Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak. Widocznie ma gości. Lepiej dajmy te mu spokój!
— Dać spokój? Teraz, kiedy odchodzę stąd na zawsze! Dać spokój i nigdy już nie mieć okazji! Powtarzam jeszcze raz to, co ci już mówiłem: nie chodzi mi wcale o jej pieniądze. Możesz je sobie zabrać. Ale jej mąż sponiewierał mnie, obszedł się ze mną kilka razy jak z psem, był sędzią pokoju, który mnie za włóczęgostwo ciągle pakował za kraty. To jeszcze nie wszystko! To nawet nie tysiączna część! Przed więzieniem kazał mnie wychłostać, wychłostać jak murzyna!... A całe miasto patrzało na to! Wychłostać!... czy ty to rozumiesz? Na jego szczęście śmierć uchroniła go przed moją zemstą, ale ona mi za to zapłaci!
— Przecież nie zechcesz jej zabić! Proszę cię, nie rób tego!
— Zabić? Któż mówi o zabiciu? Zabiłbym jego, gdyby żył, ale nie ją! Kobiety się przez zemstę nie zabija, głupcze! Trzeba ją oszpecić! Rozpłatać nozdrza, obciąć uszy jak świni!
— Na Boga! To przecież...
— Zachowaj swój sąd dla siebie! To najbezpieczniej! Przywiążę ją do łóżka, jeżeli umrze potem, ja temu nie będę winien. Gdy się tak stanie, nie będę płakał! Przyjacielu, musisz mi pomóc w tej sprawie... dla mnie to zrobisz... dlatego cię tu z sobą zabrałem, bo sam nie dałbym sobie rady. Ale spróbuj tylko zmykać, a zabiję jak psa! Rozumiesz? Jeżeli zaś zamorduję ciebie, to i z nią stanie się to samo, i zdaje mi się, że trudno będzie potem dociec, kto to zrobił.