa.
Ale wszystko na świecie kończy się. Pochód puścił się dalej wdół spadzistym tunelem głównym, a rój migocących światełek rozjaśniał niepewnym blaskiem wysokie ściany skalne, zbiegające się z sobą na wysokości sześćdziesięciu stóp. Ten główny korytarz miał nie więcej jak dziesięć stóp szerokości. Co krok rozchodziły się od niego na prawo i lewo jeszcze węższe korytarze, gdyż pieczary Mac Dougala były jednym ogromnym labiryntem powikłanych chodników, to łączących się z sobą, to rozwidlających się i prowadzących niewiadomo dokąd. Powiadano, że można wędrować tą zagmatwaną plątaniną rozpadlin i szczelin podziemnych całe dni i noce, a jeszcze nie dotrzeć do końca pieczar; że można iść stale wdół i wdół, w głąb ziemi, a ciągle jest to samo: labirynt, jeden po drugim, bez końca. Nie było takiego człowieka, któryby całe pieczary znał. Była to rzecz niemożliwa. Większość młodzieży znała tylko ich cząstkę i zazwyczaj nikt nie odważył się zapuszczać dalej na teren nieznany. Tomek Sawyer znał te podziemia tak samo jak każdy inny.
Gromadka przeszła górnym korytarzem około trzech ćwierci mili, potem grupki i pary poczęły się odrywać i wpadać w rozgałęzienia. Przebiegały te chodniki, w których wiała groza, aby się znowu ku wielkiej niespodziance spotkać z głównym pochodem w miejscach, gdzie korytarze zbiegały się znowu. Można było drugim zniknąć z oczu na całe pół godziny, nie wychodząc poza teren, który się znało.
Wreszcie grupy jedna po drugiej poczęły powracać do wylotu pieczar, zziajane, szczęśliwe, poplamione od stóp do głów od kapiących świec, usmarowane gliną, pijane z radości, że miały taki szczęśliwy dzień. Były zdumione, że można było tak zapomnieć o czasie, bo już zapadała noc. Od pół godziny wzywał już dzieci dzwon okrętowy. Oczywiście takie zakończenie przygód dnia było bardzo romantyczne i zupełnie po myśli młodocianych głów. Gdy statek odbijał od brzegu ze swoim rozweselonym ładunkiem, nikt nie żałował straconego czasu, prócz jednego może kapitana.
Gdy światła parowca przemykały obok przystani, Huck był już na posterunku. Nie słyszał głosów na pokładzie, gdyż dzieciarnia ucichła teraz i zachowywała się spokojnie, jak wszyscy ludzie śmiertelnie znużeni. Dziwił się, co to za statek i dlaczego nie zatrzymuje się w przystani — potem wybił go sobie z głowy i skierował całą uwagę na własne sprawy.
Noc była chmurna i ciemna. Nadeszła dziesiąta, turkoty wozów umilkły, rzadkie światła poczęły gasnąć, ostatni przechodnie zniknęli, miasto zapadło w sen, wydając małego wartownika na pastwę milczenia i duchów. Wybiła jedenasta i pogasły światła gospody. Ciemność zapanowała wszędzie.
Huck czekał, czas wydawał mu się wiekiem, ale nic się nie działo. Jego zaufanie do sprawy poczęło się chwiać. Na co to wszystko? Co z tego za pożytek? Czy nie lepiej dać wszystkiemu spokój i pójść sobie?
Wtem doleciał go jakiś głos. W jednej chwili zamienił się cały w słuch. Cichutko otwarły się boczne drzwi. Huck przywarł do rogu cegielni, a w następnej chwili przesunęło się obok niego dwóch mężczyzn. Jeden zdawał się coś dźwigać pod pachą. To pewnie skrzynia! Więc wynoszą skarb! Jak zawiadomić Tomka? Biec do niego nie ma sensu, bo oni sobie tymczasem pójdą i przepadną. Nie, będzie ich pilnował i pójdzie za nimi pod osłoną ciemności, która zabezpieczy go przed odkryciem. Porozumiawszy się tak z samym sobą, Huck oderwał się od muru cegielni i boso ruszył za nimi, cicho jak kot, puszczając ich tylko o tyle naprzód, aby mu nie znikli z oczu.
Idąc ulicą, prowadzącą do rzeki, minęli trzy grupy zabudowań, potem skręcili nalewo, w boczną uliczkę. Szli tak prosto, aż dotarli do ścieżki, prowadzącej na wzgórze Cardiff Hill. Zboczyli na nią. Nie zatrzymując się i wspinając się ciągle pod górę, minęli dom starego Wallijczyka, stojący w pół drogi na wzgórzu.
„Dobrze“, pomyślał Huck, „chcą go zakopać w starym kamieniołomie“.
Ale dwaj ludzie nie zatrzymali się przy kamieniołomie. Minęli go i szli dalej ku szczytowi. Potem zboczyli na wąską ścieżkę, prowadzącą wśród wysokich zarośli, i nagle znikli w mroku. Huck pośpieszył i skrócił odległość pomiędzy sobą a nimi, gdyż tu odkrycie było niemożliwe. Jakiś czas biegł naprzód, ale znowu zwolnił kroku, w obawie, by się nie zapędzić za daleko. Znowu posunął się kawałeczek przed siebie i znowu się zatrzymał. Nasłuchiwał, ale nie słyszał nic, prócz bicia własnego serca, Ze wzgórza doleciało hukanie sowy — złowróżbny głos! Ale kroki umilkły. Boże, więc wszystko na nic? Właśnie miał popędzić znowu przed siebie, gdy wtem jeden z bandytów chrząknął — najwyżej w odległości pięciu kroków! Serce uciekło chłopcu aż do gardła, ale je mężnie zepchnął wdół. Stał w miejscu i trząsł się, jakby go ogarnął naraz tuzin febr, i zrobiło mu się tak słabo, że cudem tylko trzymał się jeszcze na nogach. Wiedział, gdzie był. Stał o pięć kroków od przełazu w parkanie, okalającym dom wdowy Douglas. „Bardzo dobrze“, pomyślał, „niech tu zakopią, nie będzie trudno znaleźć“.
Wtem rozległ się głos, bardzo cichy głos — głos Joego:
— Do pioruna, zdaje się, że ma gości, jeszcze pali się światło, choć tak późno!
— Nie widzę nic.
To był znowu głos drugiego złoczyńcy z nawiedzonego domu. Śmiertelny lęk ścisnął serce Hucka. Więc to była ta „zemsta“! Pierwszą jego myślą było uciekać stąd. Ale potem przypomniał sobie, jak dobrą była dla niego wdowa Douglas, nie raz, nie dwa, a ci ludzie może przyszli ją zamordować! Gdyby mógł się odważyć pójść i ostrzec ją! Ale wiedział, że się nie odważy, bo tym czasem oni mogliby nadejść i zabić go. Wszystkie te myśli przemknęły przez jego głowę w czasie między uwagą towarzysza Joego, a odpowiedzią mieszańca, która brzmiała:
— Bo zasłaniają ci krzaki. Podejdź tu, widzisz teraz?
— Tak. Widocznie ma gości. Lepiej dajmy te mu spokój!
— Dać spokój? Teraz, kiedy odchodzę stąd na zawsze! Dać spokój i nigdy już nie mieć okazji! Powtarzam jeszcze raz to, co ci już mówiłem: nie chodzi mi wcale o jej pieniądze. Możesz je sobie zabrać. Ale jej mąż sponiewierał mnie, obszedł się ze mną kilka razy jak z psem, był sędzią pokoju, który mnie za włóczęgostwo ciągle pakował za kraty. To jeszcze nie wszystko! To nawet nie tysiączna część! Przed więzieniem kazał mnie wychłostać, wychłostać jak murzyna!... A całe miasto patrzało na to! Wychłostać!... czy ty to rozumiesz? Na jego szczęście śmierć uchroniła go przed moją zemstą, ale ona mi za to zapłaci!
— Przecież nie zechcesz jej zabić! Proszę cię, nie rób tego!
— Zabić? Któż mówi o zabiciu? Zabiłbym jego, gdyby żył, ale nie ją! Kobiety się przez zemstę nie zabija, głupcze! Trzeba ją oszpecić! Rozpłatać nozdrza, obciąć uszy jak świni!
— Na Boga! To przecież...
— Zachowaj swój sąd dla siebie! To najbezpieczniej! Przywiążę ją do łóżka, jeżeli umrze potem, ja temu nie będę winien. Gdy się tak stanie, nie będę płakał! Przyjacielu, musisz mi pomóc w tej sprawie... dla mnie to zrobisz... dlatego cię tu z sobą zabrałem, bo sam nie dałbym sobie rady. Ale spróbuj tylko zmykać, a zabiję jak psa! Rozumiesz? Jeżeli zaś zamorduję ciebie, to i z nią stanie się to samo, i zdaje mi się, że trudno będzie potem dociec, kto to zrobił.
— No, jeżeli tak być musi, bierzmy się zaraz do roboty! Im prędzej, tem lepiej. Już teraz ciarki mnie przechodzą.
— Zaraz? A goście? Uważajno, bo jakoś mi się chcesz wykręcić! Nie zaraz, będziemy czekać, aż światła pogasną. Niema gwałtu!
Huck wiedział, że teraz zapadnie cisza, o wiele straszniejsza, niż najokropniejsza krwawa rozmowa. Wstrzymał więc oddech i począł się ostrożnie cofać, postawił najpierw cichutko jedną nogę, z wysiłkiem balansował na niej przez chwilę i omal się nie wywrócił, zanim drugą nogę umieścił na ziemi bardzo oględnie, ale mocno. Z taką samą pracowitą szczegółowością i tem samem ryzykiem zrobił drugi krok. Potem trzeci i czwarty. Wtem gałąź trzasła mu pod nogami! Chłopcu zamarł oddech w piersi. Nasłuchiwał przez chwilę: nic — cisza najzupełniejsza. Wdzięczność jego nie miała granic. Znalazłszy się na ścieżce między zaroślami obrócił się, ale z takim nakładem zachodu, jakby był okrętem — a potem ruszył już żwawiej, ale ciągle jeszcze z zachowaniem ostrożności. Dotarłszy do kamieniołomu, czuł się już bezpieczny i pomknął raźno naprzód. Pędził nadół i nadół, aż dopadł domu Wallijczyka. Zapukał mocno do drzwi i natychmiast ukazały się w oknie trzy głowy: ojca i dwóch krzepkich synów.
— Co to za hałas? Kto tam kołacze? Czego potrzebuje?
— Proszę mnie wpuścić... prędko! Mam coś do powiedzenia!
— A kto to?
— Huckleberry Finn, prędko, wpuście mnie!
— Huckleberry Finn? Naprawdę! Sądzę, że to nie jest nazwisko, przed któremby się wiele drzwi otwierało! Ale wpuśćcie go chłopcy, trzeba się do wiedzieć, co go tu sprowadza.
Kiedy wpuszczono Hucka, pierwsze jego słowa były:
— Proszę tylko nie mówić, że ja coś powiedziałem! Proszę nie mówić, boby mnie zabił! Ale wdowa była nieraz bardzo dobra dla mnie, więc muszę powiedzieć... i powiem, jeżeli nigdy nie zdradzicie, że wiecie to ode mnie.
— Na świętego Jerzego! On ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia, bo nie byłby tak zadyszany! — zawołał ojciec.
— No, śmiało, gadaj, chłopcze, nikt z nas nikomu nic nie powie!
W trzy minuty później ojciec i synowie należycie uzbrojeni, kroczyli wgórę, a potem zaczęli skradać się na palcach ścieżką pomiędzy zaroślami, z fuzjami w rękach.
Huck nie szedł z nimi dalej. Ukrył się za wielką skałą i nasłuchiwał. Najpierw panowała cisza, obezwładniająca, groźna cisza — potem nagle rozległ się huk strzałów i krzyki. Huck nie czekał dłużej. Wziął nogi za pas i popędził co sił nadół.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.